wtorek, 16 czerwca 2009

ISSUNBOSHI

Żyli niegdyś starzec i staruszka, którzy byli bezdzietni. Modlili się codziennie do bogów by zesłali im potomka, nawet jeśli miałby być nie większy od palca. Bogowie przychylili się prośbom, i para doczekała się dziecka, lecz było ono wielkości palca. Bardzo ich ten fakt uszczęśliwił, a za względu na jego wielkość nazwali go Issunboshi, co w języku japońskim znaczy „drobny i malutki”. Gdy dorósł, nie osiągną wzrostu większego niż cal (2,54 cm – przyp. tłum)… zawsze był wielkości palca. Był tak mały, że nie mógł pomagać w pracach domowych, i mógł zająć się tylko jednym ździebełkiem trawy w czasie, gdy próbował pomóc ojcu przy sianokosach. W końcu zdecydował się opuścić rodziców i pójść do stolicy w poszukiwaniu pracy, którą by komukolwiek mógł pomóc. Staruszkowie posmutnieli, że syn ich opuszczał, ale dali mu co mogli… czyli miskę, pałeczki oraz igłę. Issunboshi założył miskę na głowę używając jej jak parasola, a igła została jego mieczem. Natomiast pałeczek używał jak kija do podpierania przy wędrówce. Issunboshi miał przed sobą długą drogę do stolicy… ale mrówka, którą spotkał na drodze, wskazała mu skrót. W końcu dotarł do stolicy, gdzie na ulicach było mnóstwo ludzi robiących okropny rozgardiasz. Musiał bardzo uważać, gdyż ciężko go było zauważyć i łatwo go było rozdeptać. Skierował swe kroki do domu feudalnego władcy i zastukał do drzwi. Przeszedł odźwierny… ale nikogo nie zobaczył. Issunboshi zastukał ponownie i krzyknął, „Tu na dole! Koło butów!” Odźwierny spojrzał w dół i jakże go zaskoczył widok tak maleńkiego chłopca. Pomyślał, że to bardzo interesujące, więc zabrał Issunboshiego do pokoju księżniczki. Tam Issunboshi tańczył i śpiewał wspaniale zabawiając gości, że księżniczka postanowiła, że musi z nią zostać. Pewnego dnia gdy razem z księżniczką przebywali w świątyni, zaatakował ich bandyta chcący porwać księżniczkę. Issunboshi zakrzyknął, „Czekaj no! Ja, Issunboshi tu jestem! Strzeż się złoczyńco!” Bandyta spojrzał na Issunboshiego i wybuchnął śmiechem a następnie połknął chłopca. Wtedy Issunboshi wyjął igłę i wbił ją bandycie w brzuch. Wbijając ją wzdłuż przełyku wydostał się na zewnątrz przez nozdrza bandyty. Gdy Issunboshi zeskoczył bandycie z nosa, ten umknął tak szybko jak potrafił. Upuścił przy tym swój młoteczek szczęścia,


Młoteczek szczęścia

co nie umknęło uwadze księżniczki. Powiedziała Issunboshiemu, że jeśli wypowie życzenie i potrząśnie młoteczkiem, pragnienie się ziści. Issunboshi zażyczył sobie być wyższym, a księżniczka potrząsnęła młoteczkiem. Issunboshi rósł póki nie osiągnął rozmiarów normalnego człowieka. Po tym wypadku uradowany, że Issunboshi uratował mu córkę władca, zgodził się na ślub księżniczki i Issunboshiego. Issunboshi posłał po rodziców i szczęśliwie żyli jeszcze długo w stolicy.

KSIĄŻĘTA ROZBŁYSK I PRZYGASZENIE

Jego Wysokość Rozbłysk był Księciem, który uwielbiał wędkowanie. Radował się wielce gdy nas jego lince zawisła zarówno duża jak i mała ryba, bez względu na jej gatunek. Jego młodszy brat, Książę Przygaszenie, kochał wręcz polowanie. Był szczęśliwy biegając po wzgórzach i lasach, gdzie mógł łapać ptaki i inne stworzenia wszelkiego rodzaju.
Pewnego dnia Książę Przygaszenie rzekł do starszego brata Księcia Rozbłyska: „Zamieńmy się. Ty zapoluj, a ja spróbuję łowienia ryb, o ile pożyczysz mi swojej linki z haczykiem.” Książę Rozbłysk niezbyt chciał się zamieniać i z początku odparł, że nie, lecz jego brat droczył się z nim, aż w końcu brat powiedział, „Niech będzie, zamieńmy się.”
I oto Książę Przygaszenie spróbował szczęścia w wędkarstwie, lecz nie złapał nawet maleńkiej rybki, a co gorsze stracił w morzu haczyk brata.
Książę Rozbłysk poprosił go o haczyk mówiąc: „Polowanie to jedno, ale łowienie to coś innego. Lepiej wróćmy do swoich Zajęć.”
Wtedy Książę Przygaszenie się przyznał, „Nie złapałem nawet rybki, a na koniec straciłem w morzu twój haczyk.”
Książę Rozbłysk rzekł na to: „Ale ja muszę mieć swój haczyk.” Po tym młodszy brat rozbił swój długi miecz, który miał u pasa, i z jego kawałków zrobił pięćset haczyków na ryby, po czym zaczął błagać Księcia Rozbłyska by je wziął, lecz ten stanowczo odmówił. Wtedy Książę Przygaszenie zrobił tysiąc haczyków i powiedział: „Proszę, weź je wszystkie w zamian za ten, który straciłem.” Lecz starszy brat powiedział na to: „Nie, ja muszę mieć tamten haczyk. Żadnego innego nie chcę.”
Wtedy bardzo smutny Książę Przygaszenie usiadł nad brzegiem morza i gorzko zapłakał.
Niebawem nadszedł Mędrzec z Morza i spytał: „Czemu tak gorzko płaczesz, Książę Przygaszenie?” Książę Przygaszenie opowiedział o wszystkim, o tym jak stracił haczyk, jak to rozzłościło brata i jak powtarzał, że musi mieć swój stary haczyk, a nie żaden inny. Wtedy Mędrzec z Morza zbudował mocną, choć małą łódkę, i powiedział Księciu Przygaszenie by w niej usiadł. Potem zepchnął ją na wodę i rzekł: „Popływaj trochę w łódce. Będzie przyjemnie, morze jest spokojne. Niedługo dopłyniesz do pałacu zbudowanego jakby z rybich łusek: będzie to pałac Króla Morza. Gdy dotrzesz do bramy ujrzysz rosnące obok niej drzewo cynamonowe tuż przy studni. Jeśli wdrapiesz się na czubek drzewa, zobaczy cię córka Króla Morza, i powie ci co robić dalej.”
Książę Przygaszenie zrobił jak mu powiedziano, i wszystko potoczyło się dokładnie tak, jak to rzekł Mędrzec z Morza. Gdy tylko dotarł do pałacu Króla Morza, bezzwłocznie wdrapał się na drzewo cynamonowe i usiadł na jego czubku. Wkrótce nadeszły służki Księżniczki Perłowej, córki Króla Morza, niosąca złote dzbanki na wodę. Już miały zaczerpnąć wody, gdy spostrzegły, że nad studnią coś błysnęło. Spojrzały w górę, zobaczyły siedzącego na szczycie drzewa cynamonowego, pięknego młodzieńca. Zobaczył służki i poprosił je o łyk wody. Te zaczerpnęły płynu i podały mu w złotym kielichu. Nie pijąc wody, Książę zdjął klejnot wiszący mu na szyi, włożył go do ust i upuścił go do złotego kielicha. Klejnot tak utknął w kielichu, że służki nie mogły go z niego wyjąć. Zaniosły więc kielich z klejnotem w środku do Księżniczki Perłowej.
Gdy ta zobaczyła klejnot, spytała służki: „Czy przy bramie ktoś jest?” Służki odparły: „A siedzi taki jeden na szczycie drzewa cynamonowego rosnącego przy studni. Jest to piękny młodzieniec, piękniejszy nawet od naszego Króla. Poprosił o wodę, o dałyśmy mu trochę, lecz on się nie napił tylko upuścił klejnot trzymany w ustach, wprost do kielicha, a my przyniosłyśmy go do ciebie.” Wtedy Perłowa Księżniczka myśląc, że to bardzo dziwne, poszła popatrzeć. Już pierwsze spojrzenie ją zachwyciło. Lecz nie dając Księciu więcej czasu niż tylko na jedno spojrzenie, pobiegła do ojca i powiedziała, „Ojcze, przy bramie jest piękny młodzieniec.”
I Król Morza osobiście poszedł by go obejrzeć. Gdy ujrzał młodzieńca na czubku drzewa, wiedział, że musi to być Książę Przygaszenie. Kazał mu zejść i zaprowadził go do pałacu i posadził go na tronie uczynionym z foczych skór i jedwabnych tkanin. Były one ułożone w warstwach po osiem sztuk. Potem przygotowano wspaniałą ucztę, a wszyscy byli bardzo mili dla Księcia Przygaszenie. Na koniec poślubił on Perłową Księżniczkę, i żył tam przez trzy lata.
Lecz pewnej nocy, gdy minęły prawie trzy lata, Książę Przygaszenie pomyślał o domu, zastanowił się, co się tam dzieje, i na tą myśl głęboko westchnął.
Perłowa Księżniczka była zrozpaczona, i rzekła do ojca, „Przez te trzy lata byliśmy tak szczęśliwi, a on nigdy wcześniej nie wzdychał, lecz ostatniej nocy westchnę strasznie głęboko. Co to może oznaczać?” Król Morza spytał Księcia co go trapi, i co było powodem jego przybycia w te strony. Wtedy Książę Przygaszenie opowiedział Królowi o wszystkim, o straconym haczyku i zachowaniu brata.
Król Morza od razu wezwał wszystkie ryby żyjące w morzu, te małe jak i te wielkie, i spytał, „Czy którakolwiek z was zabrała ten haczyk?”
Wszystkie ryby odparły, „Tai (gatunek ryby) narzekał, że coś utknęło mu w gardle, i rani go podczas posiłku, więc może to jest ten właśnie ten haczyk.”
Kazali więc tai otworzyć pysk i zajrzeli mu go gardła. Tam, nie ulega wątpliwości, utkwił haczyk. Potem wyciągnięto haczyk i oddano Księciu Przygaszenie. Król Morza dodatkowo dał mu dwa klejnoty. Jeden zwał się Przypływ, a drugi Odpływ. Potem powiedział do Księcia, „Wracaj do domu rodzinnego i oddaj bratu jego haczyk. A oto jak go ukarzesz: jeśli brat obsadzi pola ryżowe na stoku, ty obsadź ryżem pola w wiosce. Jeśli natomiast on to zrobi w wiosce, ty obsadź pola na wzgórzu. Ja tak pokieruję wodą by dla twych pól była dobra, a jego niszczyła. Jeśli Książę Rozbłysk zezłości się za to na ciebie, i spróbuje cię zabić, wtedy wyjmij klejnot przypływu, a przypływ nadejdzie i go utopi. Lecz jeśli będzie mu przykro, i cię przeprosi, wtedy dobądź klejnot odpływu i wody się cofną i pozwolą mu żyć.
Po czym Król Morza wezwał wszystkie krokodyle i powiedział, „Jego Wysokość Książę Przygaszenie wybiera się do swego świata. Który z was go tam szybko zabierze i wróci by mnie o tym poinformować?” Jeden z krokodyli, długi na sążeń (1,83 m – przyp. tłum) odpowiedział, „Ja to zrobię w jeden dzień.” „Więc do dzieła” odparł Król, „tylko go nie wystrasz, gdy będziesz przemierzał wody morza.” Potem posadzili Księcia tuż za głową krokodyla i go pożegnali.
Krokodyl w jeden dzień, jak obiecał, bezpiecznie dowiózł go do domu. Gdy krokodyl miał już odpływać, Książę Przygaszenie odczepił uwiązany do pasa nóż, przytwierdził do karku stworzenia i odesłał go w drogę powrotną.
Potem Książę Przygaszenie oddał haczyk bratu, a następnie zrobił dokładnie tak, jak mu powiedział Król Morza. Od tego czasu Książę Rozbłysk stał się biedakiem, i w wielkiej furii próbował zabić brata. Lecz Książę Przygaszenie w samą porę wyjął klejnot przypływu, który porwał niedoszłego zabójcę. Gdy się znalazł w niebezpieczeństwie, Książę Rozbłysk powiedział, że mu przykro. Wtedy brat wyjął klejnot odpływu i go uratował.
Ukarany w ten sposób Książę Rozbłysk długo bił bratu pokłony, a następnie rzekł: „Od tej pory ci się podporządkuję, mój młodszy bracie. Będę twym strażnikiem w dzień i nocą, i ze wszystkich sił będę ci służył.”
Jego walka z kipielą, gdy myślał, że utonie, nawet do dzisiejszego dnia jest pokazywana jako przykład, na dworze Cesarza.

wtorek, 2 czerwca 2009

ZŁOTA KACZKA

za WARSZAWSKIE LEGENDY


Żył raz sobie wśród zastępów wojska czwartackiego jeden wojak o duszy bardzo swawolnej, ale wielkiego serca. Wszędzie znajdował kompanów do dzbana i w każdej sytuacji miejsce do spania. Bałamucił białogłowy, wszędzie pozostawiał tuzin złamanych serc, nie troszczył się o dzień dzisiejszy i jutrzejszy. Ale oczywiście nie wszyscy mają to szczęście przez całe życie przejść jak motyl, w pewnej chwili karta się odwraca, gwiazda się przesuwa. Razu pewnego nasz wojak beztrosko przemierzając na skróty Rynek, pobrzękując szabelką u boku przywieszoną, znajome odgłosy w oddali usłyszał. Oczywiście mimo wszystko dając ciekawości upust kroki swoje skierował w sam środek karczmianego, znajomego hałasu, dymu i zapachu. Połaskotała go w gardle znana woń palonej gorzałki wszelakiej. Wkroczył w grono znanych kompanów, którzy to już od samego rana czcili uroczystość zaręczyn, i stąd też przed przybyszem pojawiło się od razu kilka napełnionych dzbanów. Szybko stanem upojenia do towarzyszy miał dołączyć. Kiedy to już tym i owym języki namoczone odpowiednio zostały, co poniektórzy już podśpiewywać poczęli albo im na opowiadanie baśni się zbierało. A krążyła wśród wszystkich jedna taka, z której tylko sam wojak miał śmiałość się podśmiewywać kiedy innym ona spokoju nie dawała. Podobno pod pałacem w podziemiach na Ordynackiej Królewna w Złotą Kaczkę zaklęta na odczarowanie czeka. Odczarowania ma dokonać prosty chłopak ze Starego Miasta wprzódy oczywiście groźną walkę ze strażnikiem diabłem stoczywszy. Znalazł się wśród towarzystwa taki, który podjudziwszy ambitnego młodzieńca, zakładem do nocnej wyprawy w podziemia go nakłonił. Honor żołnierski i odwaga wewnętrzna młodzieńca nie pozwalały mu na wycofanie się z zakładu, czego jednak nie zamierzał czynić. Dnia następnego, po zmroku, młodzieniec ruszył błotnistą, trudną do przebycia drogą do opuszczonego pałacu. Otuchy dodawał tylko wysoko i blado świecący księżyc, nieznacznie rozpraszając ciemności nocy. Kiedy już znalazł się wojak u wylotu lochu, zapalił niesioną ze sobą lampę, poprawił szabelkę, pistolet i wbrew pozorom, z trwożnym sercem wszedł do środka. Ząb o ząb począł mu dzwonić i nie wiadomo czy ze strachu, czy faktycznie panującego chłodu. A strach mógł każdego obejść, bo w korytarzu podziemi panowało takie echo, iż nawet najsłabszy oddech jaki wydobył się z piersi junaka, tworzył olbrzymi hałas. W labiryncie korytarzy i wyżłobionych nisz skalnych błądził nasz bohater i powoli począł tracić nadzieję, iż światło dzienne jeszcze kiedyś ujrzy. Panująca atmosfera i efekt echa stwarzały wrażenie, iż w każdym z wyłomów uwięziona została grzeszna dusza. Nic to jednak, zapalczywość bowiem była w nim tak wielka, że gdyby mu sił zabrakło, szedłby na kolanach. Niedługo o tym myślał, bo poczęły drogę mu zastępować jakieś stwory i strachy, które z czasem stawały się bardziej ohydne. Sam ich widok, nie mówiąc o dotyku, o zwrot spożytego jadła prowadził. Ale oto nagle jego oczom ukazał się widok przecudny. Wielka grota kryształem lśniąca i zimna a na środku jeziorko małe z przeźroczystą wodą i cel wyprawy młodzieńca - Złota Kaczka. Blask, jaki bił od Kaczki oślepił wojaka - i nie dziwota - bo nie tylko na dziwnie długiej kaczej szyi i nogach pełno drogiej biżuterii wisiało, ale również każde pióro brylantem było ozdobione. Nogi mu się również lekko ugięły, gdy usłyszał dźwięczny głos cennego ptaka. Dźwięczny, ale i wielce rzewny, bo oto tłumacząc jak to strasznego diabelskiego czaru się pozbyć, łzy niewieście, wielkie roniła. Zadanie bardzo trudne się jednak nie okazało, bo wydanie stu dukatów na hulanki, swawole i przyjemności to żywot codzienny młodego Czwartaka. Z wielką pewnością sakiewkę do kieszeni wepchnął i do wykonania zadania z tym większą ochotą i chęcią się zabrać zamierzał. Trudno mu jednak piękną Kaczkę opuszczać przychodziło, wzdychać bowiem poczęła jak zresztą każda Panna, do czego jednak młodzian był przyzwyczajony. Do wyjścia jakoś łatwo drogę odnalazł. Tak jak przypuszczał, ranek już panował i na niedzielną mszę dzwoniono. Zaplanował i wykonał. Wszystkie bowiem pieniądze za dnia wydał na zabawę wraz z kompanami i popijanie wszystkiego, co karczmarz w komórce chomikował. Z przekonaniem, iż pieniądze wszystkie już wydał, wybrał się młodzieniec w drogę powrotną do podziemnej pieczary. Zapomniał jednak o starym, wytartym groszu, który gdzieś w kieszeni się zawieruszył, a wykonanie zadania dla odczarowania Królewny wyraźnie mówiło, iż wydatek na przyjemności w wysokości stu dukatów miał być wykonany "co do grosza". Idąc w pełni zadowolony z siebie, napotkał na drodze w łachmany odzianego starca. Od razu ręka sama mu do kieszeni sięgnęła, po właśnie ten nieszczęsny pieniądz. Serce dzielnego wojaka okazało się większe od bohaterskiej duszy. Cóż bowiem winien ten stary ślepiec, że teraz z dawnej siły i młodości pozostało mu jedynie stare, zeschłe ciało zależne od dobrej woli ludzi. Wcisnął więc grosz w dłoń żebraka, a tkwiący mu ciągle przed oczami obraz Złotej Kaczki i bogactwa nagle znikł. Nie poszedł już więc dzielny wojak do lochów na Ordynackiej, wiedział bowiem, iż nic nie pozostało po kryształowej grocie i Kaczce - Księżniczce. Kroki swoje skierował bowiem do pobliskiego Kościoła Świętego Krzyża i przed spowiednikiem swoje grzechy i zdarzenia wyznał. Ale oczywiście jego grzechy nijak się miały do uczynku, jaki względem żebraka uczynił.

"Morał z tego - sami wiecie, źle jest żebrakom na świecie".

PUSTELNIA TRZECH KRZYŻY

za WARSZAWSKIE LEGENDY

Razu pewnego, gdy książę Ziemowit, Siemowitem także zwany, zmierzał w stronę swej kasztelańskiej siedziby w Jazdowie, niezwykły zwierz mu drogę przeszedł. W innej sytuacji natychmiast wyciągnął by swą łowiecką szabelkę, bo za łowcę doskonałego się uważał, ale na szczęście tak się nie stało. Ciekawość bowiem tak wielka weń wstąpiła, że nie mógł się oprzeć, aby zwierza z bliska nie obejrzeć. Zsiadł więc ze swego rumaka i w ślad za nim ruszył. Niczym jednak nadzwyczajnym się jednak zwierz nie okazał - wielkim, brunatnym niedźwiedziem.
Zadziwiające jednak było to, cóż ten niedźwiedź niósł przed sobą, a przy tym jak wyglądał. Idąc na dwóch tylnych łapach, jak to niedźwiedziom zdarza się rzadko, niósł przed sobą na olbrzymich liściach łopianu wielką bryłę miodu, zapewne świeżo z leśnej dziupli królowej pszczół zabraną. Począł się oczywiście książę zastanawiać na cóż niedźwiedziowi tak wielka ilość miodu. Może aby nakarmić gromadę niedźwiedziątek rozbrykanych albo swą samicę czekającą rozwiązania. Zagadkę postanowił Ziemowit rozwiązać i w ślad za brunatnym w bezpiecznej odległości ruszył.
Doszedł tak na skraj polany, na której to jego oczom ukazała się mała chata.
"Na cóż niedźwiedziowi chata i co w niej robi?" - zastanowił się książę. Może na wzór człowieczy niedźwiedzia rodzina osiedliła się w iście ludzkim siedlisku.
Lecz to się miało wyjaśnić za chwilę, gdy na głośne, znaczące pomrukiwania niedźwiedzia nie jego rozkrzyczana gromada wybiegła, ale trzech dostojnych starców wyszło. Wysocy ale ze względu na wiek mocno pochyleni z długimi brodami w białych, długich, lnianych tunikach i boso. Krążą o nich legendy na całym Mazowszu, iż w samotni w głębokim buszu swój żywot wiodą z dala od ludzi, od świtu do nocy Pana Boga chwalą i dbają o wszystkie leśne zwierzęta.
Chętnie również pomocy podróżnym udzielają i bogactwem leśnym tylko się żywią. Jak nie patrzeć święci to zaiste staruszkowie. Niedźwiedź tymczasem podarek na dłonie jednego ze starców złożył i popieszczony odrobinę przez obdarowanych z polany powolnym krokiem i już na czterech łapach odszedł.
Tak owa przedziwna scena księcia Ziemowita zauroczyła, że w krzakach przyczajony nie wytrzymując, na polanę wraz z koniem wyszedł. Z wielką radością niespodziewany gość przez leśnych dostojników przywitany został, od razu jadłem i piciem częstowany.
O odmowie oczywiście być mowy nie mogło. Z ciekawości jednak swej wielkiej książę począł staruszków o ich żywot w tej głuszy wypytywać. Z ochotą opowiedzieli mu jak to zwierzęta leśne wszelkiego rodzaju jadła, jakie w skarbcu las posiada donoszą, w zamian staruszkowie leczeniem odwdzięczyć się mogą i wszelką pomocą. I tak oto już przez wiele lat swój szczęśliwy żywot dostojnicy wiodą, który nie tylko od pełnego żołądka i napitku zależy. "A od czegóż?" - Ziemowit zapytał. Szczęście, w recepcie mędrców, zależy od dobrych uczynków, do czego każdy człowiek jest zobowiązany.
Życie bowiem bez czynienia dobra jest jak cedr bez wina, jak drzewo bez liści, jak dom bez mieszkańców, pełne jałowości. Mądre to stwierdzenie i chwili zastanowienia warte.
Po gościnie i powrocie do Jazdowa, na spotkaniu dworskim książę wszystkim zebranym pytanie zadał: "O czego zależy w życiu szczęście?". Jednak poprawnej odpowiedzi nie było. Czyż możliwe jest, że ludzkość pochodzenia szczęścia nie zna??? Od chwili przedziwnej wizyty w pustelni książę Ziemowit o jej mieszkańcach stale pamiętał. Posyłał mędrcom podarki w postaci koszy pełnych jadła, którego las zapewnić im nie mógł.
Lecz oto, pewnego pechowego dnia posłaniec wrócił z pustelni z wieścią straszliwą. Jacyś zbójcy na pustelnię napadli w poszukiwaniu skarbów, które to staruszkowie od księcia niby to ich zdaniem dostawać mieli. Staruszków potwornie kijami zbili i w puszczę powlekli. Na próżno jednak książę natychmiast pościg zorganizował i przez długi czas dostojnych i bliskich sercu mędrców, bądź ich ciał szukał. Zniknęli jak kamfora.
Z bólem w sercu, a na cześć zaginionych, książę mazowiecki w miejscu pustelni trzy wielkie, drewniane krzyże ustawił. To miejsce od tamtej chwili wszyscy nazywać poczęli Pustelnią Trzech Krzyży.
Od chwili, kiedy to Warszewa w miasto Warszawę się przerodziło, a Jazdów Ujazdowem się stał, Pustelnia Trzech Krzyży Placem Złotych Krzyży nazywać się zaczęła, a później i już do teraz - Placem Trzech Krzyży.
Za czasów swego panowania, król August II Mocny od Ziemowitowych krzyży Drogę Kalwaryjską z 28 kaplicami przez obecne Aleje Ujazdowskie do Pałacu Ujazdowskiego poprowadził. A teraz trasa ta i Łazienki Królewskie stają się niestrudzenie wydeptywaną trasą niezliczonej liczby spacerowiczów. Bo gdzież w Warszawie są piękniejsze miejsca niż aleje pełne róż, rozłożystych drzew i krzyku pawi królewskich, niż w Łazienkach Królewskich.

JAK MAĆKO KWASIŻUR DIABŁA CHMIELORZA OŚMIESZYŁ

za WARSZAWSKIE LEGENDY

Każde z miast państwa polskiego XVI wieku miało swego bohatera, miejscowego wielkiego rycerza. Miał Kraków, miało Gniezno, miała i Warszawa. Był nim Maćko Kwasiżur, służący w straży wojewoda. Maćko nie tylko swoje bohaterstwo i siłę na polach bitew udowadniał, ale i z siłami nieczystymi również. A sława o nim rozeszła się po pewnym zdarzeniu.
Razu pewnego w gospodzie na rogu Piekarskiej i Piwnej Maćko Kwasiżur wśród znajomków siedząc począł się wychwalać jako to niby z każdym odważnym radę sobie da, ale nawet samemu diabłu poradzi.
I chyba w złej chwili słowa te wyrzekł. Wiadomo bowiem, że wszędzie tak i Warszawa od diabłów czyhających w każdym rogu nie jest wolna. Jedne szlajają się po ulicach do zła nakłaniając, inne dzieci porywają i ogniem smalą, a jeszcze inne w karczmach i knajpach przesiadują i do zła popychają.
I tak to z długą brodą, ognistymi oczami i rogami wystającymi z włochatej łepetyny nagle z rogu karczmy, gdy Maćko swe przechwałki słał, wyskoczył diabeł Chmielorz. Wszyscy w panikę wpadli, pod stoły i po kątach się pochowali.
Diabeł przechwałki Maćka słyszał lecz jeszcze raz dla pewności o powtórzenie ich poprosił, prosto w oczy.
Maćko swą faktyczną odwagę ukazując jeszcze raz diabła i jego ognistych braci epitetami obsypał, zapewniając jednocześnie, że przechytrzyć ich to jak pstryknąć palcem.
Aby nawzajem swoją odwagę udowodnić obaj zakład postanowili podjąć. Najpierw sędziego w osobie wójta Starej Warszawy Pankracego źdźbło wybrano i nagrody dla obu za wygraną ustalono.
Rycerz ze swej strony swój drogi muszkiet postawił a diabeł Chmielorz sakiewkę złota, dzban miodu i dziesięcioletnią, wierną służbę. Jeszcze przed postawieniem zakładu Maćka o opamiętanie proszono, nikt bowiem wierzyć nie chciał, iż uda mu się fortel z diabłem samym. I Maćko Kwasiżur i diabeł Chmielorz jednak tak poważnie do zakładu podeszli, że nijak od tego odwieść się nie dali.
W końcu i Maćko i sam temat zakładu przedstawił. Diabeł Chmielorz z ławy stojącej pośrodku sam wstać niby nie będzie mógł z jakiegoś to tajemniczego powodu.
Wszyscy na ten zakład wielkie oczy wybałuszyli, a chyba najbardziej sam diabeł, na tak banalny zakład. Jak to diabeł Chmielorz, ze swymi diabelskimi możliwościami i mocą nie będzie mógł wstać bez żadnych utrudnień z prostej ławy???
Maćko tymczasem tylko ręce zatarł, obok diabła na ławie zasiadł i czekał. Diabeł zwycięstwa pewien z tryumfem na ławie zasiadł i na zakończenie tej parodii również czekał.
Rycerz dla pewności i zapamiętania jeszcze raz treść zakładu wyraźnie powtórzył: "sam diabeł z ławy nie wstanie i to może przez godzinę bądź więcej" i rozpocząć zakład dla sędziego rozkazał.
Wstał zatem powoli a następnie podskakiwać na ławie diabeł zaczął z przekonaniem, że zakład wygrał, i nie tylko dla niego małocenny muszkiet rycerza ale jego duszę. Ale nie zauważył i diabeł i zgromadzeni, iż wraz z nim wstawał i siadał ponownie także Maćko, siedzący przecież obok. I tu się nie sprawdza powiedzenie, iż łatwiej słoniowi przejść przez ucho igielne niż człowiekowi jakiegokolwiek diabła przechytrzyć.
Maćko jeszcze raz wyraźnie treść zakładu zgromadzonym i diabłu powtórzył, jako to sam diabeł z ławy wstać nie miał, co też się stało, bo wraz z Chmielorzem wstawał także on, Maćko Kwasiżur.
Dopiero teraz zebrani zrozumieli, na czym ten przebiegły zakład polegać miał. I chyba sam diabeł w końcu pojął. Został przez Maćka zrobiony na dudka, nabity w butelkę i to przez kogo, przez jakiegoś tam dragona.
Maćko z garncem miodu, nabitą sakiewką i rogatym lokajem wyjechał z Warszawy dziękując za służbę wojewodzie.
Zajął się Maćko kupiectwem, a dokładnej przepływem przez Wisłę towarów w Warszawy do Gdańska. A o towary był spokojny. Czuwał nad nimi bowiem sam diabeł.
A zdarzało się wiele razy, że zbóje napadając na konwój i widząc na straży diabła uciekali w popłochu nogi nawet za sobą gubiąc.

O NADWIŚLAŃSKIEJ BIEDZIE I GNACIE WOŁOWYM

za WARSZAWSKIE LEGENDY

Historia powyższa miała miejsce za panowania młodszego z synów Zygmunta III Wazy - Jana Kazimierza. Ale nie ma to dla opowieści jednak większego znaczenia.
Żyło sobie w grodzie warszawskim dwóch braci Orzeszków od jednego ojca urodzonych lecz różne życie wiodących. Bartosz, starszy z braci był zamożnym rzeźnikiem mieszkającym w willi przy Krzywym Kole, a Walery - młodszy z braci - wiódł życie ubogiego piaskarza. Mieszkał w małej drewnianej i rozwalającej się chacie na nadwiślańskich Rybakach.
Bartoszowi z dnia na dzień brzuch i sakiewka w zadziwiającym tempie się powiększały - ciągłe bowiem zamówienia z kuchni królewskiej dawały duże dochody. Piasek zaś z dna Wisły wydobywany przez Walerego wielkiej wartości nie miał, a i towarem drogim nie był. Stąd też życie młodszego Orzeszka było nawet gorsze od życia myszy kościelnej w klasztorze Dominikanów.
Pewnego dnia, Walery wracając z parodniowej pracy spod samego Kazimierza, wpadł swą marną łodzią w wir rzeczny i cały swój dorobek w postaci jednego złotego talara w nurcie stracił.
Na próżno w swej rozpaczy kilka razy nurkował w poszukiwaniu jakże cennego, bo jedynego, zarobku. Zniknął talar jak przysłowiowy "kamień w wodzie". Siadł więc biedak na brzegu i rzewnie zapłakał. Wtem jakiś głos, nie wiadomo skąd się wydobywający, zagadnął płaczącego przysłowiem: - Pech z biedą zawsze w parze chodzą.
Dnia następnego z samego rana, żonie swojej nic nie mówiąc Walery białą koszulę na kark włożył i na gościnę weselną do swego rodzonego brata bogacza się wybrał. Pomyślał, że przy takiej uroczystości brat gościny w domu nie odmówi.
A w krok za Walerym wychudła, wręcz przeźroczysta Bieda warszawska wyruszyła, która to biedaka strasznie jak widać polubiła, bo trzymała się go jak "rzep psiego ogona". To dzięki tej Biedzie stracił Walerek ów cenny talar, łódź, jedyną żywicielkę rodziny - Kozulę, a nawet kury kokosze, które zostały skradzione.
Skryła się Bieda za pazuchą Walerka i na ucztę weselną także dostać się chciała. Z uczty jednak nic nie wyszło. Bartosz przez posłańca bratu wielką, gołą kość wołową posłał wraz w wyzwiskami, że darmozjadów i gołodupców karmić nie będzie.
A samą kość dostaje tylko na wzgląd, iż od jednej matki ponoć pochodzą, kwitując to przysłowiem "kto grosza nie strzeże, temu diabeł go odbierze". Cóż miał na to Walerek poradzić. Podzielił się marną zdobyczą z Biedą, która to na widok kości aż trząść się poczęła. Sam zdrapał pozostawione resztki na wierzchu kości, a Biedzie pozostawił szpik, równie smaczny. I kiedy to Bieda zajadała się owym szpikiem we wnętrzu kości, wpadła do głowy Walerka myśl niezwykła: "a może tak pozbyć się Biedy na zawsze zamykając ją we wnętrzu kości?". Jak pomyślał, tak też się i stało. O jakże Bieda prosiła, błagała o wypuszczenie, a ileż bogactw w zamian obiecywała.
Ale Walerek był nieugięty. Gnat z warszawską Biedą do studni na końcu Nowej Warszawy wrzucił, gdzie nikt nigdy nie zagląda i Biedy nigdy nie znajdzie.
Od kiedy Walerek Biedy się pozbył, wieść mu się poczęło całkiem nieźle. I godziwą zapłatę za swoją pracę dostawać zaczął i nijakie nieszczęścia go już nie nawiedzały, a pieniędzy miał tyle, że nawet biedakom i kalekom mógł jakiś grosz zawsze rzucić. Odmiana losu brata biedaka bardzo zainteresowała brata bogacza. Poszedł więc z wielką ciekawością w sercu i szynką pod pachą Bartosz na wypytki do Walerego.
A nic tak nie rozwiązuje języków jak dobre jadło i picie, którym to już mógł Walery uraczyć swego bogatego brata. Piaskarz nic do ukrycia nie miał, więc całą historię bratu opowiedział. I tu w głowie rozgoryczonego Bartosza Orzeszka zrodziła się myśl obrzydliwa, aby Biedę warszawską uwolnić i bratu w bogaceniu się przeszkodzić. Jak się okazuje, zawiść bywa silniejsza od miłości braterskiej. Tymczasem złośliwy plan rzeźnika się nie powiódł. Kiedy to otwierając kość tuż pod drzwiami chaty piaskarza, Bieda wymknęła się małą szparką i radośnie na ramieniu wybawcy się rozsiadła.
Na szczęście Walerka a na nieszczęście Bartosza temu drugiemu dozgonną miłość i służbę za wybawienie przysięgła. I oczywiście tej przysięgi dotrzymała. Nie minęło dużo czasu jak Bartosz Orzeszek bogactwo stracił i stał się jednym z biedaków zasiadających przed Świętojańską Farą. Mogło się tak również stać, że Bartosz stał się podopiecznym Walerka, który przez na wzgląd na swoją dawną biedę - biedaków wspierać zaczął.
Minęły lata i wieki i powoli o historii braci Orzeszków zapomniano w Warszawie. Jednak po owych czasach pozostało kilka przysłów.
O kimś, kto nadmiernie narzeka na swój los, mówi się że "piszczy jak nadwiślańska bieda w gnacie wołowym". A gdy przysłowie wyszło poza obręb Warszawy, skrócono je do: "piszczy jak bieda w gnacie". Obecnie jednak na stronach ksiąg z przysłowiami na wspomnienie owej historii, pozostały tylko dwa krótkie: "piszczy jak bieda" oraz "bieda aż piszczy".
I jeszcze coś zostało! Została sama Bieda. Ale o niej może innym razem?

O MISTRZU TWARDOWSKIM, MNISZCHOWYCH BRACIACH I WIELCE URODZIWYM DUCHU

za WARSZAWSKIE LEGENDY


Wielka żałoba ogarnęła w 1551 roku kraj cały, a najbardziej Kraków. Po zaledwie rocznym królowaniu zmarła druga żona króla Zygmunta Augusta - Barbara z Radziwiłłów. W porównaniu do poprzedniczki Elżbiety, wielka to była pani. Bardzo piękna zewnętrznie i wewnętrznie, bo wielkość jej serca nie tylko krakowiakom znana była. Nie ma jednak lekarstwa na śmierć, która nawet pod pierzyną nieoczekiwanie dopadnie, a i na prośby i płacze nieczuła, bo i jak przysłowie powiada - na oba uszy głucha.
Pewnego późnego wieczora, prawie miesiąc po uroczystościach pogrzebowych Barbary, do kamienicy przy Bramie Grodzkiej w Krakowie ktoś do drzwi zastukał. Właściciel - koniuszy Mistrz Twardowski przybyszom drzwi otworzył i wielce uradował się z gościny. A byli to wielce szanowani dworzanie królewscy, sam kanclerz koronny, dwaj bracia Jerzy i Mikołaj z Mniszchów i ktoś trzeci pod wielkim kapturem zakryty.
Po niezwykłą poradę i prośbę dostojnicy do Twardowskiego przyszli. Oto bowiem król miłościwie panujący Zygmunt August po stracie ukochanej Barbary od zmysłów niemalże odchodzi. Nocami po zamczysku się słania, nie je, nie pije, brednie wygadywać poczyna. Ukochani dworzanie, w tym właśnie i dostojnik ów tajemniczy - ksiądz Krasicki uratować go postanowili, ukazać choć przez chwilę Barbarę żywą. A, że Twardowski w całym Księstwie i na Litwie znany był ze swych czarodziejskich sztuczek to i do głowy panom dworskim przyszło, iż czarami króla uratuje.
Jednak nawet Twardowski wyznawał zasadę, że to co nagle to po diable, od razu więc asanom odpowiedzi nie dał, postanowił się namyślić i poradzić. Tak więc goście bez odpowiedzi konkretnej dom Mistrza opuścili.
Tymczasem Twardowski od razu do powierzonego zadania wziąć się postanowił. Udał się do tajemnej komnaty, w której to "Liber magnus" - księgę czarnoksięską od diabła Trzeciaka otrzymaną przetrzymywał i otworzył ją. Natychmiast z kart diabeł wyskoczył i przed Twardowskim się skłonił.
Wysłuchawszy jednak sprawy, głową tylko przecząco pokiwał i ponownie w kartach księgi się schował. Jeszcze nie rezygnując Twardowski do samego Trzeciaka po pomoc udać się postanowił. Lecz i tu także nijakiej pomocy nie znalazł. Nie trafiła bowiem dusza wielmożnej Barbary do piekielnego królestwa, tak więc pomocy w niebiosach szukać trzeba. Gdyby jednak taka pomoc możliwa była, sam Krasicki nie zwracałby się z prośbą do czarnoksiężnika.
Kiedy to już bezradność ogarniała ratowników duszy królewskiej, na pewien pomysł oto wpadł Twardowski. Skoro to ani boska, ani diabelska pomoc skuteczna się nie okazała, trzeba to załatwić innym sposobem - ludzkim - lisim fortelem. Opowiedział Twardowski, jak to niedawno goszcząc w Warszawie mieszczkę pewną na ulicy widział i nie byłoby to niczym dziwnym, gdyby nie marny ubiór, zapewne by się owej pokłonił - tak bowiem do miłościwej Barbary podobna była. Tak więc zawiązano misterny plan.
Zorganizowanie sesji nocnej na zamku właśnie w Warszawie i sprowadzenie tam Zygmunta Augusta. Trochę to zdziwiło króla, gdy dowiedział się, iż aby ujrzeć Barbarę choć przez chwilę do zamku swej matki w Warszawie udać się musi. Dziwne to było także tym bardziej, że królowa Bona za Barbarą także nie przepadała, a teraz dusza nieboszczki tam właśnie przebywa.
Na nocną sesję z duchem czekać było do odpowiedniej fazy księżyca, w ten bowiem choć sposób trzeba było zachować pozory czarodziejskie.
Kiedy ten dzień, a noc raczej nastała, wielkie zdenerwowanie i niepokój króla ogarnął. Wcześniej przygotowana aura i nastrój na wizytę ducha ukochanej tak na Zygmunta Augusta wpłynęły, że bez protestów poddawał się wszelkim sugestiom. Kiedy oto w lustrze ustawionym pośrodku sali ukazała się wyraźnie ukochana postać, król nie wytrzymał i wyrwał się z fotela aby ją pochwycić. Zjawa jednak natychmiast zniknęła, a Krasicki wpółomdlałego króla począł strofować za jego nieroztropność, nierozwagę i nieopanowanie.
Przez taką nagłą reakcję dusza miłościwej Barbary na katusze skazana być może, jak to się dzieje w większości takich przypadków.
Tymczasem sprawca owej tajemnej duchowej sesji, Mistrz Twardowski wymknął się niespostrzeżenie wraz z sobowtórem Barbary z komnat zamkowych i na pozostawionym u znajomego kowala kogucie, wrócił do swojej krakowskiej kamienicy. Król także nie zamierzał długo bawić w domu matki i po powrocie do Krakowa jakby zmienił się trochę.
Mniej już wspominał Barbarę, może z wyrzutów sumienia, że przez swoją impulsywność przestraszył niebogą jak także skazał na cierpienia.
Opowiedziana powyżej legenda może okazać się dla niektórych nieprawdziwa. Inne bowiem podania donoszą, iż sesja z duchem poczciwej Barbary odbyła się w Krakowie na Wawelu, gdzie sprowadzona została z Warszawy właśnie Barbara Giżanko, domniemany sobowtór.
Jedno wiadomo jednak na pewno, że lustro, które towarzyszyło w sesji wisi w zakrystii kościoła parafialnego w Węgrowie nad Liwcem. A co do jego tam obecności, także historia nie jest jednoznaczna. Jedna głosi, że zawiózł je tam sam Twardowski uciekając od braci Mniszchów, chcących zgładzić jednego świadka spisku królewskiego. Druga, że lustro ofiarował w testamencie ksiądz Krasicki proboszczowi Węgrowa. Trzecia, że pozostawione w komnacie zabrał ochmistrz królewski i ofiarował swemu bratu, ówczesnemu proboszczowi Węgrowa.
Jednak siła taka z lustra emanowała, która była negatywnie odbierana przez parafian. A razu pewnego kościelny tamtejszy zobaczywszy tam nie swoje, ale jakiegoś potwora odbicie, stłukł je. Lecz o dziwo nie w drobny mak lecz na trzy części lustro pękło. Ale tak pęknięte nadal wisi w zakrystii tamtejszego kościoła, pięknego i zabytkowego z XVI wieku.
A kto nie wierzy, niech sam się przekona.

BAZYLISZEK NA KRZYWYM KOLE

za WARSZAWSKIE LEGENDY

Razu pewnego chłopcy terminujący się u szewca Pomykały na Podwalu zastanawiać się zaczęli, kogo lub czego w Warszawie bać się trzeba bądź należy. Skąd to pytanie się zrodziło? Nie wiadomo. We Franku największy strach wzbudzała miotła pani majstrowej, ciężka ręka pana majstra, która to nie raz spadała na biedną głowę chłopaka. Bać się należy także niejakiego imć pana halabardnika Bartłomieja, który to zaraz za malutkiego psikusa przed ławę rajców ciągnie.
Ale w tym miejscu przypomniało się drugiemu - Jaśkowi - kogóż to jednak rzeczywiście bać się należy.
Jest bowiem przy Krzywym Kole stara, rozwalająca się kamienica, a w niej straszna piwnica. Podobno - wieść niesie - iż tę piwnicę zajął stwór okrutny, wykluty z jaja złożonego przez siedmioletniego koguta, a wysiedzianego przez jadowitego węża.
Wielu, jak powiadają, którzy zakradają się do owego smoczego lochu w poszukiwaniu skarbów, których jest tam podobno niezliczona ilość, znika bez wieści. Tak stało się z Kulawym Ziuto i kilkoma innymi złodziejaszkami. Jednak nie zastanawiali się nad tym dalej dwaj przyszli szewczykowie, w żołądkach głód poczuli i na ulicę Miodową na wspaniałe pierniczki się wybrali. Daleko jednak nie uszli, gdy przeraźliwe wołanie o pomoc w okolicach Podwala usłyszeli. Jakieś nieszczęście się stało na Krzywym Kole.
Siedmioletni syn wdowy Smolikowej bawiąc się nadmuchiwanym pęcherzem świńskim wpadł za tym pęcherzem do lochu, w którym okrutny stwór rezydował. Tłumu się zebrało co niemiara, po części jednak z ciekawości dla przekonania się, czy rzeczywiście legendarny potwór istnieje. A znalazł się w tym tłumie tylko jeden bohater, który Piotrusia uratować się odważył i postanowił. Obmyśliwszy plan misterny do kramu z lustrami szybko pobiegł i po chwili powrócił cały obwieszany lustrami i z garnkiem na głowie.
Tak się bowiem postanowił zabezpieczyć przed, podobno, śmiertelnym wzrokiem Bazyliszka.
Po kilku minutach grobowej ciszy w trakcie pobytu Franka w piwnicy bazyliszkowej, powrócił bohater z na poły omdlałym Piotrusiem na rękach.
A potwór? Bazyliszek zginął, jak wyznał Franek, od własnej broni, wzroku, który odbił się od frankowych lusterek. A samym bohaterem postanowiła zająć się rada miejska i co bogatsi mieszkańcy Warszawy.
Wysłać go do szkół postanowiono, ubierać, karmić i strzyc za darmo przez długie lata.
Od owego, pamiętnego dnia nikt już o Bazyliszku nie słyszał, ale za to jeszcze przez długie lata z ust do ust przekazywano mit o nim. Bardzo jest możliwe, że jeszcze opowiada się do dziś, np. przy kawiarnianych stołach "U Dekerta", w "Manekinie" czy w "Bazyliszku", ale ja rozmów nie podsłuchuję.

KOMU CHLEB SPLEŚNIAŁY STANIE ZA SPECJAŁY

za WARSZAWSKIE LEGENDY

"Na uciechy i zabawy trza pospieszyć do Warszawy" - takie sobie powiedzonko przypomniał długo-wąsy, szanowny szlachcic przemierzając wierzchem Rynek Nowego Miasta. A powód do takiego stwierdzenia miał. Pełno było tu bowiem swarliwych przekupek, kuglarzy, grajków i innych wybryków matki natury. Ale oto wyjeżdżając tuż za Bramę Nowomiejską inny mu się obrazek objawił. Nędzarz żebrzący o dziwnie czystej twarzy, ale w łachmanach, rękę do przejeżdżającego o grosz na kromkę, bądź kruszynę chleba prosząc. Zapytał się więc bogacz, czy aby się nie obawia zamiast owego grosza, batogiem nie dostać.
Ale dla żebraka tysiąc razy batog jest przyjemniejszy niż głód go ciągle ściskający. Szlachcic miał jednak przy sobie tylko mały kawałek dość jednak nieświeżego już chleba. Ale jak powiadają wśród ludzi ubogich: "prawdziwie głodnemu nawet chleb czerstwy i spleśniały stanie za dworskie specjały". W wielkim zamyśleniu ruszył dalej szlachcic na swym rumaku.
Zapewne w Warszawie aż roi się od tego typu żebractwa, któremu, jak się okazuje, pomocy nijakiej nie udziela.
Wybrał się co prędzej wąsaty szlachcic do znajomego już piekarza mistrza Bonifacego Pakuły na ulicy Piekarskiej, swoją piekarnię mającego, pod szyldem: "Najlepsze chleby, rogale i buły znajdziesz u Bonifacego Pakuły". Zapoznał go szlachcic z planem jaki po drodze wymyślił. A zamierzał każdemu żebrakowi ofiarować bochen chleba. Piekarz tylko za głowę się złapał, jak zamiar usłyszał, do rozpaczy niemalże doprowadzony tym faktem. Bał się bowiem, że do ruiny doprowadzony takim przedsięwzięciem zostać może. Ale szlachcic za chleb owy z własnej kieszeni zapłacić obiecał i natychmiast w białe ręce piekarza wypchaną sakwę wsadził.
Zabrali się więc piekarczyki czym prędzej do gniecenia i pieczenia bochnów i ze świeżymi, jeszcze ciepłymi na Rynek Starej Warszawy, Rynek Nowej Warszawy i Bramę Krakowską czym prędzej pognali, by żebrakom rozdawać. Nakaz jednak od szlachcica był bardzo ważny - chleb tylko i wyłącznie dla biedoty, dla potrzebujących o pustych żołądkach. Takie właśnie rozporządzenie wydając, skierował się na swym rumaku w stronę Zamku Królewskiego, gdzie od dawna oczekiwano na powrót hetmana Jana Sobieskiego.
Gdy o tym, że jakieś głuptasy rozdają darmowe chleby dowiedział się Bartłomiej Krupa - zamożny, ale bardzo sknery kupiec bakalii, natychmiast z okazji skorzystać postanowił. Umazał sobie twarz węglem, odział stare łachy stangreta i w kolejce żebraczej szybko się ustawił.
Piekarczyk pilnujący porządku przy koszu z chlebami lekko się zaniepokoił, widząc co prawda biednie ubranego żebraka lecz z brzuchem nie wskazującym na długotrwałą głodówkę sięgającego po największy bochen. Dla pewności jeszcze zapytał, czy oby na pewno ów jegomość nie ma ani grosza przy sobie i czy w niedalekiej przeszłości ich nie posiadał.
Ale jakże Bartłomiej mieć mógł jakieś grosze, skoro nawet kieszenie w łachmanach dziurawe były. Z radością wrócił Krupa do domu i dopiero tu go nieopisane zdziwienie spotkało, strach i przerażenie zarazem. Oto bochen coraz bardziej w rękach mu twardniał, aż w końcu całkiem skamieniał.
A z całej owej legendy, nawet najstarsi warszawiacy nie pamiętają powiedzenia: "Prawdziwie głodnemu nawet chleb czerstwy i spleśniały stanie za specjały", ale pamiętają z całą pewnością rzecz inną.
W Świętojańskiej Farze, aż do 1939 roku na ołtarzu Baryczków u stóp posągu Cudownego Pana Jezusa w misternej srebrnej skrzynce ozdobionej perłami, umieszczony był kamień najprawdziwszy, dziwnie kształtem przypominający bochen chleba. Przyczyny na to, skąd się wziął i co miał oznaczać, podobno do tej pory nie odkryto. Ale czy oby na pewno?

KIEDY JEDEN WŁOS MOŻE ZMIENIĆ SERCE ZŁODZIEJA

za WARSZAWSKIE LEGENDY

Jak w każdym mieście tak i w Warszawie pełno było drobnych złodziejaszków i rzezimieszków, którzy to jednak wcześniej czy później trafiali pod sąd rady miejskiej, a następnie do lochów.
Ale był w Warszawie Makary Kulawik, o którego profesji wszyscy wiedzieli nawet daleko poza regionem mazowieckim. Chyba najlepszym był złodziejem, jakiego Warszawa od niepamiętnych czasów w swych murach miała. Cała czas straż miejska była postawiona w pogotowiu aby Makarego na gorącym uczynku złapać. Czyniono to jednak bezskutecznie, bo był mistrzem w swoim fachu. Lecz szczęście wieczne nie jest.
O tym przekonać się miał Makary Kulawik na własnej skórze. W swych poczynaniach sięgał coraz dalej i bardziej odważnie.
Razu pewnego zakradł się do Świętojańskiej Fary i skarby składane przez wiernych skraść postanowił. Po cóż bowiem drewnianemu Chrystusowi takie skarby, które jego samego uczynią bogaczem na miarę Sapiehy lub Radziwiłła.
Kiedy to złodziej już miał schodzić z najwyższej kondygnacji ołtarza, skąd zdejmował złotą koronę Chrystusa, ręka posągu złapała go za włos. I to jak!? - tylko za jeden włos. I mimo usilnych starań, nijak się nie udało Makaremu uwolnić z owej Chrystusowej pułapki.
Rano zastał Makarego w ten sposób uwięzionego kościelny Sebastian, który od razu na ratunek wezwał organistę Jacentego, księdza proboszcza i wikarego. Ale oto tłum gapiów mnożyć się począł bo wierni na mszę świętą poranną zbierać się zaczęli. Ale jak tu najszybciej złapanego na gorącym uczynku wielkiego złodzieja ukarać?
Wójt Wawrzyniec Krupa łotra zdjąć nakazał i w żelaznej klatce przed ratuszem umieścić. Lecz jakże go zdjąć. Próbowało to zrobić dwóch największych strażników i bezskutecznie. Przypalić ten jeden włos także próbowano, ale bez efektu. Dziw wziął wszystkich, kiedy podsadzona pod włos świeca nie spaliła go, a jedynie lekko smaliła.
Cęgami więc do cięcia najgrubszej blachy włos odciąć postanowiono.
Ale to cud jakiś, bądź nie daj Boże diabelskie czary tego włosa przeciąć nie dały. Tego już było ze wiele. Z braku rady na zaistniałą sytuację, komuś do łepetyny pomysł wpadł taki, co by do świątyni kata zawołać i na miejscu łotrowi głowę ściąć. Ale od razu bunt powstał - było by to bowiem grzechem śmiertelnym krwią grzeszną ściany świętego miejsca kalać.
Do tej pory cicho siedzący wikary wpadł na pomysł taki, aby łotrowi w konsekwencji grzech i winę wybaczyć, i na wolność wypuścić, mówi się bowiem "(...) odpuść nam nasze winy jako i my odpuszczamy naszym winowajcom (...)".
Radę postanowiono wypróbować od razu i od Makarego groźny tłum odstąpił. Posąg Chrystusa palce na włosie lekko rozluźnił i Makary został uwolniony.
I stało się to, czego nikt raczej wcześniej przewidzieć nie mógł. Makary Kulawik spod Gnojnej Góry się nawrócił. Za uczciwie zarobione pieniądze w warsztacie płatnerskim u mistrza Szymona pomagał biednym i niedołężnym. A jego dzieła, wykonywane bardzo zręcznie i kunsztownie złodziejskimi palcami były znane nie tylko na całym Mazowszu i w całej Polsce, ale i w samej Pradze, Kijowie, Wiedniu, Paryżu, Madrycie czy Rzymie.
A co się działo w Świętojańskiej Farze i z posągiem Chrystusa? W czasie Insurekcji Kościuszkowskiej wszystkie tamtejsze skarby zostały przetopione i ofiarowane Narodowi.
W czasie okrutnej wojny, posąg ukryty został w podziemiach dominikańskiego kościoła Świętego Jacka. Na swoje pierwotne miejsce Cudowny Pan Jezus powrócił dopiero w 1948 roku, prowadzony parotysięczną procesją i umieszczony w kaplicy Baryczków, gdzie oczywiście znajduje się do dziś.

JAK NADWIŚLAŃSKI LIS GOŚCIŁ W MAZOWIECKIM ZAMKU

za WARSZAWSKIE LEGENDY

Kiedy to jeszcze puszcza była bardziej dzika, a w potokach i strumykach kąpały się wiedźmy i panny leśne, zające były pozbawione zupełnie ogona, a lisy miały ogon bardzo krótki i postrzępiony, borsuki zaś nosiły bardzo okazałe, puszyste i rude kity, świat wyglądał zupełnie inaczej.
Zjawili się razu pewnego w tym borze przedziwnym i dzikim dwaj wojowie z łukami i dzidami przewieszonymi przez ramię.
Lis, który właśnie na obiadek z nory się wysunął zaraz do niej się schował, bo i z takimi wojami z drużyny książęcej to i żartów nie ma.
Ale ciekawość taka lisa dopadła, cóż ci mężowie w borze szukają, że na brzuchu się do nich podczołgał i w krzakach na podsłuch się schował. Ci zaś koniom odpoczynek dając owoce leśne pojadali i na trawie legli. A dwaj owi wojowie z rozkazu księcia Janusza i księżnej Anny do Puszczy Zielonej wysłani zostali, aby jej mieszkańców na zamek, na ucztę książęcą sprowadzić.
Kiedy to jeszcze puszcza była bardziej dzika, a w potokach i strumykach kąpały się wiedźmy i panny leśne, zające były pozbawione zupełnie ogona, a lisy miały ogon bardzo krótki i postrzępiony, borsuki zaś nosiły bardzo okazałe, puszyste i rude kity, świat wyglądał zupełnie inaczej.
Zjawili się razu pewnego w tym borze przedziwnym i dzikim dwaj wojowie z łukami i dzidami przewieszonymi przez ramię.
Lis, który właśnie na obiadek z nory się wysunął zaraz do niej się schował, bo i z takimi wojami z drużyny książęcej to i żartów nie ma.
Ale ciekawość taka lisa dopadła, cóż ci mężowie w borze szukają, że na brzuchu się do nich podczołgał i w krzakach na podsłuch się schował. Ci zaś koniom odpoczynek dając owoce leśne pojadali i na trawie legli. A dwaj owi wojowie z rozkazu księcia Janusza i księżnej Anny do Puszczy Zielonej wysłani zostali, aby jej mieszkańców na zamek, na ucztę książęcą sprowadzić.
I dylemat wielki mężowie mieli, bo oto do tej pory - a już siedem dni po borze krążą - zaledwie jednego smolarza i jednego bartnika znaleźli. Zaczajony w krzakach lis z wrażenia aż wstał co obydwaj wojowie zobaczyli. Od razu także śmiać się zaczęli, bo jeszcze tak dziwnego zwierza na oczy nigdy nie widzieli.
Zaczerwieniło się biedne lisisko ze wstydu, i zapewne nie wszyscy wiedzą, że od tego czasu i właśnie z tegoż to powodu już mu tak pozostało na zawsze.
Pognał więc z pewnym zamiarem lis do borsuczej nory i tak długo się przymilał, aż w końcu swój zamiar wyjawił. Poprosił mianowicie borsuka o wypożyczenie na tę okazję swej wspaniałej kity, bo jakże on ze swoją marną pokaże się w książęcych progach.
Borsuk jednak w tym własny interes dostrzegł. Ślinka mu na myśl o frykasach na książęcym stole pociekła i sam na wyprawę do Warszawy nabrał ochoty. Tu lekki niepokój ogarnął lisa i postanowił nie dopuścić do tego.
Okłamał więc borsuka, jakoby na mazowiecki zamek tylko on zaproszony został specjalnie. Tylko o wypożyczenie ogona prosi w zamian oczywiście cały półmisek frykasów obiecując.
Borsuk, jak to borsuki w zwyczaju mają, łakomczuchem był wielkim i na tę propozycję oczywiście przystał, jednakże o natychmiastowy zwrot ogona po powrocie prosząc. Cztery dni i cztery noce lis biegł do Warszawy, tak perspektywą obżarstwa pogrążony.
Wielce strudzony dotarł w końcu do bram miasta, ale tu na niego mała niespodzianka czekała.
Jasne się okazało, że dzikiego zwierzęcia za bramy miasta nie wpuszczą. Ale, że sztuka fortelu była lisom znana, tak też i tym razem lisisko wpadło na pomysł pewien.
Martwego udając na gościńcu legł i na poczciwca, który zatroskany dolą martwego zwierza w bramy miasta go wniesie.
I nadarzył się taki człek, tylko nie poczciwy, a raczej bardzo chytry, który to futro o dziwnym kolorze zobaczył natychmiast w stronę kuśnierza z lisem się udał. Lecz lis podstęp wyczuł i cudownie ożywiając wśród tłumu przekupek i przechodniów się ukrył.
Tu także tak łatwo nie było. Ale strażnik, który lisa zatrzymał okazał się bardzo wyrozumiały a może raczej łatwowierny i lisa na dziedziniec zamkowy wpuścił. A tu spotkała go kolejna przeszkoda.
Natrafił na kucharza, który to tak wychudzonego zwierza widząc wielce się wzburzył, że dla kundli ulicznych gotować nie będzie. Jednak i tym razem lis dumnie wytłumaczył, że za specjalnym zaproszeniem księcia i księżnej się tu znajduje i do porządku nawołuje i o szacunek prosi.
Zasiadł w końcu lis przy suto zastawionym stole i z niecierpliwością na znak do jedzenia książęcy czekał. Moment ten się jednak przedłużał, bo oto księżna Anna dziwaka wśród gości dostrzegła.
Poczęto się więc wkoło zachwycać owym przedziwnym zwierzem, jego futrem i ogonem. Panny dworskie nawet głośno zaczęły zastanawiać się nad fasonem i krojem futer, jakie by uszyć można było z tak pięknego zwierzęcia.
Kiedy to jednak opychając się wołowym gnatem lisisko zorientowało się, że mowa o nim i jakieś niebezpieczeństwo wisi w powietrzu szybko z uczty umknął. Schował się w pustym koszu, który to za bramy miasta wyjechać miał niedługo i tak opuścił niegościnne miasto.
Czym prędzej pomknął nad brzeg Wisły i wskoczył na płynącą w tym właśnie czasie kłodę. Popłynął w stronę swego domu - Puszczy Zielonej. Będąc już prawie na miejscu, przypomniał sobie o borsuku i o obietnicy mu złożonej. Ratując własną skórę zapomniał o półmisku przysmaków w zamian za jeszcze posiadaną kitę. Bo cóż jest wart półmisek jedzenia w porównaniu z jego życiem.
Postanowił więc nie wracać do swej nory, a szczególnie nie pojawiać się w okolicach rewiru borsuka.
Nie chciał się tłumaczyć i nie chciał zapewne brać konsekwencji spowodowanych nie wywiązaniem się z umowy.
Od tej pory, nie wszyscy o tym zapewne wiedzą, iż zające uciekają przed lisami bo noszą ich marne ogony.
A lisy dopóty noszą dumnie ogon w górze, dopóki na drodze swej nie napotkają na borsuka. Nauka dla nas zapewne z tego żadna nie wynika, ale jedno jest pewne - każdemu przyjaciel jest potrzebny, ale prawdziwy.

PRAWDZIWA OPOWIEŚĆ O WARSIE I SAWIE

za WARSZAWSKIE LEGENDY


Z nowej stolicy, Krakowem zwanej do starego przodków Gniezna dwie, jakże różne wiodły drogi. Jedna prowadziła lądem, poprzez dzikie puszcze i knieje, pełne według twierdzeń naocznych świadków okrutnych diabłów, paskudnych wiedźm i ponętnych, kuszących, a jakże zdradliwych panien głębinowych. Druga wiodła rzeką Wisłą, spod samego krakowskiego Wawelu aż do odległego Płocka, skąd do Gniezna był tylko rzut patykiem, który najczęściej przemierzano już na wierzchowcach. Tą drugą drogę wybrał król Kazimierz Odnowicielem zwany, na coroczną podróż do Gniezna. Już drugiego dnia wyprawy wielce zatęskniło się królowi do świeżego i pachnącego jedzenia, bo jak każdy Słowianin dobrze jeść lubił, a zrobione jeszcze w Krakowie na drogę suszone jedzenie do najsmakowitszych nie należało. I kiedy o świeżym mleku i świeżej rybie tylko pomyślał, na horyzoncie ujrzał dym, a za chwilę małą chatę. Wbrew przestrogom załogi wioślarskiej co do mieszkańców chaty, król do brzegu przybić kazał i ostrożnie z łukiem w ręku w jej stronę kroki skierował. Daleko sam nie uszedł, bo zaraz za nim, jak kot skradał się jego wierny sługa Gniewko, który zarzekał się jeszcze niedawno iż "w niepewne, ręce zbójów nie polezie". Kiedy podeszli bliżej, chata okazała nie żadną zbójecką, tylko zwykłą chatą rybacką. Gospodyni bardzo serdecznie przywitała niespodziewanych gości, poczęstowała dostojnika świeżym mlekiem od właśnie wydojonej kozy, a na rybę poczekać radziła, mąż bowiem - Pietrko Rybak - lada chwila z nocnych połowów miał wrócić. Na Pietrka długo czekać nie było trzeba, tak jak przewidziała gospodyni z pełnymi koszami różnorodnych ryb przybył. W trakcie spożywania wyśmienicie przyrządzonych owoców nocnego połowu, jakich jeszcze król w życiu nie jadł opowiedział rybak o swojej rodzinie, która w ostatnim czasie powiększyła się o dwoje cudownych bliźniąt. Jednak nie małe kłopoty mieli rodzice z ochrzczeniem pociech. Świątyni bowiem w pobliżu nie było, a do pobliskiej wsi Bródno kapłan przybywał rzadko, a że do bródnowskiej kaplicy tuż przed urodzeniem bliźniąt do kolejnej wizyty minie sporo czasu. Król za wspaniały poczęstunek monety złote na stół gospodarzom położył, uznał, że za tak dobre jedzenie się zapłata należy. Jednak zgodnie ze starym ludowym zwyczajem i zasłaniając się przysłowiem "Gość w dom, Bóg w dom" gospodarze zapłaty nijak wziąć nie chcieli. Tymczasem nie omieszkał król o jeszcze dwie przysługi poprosić: o gościnę w drodze powrotnej z Gniezna i o zaszczyt bycia ojcem chrzestnym bliźniąt na chrzcie, do którego sam miał doprowadzić. Jak obiecał, za dwa miesiące, we wrześniu przybił do brzegu już nie jedną, ale kilkoma łodziami jakże oczekiwany przez Pietrka Rybaka i jego żonę. Przybył jak obiecał z kapłanem, dostojnymi gośćmi, którzy mieli swoją obecnością uświetnić uroczystość oraz darami dla obydwojga przyszłych królewskich chrześniaków. Przed przygotowanym na wzgórzu ołtarzem kapłan nadał na polecenie Kazimierza imiona Wars chłopcu, a dziewczynce - Sawa. Po uroczystości, przy suto zastawionym stole oświadczył uroczyście król Kazimierz, iż odtąd Pietrko Rybak, Piotrerm Warszem nazywany będzie, królewskim rybakiem, ojcem Warsa i Sawy, właścicielem rozległej dookoła puszczy. A kiedy wokół zagrody rybackiej osada wyrośnie, swoim rodowym imieniem nazwę jej nada, którą po wieki nosić będzie. Jednak do dziś uczeni nie są do końca pewni pochodzenia słowa Warszawa. Jedni twierdzą, iż wzięło się od imion legendarnych bliźniąt Warsa i Sawy. Drudzy, iż od Pietrka Rybaka, któremu król Kazimierz nazwisko zmienił na Piotr Warsz i jak król przewidział, wokół gospodarstwa wyrosła wieś. Wieś Warsza czyli Warszewa. I pod taką nazwą przetrwała Warszewa do czasów Jagiellończyka - Zygmunta Augusta, kiedy to sam Jan Kochanowski uraczył nas w swym kunszcie słowotwórczym, fraszką "Na most warszewski":

Nieubłagana Wisło, próżno wstrząsasz rogi,
Próżno brzegom gwałt czynisz i hamujesz drogi;
Nalazł fortel król August, jako cię miał pożyć,
A ty musisz tę swoje dobrą myśl położyć,
Bo krom wioseł, krom prumów już dziś suchą nogą
Twój grzbiet nieujeżdżony wszyscy deptać mogą.

LEGENDA O SYRENCE

za WARSZAWSKIE LEGENDY

Dawno dawno temu przypłynęły z Atlantyku na Bałtyk dwie siostry - syreny; piękne kobiety z rybimi ogonami, zamieszkujące w głębinach mórz.
Jedna z nich upodobała sobie skały w cieśninach duńskich i do tej pory możemy ją zobaczyć siedzącą na skale u wejścia do portu w Kopenhadze.
Druga dopłynęła aż do wielkiego nadmorskiego portu Gdańsk, a potem Wisłą popłynęła w górę jej biegu. Podobno właśnie u podnóża dzisiejszego Starego Miasta wyszła z wody na piaszczysty brzeg, aby odpocząć, a że miejsce spodobało się jej, postanowiła tu zostać.
Rychło rybacy zauważyli, że ktoś podczas ich połowu wzburza fale Wisły, plącze sieci i wypuszcza ryby z więcierzy. Ponieważ jednak syrena oczarowywała ich swym pięknym śpiewem, nic jej nie zrobili.
Pewnego razu bogaty kupiec zobaczył syrenę i usłyszał jej piękny śpiew. Szybko przeliczył, ile zarobi, jeżeli uwięzi syrenę i będzie ją pokazywać na jarmarkach. Podstępem ujął syrenę i uwięził ją w drewnianej szopie, bez dostępu do wody. Skargi syreny usłyszał młody parobek, syn rybaka i z pomocą przyjaciół w nocy uwolnił ją.
Syrena z wdzięczności za to, że mieszkańcy stanęli w jej obronie obiecała im, że w razie potrzeby oni też mogą liczyć na jej pomoc. I dlatego warszawska syrena jest uzbrojona - ma miecz i tarczę dla obrony naszego miasta.
Tyle legenda. Nie wiadomo skąd syrena wzięła się w herbie Warszawy, w każdym razie była w nim już w II poł. XVI w. Tylko, że wtedy syrena to był stwór z tułowiem ptaka, rękami, ogonem ryby i nogami ptasimi zakończonymi pazurami; prawdopodobnie średniowieczni mieszkańcy miasta nasłuchali się opowieści o dziwnych stworach żyjących w zamorskich krainach, a opowieść o syrenach szczególnie im się spodobała.

poniedziałek, 1 czerwca 2009

JAK CHŁOP Z BIAŁEGO DUNAJCA UMIERAŁ

za Legendy spod Giewontu

W Białym Dunajcu żył chłop, który miał na imię Wojtek. Był to dobry człowiek, choć trochę dziwny, niezaradny, a niektórzy uważali go za trochę głupiego. Trzeba powiedzieć, że leniem nie był. W polu i w lesie pracował. Po jakimś czasie się ożenił z Jaśką z Murzasichla. Żył z babą w zgodzie, chociaż najłatwiejszego życia z nim nie miała. Wojtek sam nic nie potrafił zrobić, baba mówiła mu co i kiedy, a nawet jak ma robić. Jak miał drzewo rąbać, to musiała mu pokazać, jak się siekierę w ręku trzyma, jak przyszła pora na orkę, to baba zaprzęgała konia i najpierw sama orała, a potem chłop sam się brał do roboty. Za to pracował bardzo solidnie. Taki to już był Wojtek.
- To dobry chłop - mówiła sasiadkom, a że trochę niedorajda to trudno, a gorzołki nie pije, nie pyskuje jak wasze chłopy.
Wtedy sąsiadki milkły, bo z tych powodów nie miały łatwego życia.
Jaśka nie mogła znieść tylko jednego przyzwyczajenia swego chłopa, a mianowicie kichania. Przy każdej robocie Wojtek potwornie kichał. Baba na wszystkie sposoby chciała chłopa z tego kichania wyleczyć, parzyła mu zioła, a nawet leki kupowała na jarmarku. Nic nie skutkowało. W końcu spróbowała swego sposobu. Baba wiedziała, że Wojtek strasznie bał się śmierci. Pewnego dnia powiedziała do Wojtka:
- Pójdziesz do młyna po mąkę, tylko nie wolno ci kichać, bo umrzesz!
Wojtek zaczął lamentować, co to będzie jak umrze! Stoi Wojtek przed młynem i myśli;
- Jeśli wrócę bez mąki, to baba się będzie gniewać, a ja ze zmartwienia umrę, a jesli kichnę, to też umrę!
Postanowił jednak wszystko zrobić, by nie kichać, wszedł do młynarza i po chwili zaczął kichać. Wojtek zaczął ubolewać, że zaraz umrze. Chociaż był głupawy, to dobrze wiedział, że nikt na stojąco nie umiera, więc położył się pod świerkiem i pokrzykiwał:
- Umieram! Umieram!
Tymczasem do worka z mąką zbliżała sie świnia, która zaczęła mąkę jeść. Wojtek sądził, że to przyszła śmierć po niego. Z tego jęczenia Wojtek się zmęczył i usnął. Jego baba niecierpliwiła się, co to też Wojtkowi mogło się stać i zaczęła go szukać.
- Wstawaj Wojtek! zawołała baba
Wojtek otworzył jedno oko, potem drugie:
- To ja żyję - zwrócił sie do Jaśki.
Baba powiedziała do swego chłopa:
- Przyszła do mnie śmierć, która chciała cię zabrać za kichanie. Ostatni raz ci wybaczyła. Jeśli będziesz dalej kichał, to na pewno cię zabierze ze sobą.
- Jesli nie będę kichał, to będę żył? Pytał Wojtek swej baby
- Tak bedziesz żył bardzo długo. Odpowiedziała baba.
Wojtek szybko wstał. Baba mu wybaczyła, że świnia zjadła mąkę, ale była zadowolona, że chłopa z kichania wyleczyła. Od tej pory Wojtek nie kichał, a nawet samodzielnie pracował.

Opracowanie: Stanisław Kałamacki.

JAK SIĘ FRANKOWI W WIGILIĘ BABA ODMIENIŁA

za Legendy spod Giewontu

Od dziesiątków lat ludzie na Podhalu wierzyli, iż Wigilia to dzień niezwykły. Mówiono, że w ten dzień chłopi muszą do chałupy drzewa przynieść, upolować zwierzynę, a baby winny wyzbierać jajka z grząd.
To miał być zwiastun, iż w ciągu roku do chałupy coś przybędzie, a i biedy nie będzie. Wierzono również, że w Wigilie chłopy z babami nie powinni się kłócić. Jeśli by doszło do sporu, to miało oznaczać, że kolejny rok będzie obfitował w kłótnie i spory. Chłopy na Podhalu dobrze wiedzą, co to znaczy z babą się kłócić, a dopiero cały rok!
We Witowie gazdował Franek z Maryną. Gazdówkę mieli sporą, ale co z tego, gdy gazda był leniwy, a baba kłótliwa. Baba wiele racji miała, bo Franek był strasznym leniem.
Na kilka dni przed Wigilią Franek poszedł na posiady do gazdów w Chochołowie. Gazdowie gwarzyli o starych czasach, wierzeniach, a i o wigilijnych zwyczajach.
- Może i Ty Franek spróbujesz swoją babę w Wigilię zmienić? - zwrócił się do Franka, stary Frączysty.
- Ale i sam nie jesteś bez grzechu, boś leniwy gazda, a to wstyd, Twój dziadek był pracowitym i szanowanym gazdą - mówił dalej Frączysty.
Franek postanowił się zmienić, a może i moja baba przestanie się wydzierać na mnie. Franek wrócił do chałupy dopiero przed północą, baba go nakrzyczała, że za dwa dni Wigilia, roboty sporo w chałupie, a rano będzie spał. Franek nic nie mówił, bo przecież postanowił się zmienić. Liczył też, że i jego baba się we Wigilię odmieni. Franek obmyślał sposób odmienienia swego i baby życia. Następnego dnia było jeszcze ciemno, jak Franek wstał. Poszedł do stajni, zwierzęta napoił, a potem pojechał do lasu po drzewo. Wziął strzelbę, bo Frączysty mówił, że należy i coś upolować. Franek najpierw drzewo ścinał, potem je porąbał, rozpalił ognisko, trochę odpoczął i wyruszył na polowanie. Franek miał sporo szczęścia, gdyż polowanie było nadzwyczaj udane.
Maryna też postanowiła się zmienić. O niezwykłej mocy wigilii słyszała od starej Józki z Brzegów. Może Franek będzie inny, to znaczy się robotny? Bardzo chciała, by się tak stało. Z samego ranka wstała, patrzy, a Franka już nie ma. Poszła do stajni, oczom nie wierzy, zwierzęta nakarmione, stajnia posprzątana. Czyżby chłop pojechał do lasu po drzewo i na polowanie, bo strzelby nie było, radośnie pomyślała baba. Szybciutko poszła do izby, wzięła się do babskiej roboty, izby posprzątała. Potem piekła świąteczne kołacze, szykowała jedzenie na wigilijną wieczerzę. Po południu z robotą była gotowa, chwilkę usiadła przy stole, patrzy chłop przyjechał saniami pod chałupę, drzewo zrzuca i układa do szopy, później wnosi do spiżarni upolowaną zwierzynę, Maryna tylko się uśmiechała z radości. Franek wszedł do izby, patrzy i oczom nie wierzy, baba nie pyskuje, a tylko się uśmiecha, a po izbie roznoszą się zapachy świątecznych wypieków i jedzenia. Franek też się uśmiechnął.
Frankowi i Marynie życie we Wigilię się odmieniło. I odtąd mądrze i zgodnie gazdowali.

Opracowanie: Stanisław Kałamacki.

JAK CZAROWNICA JAŚKA NAUCZYŁA ROBOTY

za Legendy spod Giewontu

Żyło dwóch braci. Starszy Staszek był pracowity, rano wstawał, karmił zwierzęta, potem pracował w lesie i polu. Młodszy tylko spał i jadł. Wszelkie prośby Staszka by brat pracował kończyły się niepowodzeniem. Starszy brat postanowił więc Jaśka roboty nauczyć. W drugiej wsi na skraju lasu mieszkała czarownica. Mało kto do niej zaglądał. Trudniła się zbieraniem ziół, czasami przychodzili do niej ludzie po zioła i porady. Staszek przyszedł do czarownicy i prosi ją, by jego młodszego brata nauczyła pracy. Czarownica Staszka wysłuchała i powiedziała, że jutro zacznie naukę. Potrwa ona miesiąc.
Następnego dnia Staszek pojechał do pracy do lasu rąbać drzewo. Do chałupy przyszła czarownica. Jasiek jeszcze przez sen zapytał:
- To ty Staszku? Jestem głodny, daj mi jeść, a potem będę dalej spał.
- To nie Staszek, a czarownica. Przyszłam cię roboty uczyć. Szybko wstawaj, jedziemy do mnie. Idź do stajni, konia zaprzęgnij do wozu - Jasiek bardzo się przejął wizytą czarownicy. Szybko wstał i pojechali do chałupy czarownicy.
- Jestem głodny, daj mi jeść - zwrócił się do czarownicy.
- Jeszcze nie, najpierw wyprzęgnij konia, odprowadź go do stajni, schowaj wóz do szopy. Później musisz drzewa narąbać i w piecu rozpalić.
Gdy Jasiek wykonał polecenia czarownicy sądził, że otrzyma posiłek, dochodziło już prawie południe. Ale skądże, czarownica kazała Jaśkowi nakarmić świnie i krowy. Jasiek i te prace wykonał.
- Jest obiad? - Zapytał czarownicy.
- Za chwilę będzie, ale do obiadu trzeba izbę wyszorować i podwórko pozamiatać.
Jasiek bał się sprzeciwiać czarownicy, bo myślał, że może go zaczarować w głaz.
Gdy Jasiek podwórko pozamiatał, podłogę w izbie wyszorował, czarownica poprosiła go na obiad. Po obiedzie czarownica dała mu kolejne prace, zeszło mu do wieczora.
Długo też nie spał, bo czarownica wcześnie go budziła do pracy. Nauka trwała miesiąc. Po tym czasie, czarownica odwiozła Jaśka do domu. Starszego brata nie było, gdyż pracował w polu. Jasiek od razu wziął się do pracy. Izbę wyszorował, podwórko posprzątał, drzewa narąbał, konie i krowy nakarmił, trawę skosił a i obiad ugotował. Gdy Staszek przyszedł do domu, Jasiek podał mu obiad. Następnego dnia pracowali już razem.

Opracowanie: Stanisław Kałamacki.

O NIEDŹWIADKU CO CZŁOWIEKA CHCIAŁ POZNAĆ

za Legendy spod Giewontu

Młody niedźwiadek, który wraz z rodzicami miał legowisko na Hali Gąsienicowej, bardzo pragnął poznać człowieka. Mama przestrzegała go, że jest na to za mały, a świat człowieka kryje wiele pułapek.
- Na spotkanie z człowiekiem masz jeszcze czas - przekonywała mama.
- Ale ja chcę poznać człowieka - płakał mały niedźwiadek.
- Mama ma wiele racji, świat człowieka jest niebezpieczny dla tak małych niedźwiadków - odrzekł ojciec niedźwiadka - ale skoro chcesz go poznać, to musisz być bardzo ostrożny!
Mały niedźwiadek, aż podskoczył z radości.
- Będę uważał, a jak wrócę ze spotkania z człowiekiem, to wszystko opowiem - radośnie odpowiedział miś.
Przed wyprawą mocno się przytulił do mamy i taty. Mały mis pobiegł najpierw na Kasprowy Wierch, potem zbiegł na Hale Goryczkową. Tam zobaczył dzieci pasące owce. Podbiegł do nich i zapytał:
- Czy wy jesteście ludźmi?
- Chyba jeszcze nie - odrzekły dzieci.
- A gdzie ich mogę spotkać? - zapytał zatroskany miś.
- Nasi rodzice są na Kondratowej - odpowiedziały dzieci i pobiegły w kierunku lasu. Tuż przed Kondratową na pniaku siedział stary góral i palił fajkę. Zobaczył go niedźwiadek i zapytał:
- Czy ty jesteś człowiekiem? Gazda odrzekł:
- Kiedyś byłem młody to byłem człowiekiem, a teraz jestem stary, jaki ja tam człowiek. Niedźwiadek nie rozumiał wypowiedzi gazdy. Zauważył to góral i powiedział do niedźwiadka:
- Pobiegnij do Kuźnic, a tam jest sporo ludzi.
Niedźwiadek podziękował góralowi i pobiegł do Kuźnic. Tuż przed Kuźnicami, niedźwiadek spotkał myśliwego, który szedł na polowanie, na Kondratową. Jaki dobry początek polowania, pomyślał myśliwy, który zauważył niedźwiadka. Miś nieśmiało spytał myśliwego:
- Czy ty jesteś człowiekiem? Bardzo pragnę go poznać.
- Jestem myśliwym, zaraz cię upoluję! Zaśmiał się myśliwy.
Wtedy niedźwiadek przypomniał sobie o radach rodziców by był ostrożny w poznawaniu ludzi. Przypomniał sobie i o myśliwych, którzy mają strzelbę i polują na zwierzęta. Popatrzył na myśliwego i zrozumiał ostrzeżenia rodziców. I czym prędzej pobiegł w kierunku lasu, myśliwy strzelał do misia, ale niecelnie. Niedźwiadek szybko dotarł na Halę Gąsienicową, zobaczył na polanie rodziców i bardzo się ucieszył. Wszystko opowiedział mamie i tacie, którzy go przytulili.
- Nie martw się, już wkrótce razem ruszymy w świat, a wówczas poznasz świat ludzi, tych dobrych i złych.
Z dobrymi ludźmi się zaprzyjaźnisz, a złych będziesz unikać.

Opracowanie: Stanisław Kałamacki.

CZARODZIEJSKA MOC KIERPCÓW I PASA JANOSIKA

za Legendy spod Giewontu
Na Orawie żyła stara góralka Maryna. Ludzie uważali, że jest czarownicą. Mówiono nawet, ze ma kontakty z diabłem, a i złe duchy przepędza z chałup, leczy ludzi czarodziejskimi ziołami.
Maryna nie gazdowała, na polach zbierała zioła. A z diabłem spotykała się na Babiej Górze. W tamtych stronach zbójował Janosik, stamtąd chodził na Liptów. Janosik dobrze znał Marynę z Orawy. Jeśli zachorował, to szedł po poradę do Maryny. Zbójnicy przekazywali zioła czarodziejskie i mnichom z Czerwonego klasztoru w Pieninach. Oni z kolei dawali Marynie lekarstwa, które sami wytwarzali. Oczywiście zbójnicy nic nie wspominali mnichom o kontaktach Maryny z diabłem.
Maryna była dobrą czarownicą, lubiła zbójników, bo pomagali ludziom. Była też wdzięczna za leki, które otrzymywała od mnichów. Czarownica postanowiła Janosikowi podziękować za jego dobroć.
- Janosiku, masz tu kierpce i pas, są one zaczarowane i mają niezwykłą moc. Jak będziesz w niebezpieczeństwie to skorzystaj z ich siły. Kierpce poniosą cię jak wiatr, a pas doda ci siły! - rzekła czarownica.
Janosik podziękował Marynie za otrzymane dary i postanowił spróbować ich właściwości. Janosik przypiął pas, założył kierpce. Na polanie rosło drzewo. Czy potrafię je wyrwać? Pomyślał Janosik. Podszedł do drzewa i bez większych kłopotów wyrwał je i odrzucił kilkaset metrów dalej. Jestem znacznie silniejszy, jak mam pas od Maryny. A kierpce dadzą mi nowych sił? Musze spróbować - postanowił Janosik. Stanął na pagórku nad Dunajcem. Rozpędził się nieco, skoczył i za moment znalazł się na drugim jego brzegu! Janosik wracał zadowolony do siedziby zbójników. Przy drodze zobaczył chłopów, którzy usiłowali wydobyć konny wóz z skarpy.
Chłopy mordowali się ogromnie, bo wóz był załadowany kamieniami z rzeki. Trzeba najpierw wyładować kamienie, innego sposobu nie ma, postanowili chłopi.
- Ja spróbuję wam pomóc - odezwał się Janosik.
- Wiemy, że jesteś bardzo silny, ale nie dasz rady - odpowiedzieli chłopi. Janosik miał przypięty pas i bez większego wysiłku wóz wyciągnął.
Chłopi nie mogli się nadziwić niezwykłej siły Janosika. Jest silniejszy niż mówią - powiedzieli chłopi. Odtąd gdy, Janosik był w opałach, zawsze korzystał z czarodziejskiej mocy kierpców i pasa.

Opracowanie: Stanisław Kałamacki.

JAK JĘDREK BABĘ WYLECZYŁ

za Legendy spod Giewontu

Jędrkowa baba bała się strasznie chorób nie mówiąc już o śmierci. Znała każdego zielarza i znachora w okolicy. Choć prawdę mówiąc to była zdrowa jak ryba. Do swego chłopa często lamentowała i wrzeszczała co to będzie jak zachoruje a potem umrze!
- Nic się nie bój nie umrzesz! - mówił, bo znał jej histerie. Ale tych słów baba nie słyszała, bo tak się strasznie głośno darła. Jędrek był dobrym mężem i cierpliwie znosił te histerie, a nawet sam kupował różne zioła i lekarstwa na jarmarku.
Myślał, że to minie, ale gdzie tam, baba krzyczała i płakała coraz częściej. Miał już dość. Postanowił babę wyleczyć. Pewnego dnia przyjechał do domu, a baba jak zwykle w płacz, że chora i zaraz umrze! Jędrek zamyślił się i powiedział:
- Skoro jesteś śmiertelnie chora, musisz się do pościeli położyć i przez trzy dni nic nie jeść. Tak zrób to nie umrzesz. Baba zaraz się położyła do pościeli tak się wystraszyła słów chłopa, który nigdy o śmierci nie mówił. Leży w łóżku dzień, drugi, a w trzecim tak jej w brzuchu burczało z głodu i postanowiła z łóżka wstać, aby przygotować sobie jedzenie.
Jędrek wrócił późnym wieczorem gdyż długo pracował przy wyrębie drzewa. Wchodzi do izby i widzi babę siedzącą przy stole i jedzącą kolację. Gdy go zobaczyła radośnie zawołała:
- Jędruś jestem zdrowa jak ryba. Wyleczyłeś mnie z chorób. Siadaj przy stole, zaraz podam ci jedzenie
I tak oto Jędrek sam bez niczyjej pomocy babę wyleczył z histerii.

Opracowanie: Stanisław Kałamacki.

O DWÓCH BRACIACH

za Legendy spod Giewontu

W Dzianiszu żył chłop, miał on dwóch synów starszego Franka i młodszego Jasia. Baba umarła kilka lat temu i sam gazdował. Najwięcej pociechy miał od młodszego syna. Był grzeczny, chętny do pracy i miał dobre serce. Starszy syn był nie tylko leniwym, ale i pyskatym chłopcem, szacunku nie miał nie tylko do pracy ani też do starszych osób. Chłop chorował, będąc już na łożu śmierci zawołał synów do siebie.
- Niestety wkrótce umrę - powiedział ojciec do synów. Jasiu zapłakał, starszy nie uronił ani jednej łzy.
- Wielkiego majątku wam nie zostawiam tylko chałupę i trochę pola. Jeśli będziecie pracować coś w życiu osiągniecie. Mam do was, ostatnie życzenie. Jeśli umrę i mnie pochowacie, to po moim pogrzebie macie przyjść na mój grób. Coś ode mnie otrzymacie na dalsze życie.
Minął tydzień i ojciec umarł. Pogrzeb wyprawił młodszy syn, bo starszemu nie chciało się pomóc. Po pogrzebie rzekł Franek do Jaśka:
- Ja tu teraz jestem gazdą, a ty moim parobkiem!
- Tata prosił, abyśmy poszli na grób - powiedział do Franka.
- To sobie idź sam, mnie się nie chce - odrzekł Franek.
Jaś poszedł na grób ojca, po drodze zerwał piękne kwiaty, położył na grobie i zapłakał.
- To ty Franek - usłyszał głos ojca zza grobu.
- Nie tato, to ja, Jasiu.
- Dlaczego Franek nie przyszedł? - spytał ojciec.
- Powiedział, że mu się nie chce.
- Źle postąpił - odpowiedział ojciec. Masz tu Jasiu prezent ode mnie. Nagle przy grobie znalazła się ciupaga i pas.
- Przydadzą ci się w życiu. Jasiu ojcu podziękował i poszedł do domu. Franek pyta brata i coś otrzymał od ojca?
- Ciupagę i pas - odpowiedział Jaś.
- Straszny majątek otrzymałeś - zaśmiał się Franek.
- Ale to od taty - odparł Jasiu.
Następnego dnia grób ojca odwiedził Jasiu. Usłyszał głos zza grobu.
- Dobrze żeś przyszedł synu - usłyszał Jasiu.
- Masz ode mnie prezent, oto kierpce. Nagle przy grobie znalazły się kierpce.
- Przydadzą ci się w życiu - usłyszał głos ojca.
Jasiu podziękował ojcu i poszedł do domu. Franek znów się wyśmiał z młodszego brata, że otrzymał od ojca kierpce. Wkrótce potem wygnał go z rodzinnego domu. Jasiu zaczął służbę u bogatego chłopa. Na służbie miał ze sobą dary otrzymane od ojca: pas, ciupagę i kierpce.
- Jak mi się przydadzą w życiu? Myślał Jaś. Jednak najważniejsze, że mam pamiątkę od ojca.
W kilka lat później wybuchła wojna. Jaś był dzielnym żołnierzem, a w najtrudniejszych bitwach zawsze ubierał kierpce, pas i ciupagę od ojca. Swoja walecznością zdobył uznanie. Po wojnie wrócił do wsi, gazdówka brata upadła. Jaś służył u pana na dworze. Pewnego dnia Jasia odwiedził posłaniec króla, który wręczył mu dokument o nadaniu ziemi za waleczność na wojnie. Jaś stał się bogatym gazdą. Wkrótce też się ożenił z piękną i pracowitą dziewczyną ze wsi. Jaś otrzymane dary trzymał w swojej chałupie.
Gdy dzieci podrosły, opowiadał im o swoim ojcu i jego darach, a także o wojennych przygodach.

Opracowanie: Stanisław Kałamacki.

O GAZDACH CO ŚLIMAKA ZJEDLI

za Legendy spod Giewontu

W Białym Dunajcu spotkali się dwaj gazdowie, którzy szli na jarmark. Jasiek szedł krowę sprzedać, a Władek szedł, by krowę kupić.
- Po co mamy iść do miasta, skoro ty chcesz krowę sprzedać, a ja kupić - powiedział Władek do Jaśka. Tu dokonajmy transakcji.
- Tak by było najmądrzej, ale widzisz, baba mi zawsze każe opowiadać, jak było na jarmarku, a co ja jej powiem, kiedy zawrócę stąd do chałupy - odrzekł Jasiek.
- Skoro chcesz moja krowę kupić, to ja ci ja sprzedam, ale musimy dojść do Nowego Targu.
Idą do chałupy dalej i w okolicy Szaflar, Jasiek mówi do Władka.
- Dam ci krowę za darmo ale musisz zjeść ślimaka.
Władkowi na samą myśl zrobiło się niedobrze. A może i zjem, jak zamknę oczy i szybko wypiję wodę ze strumyka - pomyślał Władek.
- Dobrze zjem ślimaka. Idą dalej i spotkali ślimaka.
- Jeśli go zjesz, to daję ci krowę za damo - potwierdzał swoje słowo Jasiek.
Władek zamknął oczy i wziął ślimaka do ust. Nagle wykrzywił usta i pędzi do potoczku, by napić się wody.
- Zostało ci więcej niż połowę - krzyczał Jasiek.
- Więcej już nie mogę odsapnął Władek.
- Skoro zjadłem połowę ślimaka, to daj mi powróz na zadatek, ty krowy bez powroza nie sprzedaż, zaproponował Władek. Chłopy przyszli na jarmark. Jasiek trzymał krowę, a Władek powróz.
- Ty, krowy bez powroza nie sprzedaż, oddam ci go, jak zjesz drugą część ślimaka - powiedział Władek do Jaśka. Jasiek nie miał wyboru, pomyślał że bez powrozu krowy nie sprzeda, a jak przyprowadzi krowę do chałupy bez powroza? Nie ma wyboru i zjadł resztę ślimaka, po czym zaraz poleciał do Dunajca pić wodę. Wówczas, Jasiek do Władka:
- Ja chcę krowę sprzedać, a Ty kupić, więc daj pieniądze, a ja ci daje krowę.
- To po co my ślimaka zjedli? Zapytali oboje.

Opracowanie: Stanisław Kałamacki.

O ŚPIĄCYCH RYCERZACH

za Legendy spod Giewontu

Od niepamiętnych czasów górale opowiadają o śpiących rycerzach w Giewoncie. W Kościelisku żył gazda Kuba, który był u zaśpionych rycerzy w Giewoncie.
Było to tak, posłuchajcie. Kuba był doskonałym kowalem, najlepszym w całej okolicy, ponoć nie było lepszego. Pewnego dnia, do chałupy Kuby przyszedł stary człowiek i spytał:
- To wy jesteście kowal Kuba?
- Tak, to ja - odrzekł gazda.
- Mam dla was sporą robotę, jest kilka setek koni do podkucia.
Kuba zabrał narzędzia, podkowy i ruszył za starym człowiekiem.
- A dokąd idziemy? - spytał Kuba.
- Idziemy w kierunku Giewontu - odrzekł stary człowiek.
Kuba znał legendę o śpiących rycerzach w Giewoncie, ale idąc ze starym człowiekiem w kierunku tej góry niczego nie podejrzewał.
Nie mówiąc już o tym, że podąża do groty, w której śpią rycerze.
Gdy stanęli przed grotą, stary człowiek podniósł głowę do góry i nagle rozległ się grzmot a potężny blok skalny się rozsunął.
- Chodź za mną - powiedział stary człowiek. Wtedy Kubie serce mocniej zabiło, zdawał sobie sprawę, że idzie podkuć konie zaklętemu wojsku w Giewoncie. Szli krętymi korytarzami, aż znaleźli się w dużej sali. Przy ścianach spali rycerze, było ich tak dużo, że Kuba oczami nie mógł ich wszystkich ogarnąć. W drugiej sali były rycerskie konie.
- Te konie masz podkuć - uśmiechnął się stary człowiek do Kuby. Kuba zabrał się do roboty i po dwóch dniach, podkuł wszystkie konie. Stary człowiek pochwalił Kubę za wykonaną robotę. Wkrótce otrzymasz należną zapłatę. Stary człowiek popatrzył na swoje wojsko, jeden z rycerzy wstał i zapytał:
- Czy czas już wstawać?
- Jeszcze nie, ale konie macie już podkute - odparł stary człowiek do rycerza - Idźcie spać.
- A kiedy wojsko wstanie?
- Jak przyjdą złe czasy dla kraju. A teraz idź do wsi, masz tu zapłatę za dobrą robotę - i wręczył Kubie woreczek pieniędzy.
Kuba wyszedł z groty, obejrzał się, rozległ się grzmot, blok skalny się zsunął. Gazda poszedł do chałupy. Jeszcze parę razy chciał trafić do groty Giewontu, ale nigdy nie znalazł tej właściwej.

Opracowanie: Stanisław Kałamacki.

O BIEDNEJ KASI CO WYSZŁA ZA KSIĘCIA

za Legendy spod Giewontu

W Chochołowie żył chłop Szymon był wdowcem, sam wychowywał córkę Kasię. Była to piękna, dobra i pracowita dziewczyna. Po jakimś czasie ojciec ożenił się po raz drugi z wdową z tej samej wsi. Miała ona córkę Hankę. Nie była to dobra dziewczyna pyskowała, mądrzyła się, a i do pracy się nie garnęła. Tak, jak to często bywa, macocha nie była dobra dla Kasi, krzywdziła ją. Kasia pracowała od świtu do nocy, spała na strychu lub w stajni. Czasami dała jej obiad. Córka macochy miała wszystko, najładniejsze stroje, i oczywiście nic nie robiła. Widział to ojciec, nie raz próbował Kasi coś kupić, ale zaraz wybuchała taka awantura, że pół wsi zlatywało się przed chałupę Szymona, bo taki był hałas i wrzask, że ludzie nie wiedzieli co się u Szymona wydarzyło.
- Taki to już los sieroty, macocha nigdy nie ma serca, pomyślał smutno chłop. Jak Kasia podrośnie to pójdzie do pracy do bogatego chłopa, potem wyjdzie za mąż za parobka, to się jej los poprawi, pocieszał się Szymon.
Jednego razu, Szymon wraz z baba byli na jarmarku. Matka jak zwykle kupiła nowe sukienki, cukierki dla swej Hanki.
- A może by tak coś, Kasi kupić? Nieśmiało zapytał chłop.
Baba wrzasnęła i Szymon umilkł i posmutniał. W milczeniu wracali do chałupy. Chłop zerwał z drzewa trzy szyszki.
- Dam je Kasi, niech cos ma biedna sierota, powiedział cicho Szymon. Baba to usłyszała i zaczęła się śmiać.
- Tylko niech szyszki trzyma na strychu, bo w kuchni są niepotrzebne, pyskowała baba. Matka dała Hance prezenty, Kasia stała smutna i patrzyła na nowe sukienki, koraliki i ciasteczka.
- Masz moje dziecko i ode mnie prezenty, trzy szyszki - powiedział ojciec do córki. Kasia uśmiechnęła się i podziękowała.
- Wynoś mi się z tymi szyszkami na strych albo do stajni - wrzasnęła macocha.
Pewnego razu, książęcy sługa ogłosił na całym Podhalu, że książę chce się ożenić i zwołuje wszystkie panny na dziedziniec zamkowy, wtedy wybierze najpiękniejszą dziewczynę i z nią się ożeni.
- Pojadę z tobą na dziedziniec zamkowy - rzekła matka do Hanki - Ty będziesz wybranką księcia - zapewniała matka córkę, a ta w to święcie uwierzyła.
Wystroiła córkę w najpiękniejsze stroje i zanim odjechały na zamek, macocha powiedziała do Kasi:
- A ty kocmłuchu siedź w chałupie i obieraj groch. Jeśli nie zdążysz z robotą przed naszym powrotem, to nie dostaniesz jedzenia przez trzy dni - pogroziła jej macocha.
- Jak ja to zrobię? To jest praca na kilka dni! Posmutniała Kasia i zaczęła obierać groch. Wówczas przez uchylone okno wleciał ptaszek, miał zranione skrzydełko.
- Nie martw się ptaszku - powiedziała Kasia. Opatrzyła mu skrzydełko, nakarmiła, dała wodę do miseczki. Za chwilę ptaszek ożył, bardzo to ucieszyło Kasię.
- Widzisz ptaszku, będziesz zdrowy!
- Jesteś dobra dziewczyną - odezwał się ludzkim głosem ptaszek.
Ja i inne ptaszki szybko groch obierzemy, a ty Kasiu musisz szybko pojechać na zamek, jesteś najpiękniejszą, zostaniesz żoną księcia! - radośnie powiedział ptaszek.
- Jak ja ptaszku pojadę na zamek, skoro ubrana jestem w łachmany, a i droga daleka, już nie zdążę, a poza tym tyle roboty przede mną! - cicho powiedziała Kasia.
- Nic się nie martw. Szyszki, które przyjęłaś od taty są czarodziejskie. Ptaszek dziwnie zamachał skrzydełkami i do izby przyleciało bardzo dużo ptaszków. Zaczęły groch obierać. Wówczas szyszki pękły. Z pierwszej szyszki ukazał się śliczny strój, z drugiej eleganckie buciki. Z trzeciej, wspaniały powóz zaprzęgnięty w białe konie.
- Szybko jedź na zamek, ale pamiętaj zaraz po przeglądzie dziewcząt wracaj do domu - powiedział ptaszek. Kasia się przebrała i pojechała na zamek. Na zamkowym dziedzińcu trwał już przegląd dziewcząt. Jak książę zobaczył Kasię to dech mu zaparło. Nie miał żadnej wątpliwości, kto jest najpiękniejszą dziewczyną.
- To Ty jesteś najśliczniejszą, zostaniesz moją żoną? - zapytał Kasię książę. Za chwilę, sługa książęcy ogłosił, iż dokonany został wybór.
Kasia dobrze pamiętała, iż zaraz po przeglądzie dziewcząt ma wracać do domu. Szybko wybiegła z dziedzińca i wsiadła do powozu, który pomknął z Kasią do chałupy.
Kasia weszła do izby i zobaczyła iż ma na sobie znów stare łachmany, a powóz z końmi znikł. Patrzy, na stole obrany groch.
- Oj, moje kochane ptaszki! - zawołała cicho Kasia.
Tymczasem na dworze powstało wielkie zamieszanie, okazało się, że najpiękniejsza panna w czasie biegu do powozu zgubiła jeden bucik, zabrał go sługa i oddał księciu.
Książę zabrał bucik i ogłosił, że na drugi dzień obejdzie całe Podhale i znajdzie pannę, którą wybrał za żonę. Zgubiony bucik musi pasować na jej stopę.
- Jeszcze nie wszystko stracone - powiedziała matka do Hanki.
Macocha przyjechała do chałupy:
- Obrałaś groch? - zapytała Kasi.
- Tak obrałam - rzekła Kasia. Macocha była zdumiona, ale nic nie powiedziała. Następnego dnia książę objeżdżał wszystkie wsie, dziewczęta przymierzały bucik, lecz nadaremnie. Gdy książęcy powóz zajechał przed chałupę Szymona, macocha wepchnęła Kasię do stajni.
Hanka przymierzała bucik, ale w żaden sposób nie pasował do jej stopy. Chałupa Szymona była ostatnią, którą odwiedził książę.
- Czy jest tu jeszcze jakaś dziewczyna? - zapytał książę.
- Nie odparła macocha.
Sługa książęcy nie dał za wygraną, spojrzał do spisu mieszkańców i zapytał, a mieszka tu Kasia?
- Tak, tutaj jestem - Kasia wyszła ze stajni. I chociaż była w łachmanach, książę ją poznał.
- To ty moja najpiękniejsza! - zawołał do Kasi. Książę poprosił ją o rękę.
- Tato, zgodzicie się? - spytała Kasia swego ojca.
- Tak, moje kochane dziecko - odrzekł szczęśliwy ojciec.
Książę pojechał z Kasia na zamek. Wkrótce odbyło się huczne wesele. Ojciec Kasi również zamieszkał na zamku, został naczelnym ogrodnikiem. Kasia ze swym księciem żyła długo i szczęśliwie.

Opracowanie: Stanisław Kałamacki.

JAK KOT MACIEK ZERWAŁ PRZYJAŹŃ Z OWCZARKIEM HARNASIEM

za Legendy spod Giewontu

Wojtek Gąsienica bacował na Hali Gąsienicowej. Do pomocy miał owczarka Harnasia i kota Maćka. Harnaś i Maciek żyli w wielkiej przyjaźni. Nie tylko razem pilnowali gazdówki Wojtka, ale nawet pili mleko z jednej miski. Harnaś pozwalał by Maciek pił pierwszy. Maciek towarzyszył Harnasiowi nie tylko w pilnowaniu owiec, ale i razem spali na progu przed szałasem, razem tez figlowali na łące.
Jednak, pewnego dnia zakończyła się przyjaźń Harnasia i Macka. A było to tak. Tego ranka, gazda nie miał zbyt dużo mleka dla owczarka i kota.
- Dziś musi wam to wystarczyć - powiedział do Maćka, zostaw trochę Harnasiowi - rzekł do kota. Maciek pokiwał głową, że tak uczyni. Przybiegł Harnaś do Maćka i cierpliwie czeka, aż Maciek zostawi mu kilka łyczków mleka.
- No, pij Maciek, ja poczekam, zostaw mi troszeczkę! Przyjaźnie warknął Harnaś.
- Harnasiu! Wydaje mi się, że ktoś kręci się koło szałasu, zobacz, ja się troszkę napiję i oczywiście zostawię dla ciebie kilka łyczków. Harnaś wybiegł przed szałas, obleciał całe obejście, niczego podejrzanego nie zauważył.
Tymczasem Maciek sam wypił mleko nie zostawiając Harnasiowi ani kropelki mleka. Harnaś przybiegł do miski, żałośnie popatrzył na pustą miskę i ochlapany pyszczek Maćka.
- Harnasiu, kochany! Mleko się rozlało! Nawet kropli ni wypiłem! - zamiałczał Maciek. Oczywiście, kot skłamał. Harnaś groźnie warknął i odszedł. Maciek zorientował się, że kłamstwo wyszło na jaw. Od tej pory, przyjaźń Harnasia i Maćka się skończyła. A gazda musiał nalewać mleko do dwóch misek, dla Harnasia i Maćka.

Opracowanie: Stanisław Kałamacki.

O KLERYKU CO ZBÓJNIKOM PRAWDĘ POWIEDZIAŁ

za Legendy spod Giewontu

Młody kleryk z Witowa szedł przez las do Zakopanego. W lesie przy ognisku siedzieli zbójnicy, którzy świętowali udaną wyprawę na Orawie. Kleryk wystraszył się zbójników, przeżegnał się, zbójnicy otoczyli go.
- Nie bój się, nic ci nie zrobimy, ale musisz powiedzieć nam kazanie krzyknął jeden z nich. Tylko mów prawdę, bo w przeciwnym razie powiesimy cię na świerku, roześmiał się jeden ze zbójników.
- Powiem wam tylko prawdę o waszym życiu! - odpowiedział kleryk, który się nieco uspokoił.
- No mów! Szybciej mów, bo my kazania dawno nie słuchali - głośno roześmiali się zbójnicy. Kleryk się przeżegnał i zaczął mówić kazanie.
- Wasze życie jest podobne do życia Pana Jezusa. Urodził się on w ubogiej rodzinie, tak jak wy. Za młodu pracował w domu, pomagał rodzicom.
Wy tez jako młodzi chłopcy pomagaliście swoim rodzicom w pracach w polu i w lesie.
- Dobrze mówi! Święte słowa mówi! - krzyczeli zbójnicy. Mów dalej, a my sobie cos zjemy i popijemy - śmiali się zbójnicy.
Kleryk, chwilę się zastanowił, po czym zaczął mówić.
- Potem, Pan Jezus ruszył w świat. Wy też ruszyliście w świat, tylko że na zbójnicką ścieżkę.
- Dobrze mówi! Mów dalej, nasz kochany kleryku! - przekrzykiwali się zbójnicy.
Kleryk mówił dalej.
- Pana Jezusa ujęto, torturowano. Was tez złapią, wsadzą do więzień.
- Głupiś kleryku, my się hajdukom złapać nie damy! - śmiali się zbójnicy.
- Masz tu trochę złota! Tylko mów prawdę a nie głupoty! - śmiali się zbójnicy.
- Teraz powiem wam końcowe słowa, weźcie je sobie do serca i rozważajcie! Powiedział kleryk do zbójników. Zbójnicy byli tak rozbawieni, że nie dosłyszeli końcowych słów kazania kleryka, który powiedział:
- Pan Jezus wstąpił do nieba! A wy tam nie wstąpicie!
Tych słów kleryka zbójnicy już nie dosłyszeli, a szkoda.

Opracowanie: Stanisław Kałamacki.

PASOWANIE KUBY NA ZBÓJNIKA

za Legendy spod Giewontu

Kuba, młody góral z Brzegów postanowił, że nie będzie pracował u pana na dworze, a i hajducy nie będą bili go batem.
- Wstąpię do zbójników, do kompanii Janosika, będę zbójował - tak rzekł do swej matki.
- Jesteś młody, silny, dobry, bądź tak uczynny dla ludzi jak Janosik - powiedziała matka do syna.
Sława Janosika była znana w całej okolicy. Pomagał biednym, nie pozwalał krzywdzić chłopów. Hajducy z dworu usiłowali Janosika schwytać, ale on zawsze ich pokonał lub się wymykał z pułapek. Ludzie gadali, że Janosik ma czarodziejski pas, ciupagę a i buty, które pozwalają mu nawet Dunajec przeskoczyć. Kuba zawędrował do kryjówki Janosika.
- Czego chcesz od naszego Harnasia? - zapytał Franek z Chochołowa który stał na straży.
- Pragę do was dołączyć, by pomagać biednym ludziom, chronić ich przed krzywdą ze strony dworu - odparł Kuba.
Franek bacznie się przyjrzał Kubie i po chwili zaprowadził go do Janosika.
- Janosiku, mamy kandydata do naszej kompanii, jest tu Kuba z Brzegów - zwrócił się Franek do Janosika.
- Zanim do nas wstąpisz, musisz pokazać, co potrafisz - powiedział Janosik do Kuby.
- Zobaczymy czy jesteś silny i sprytny - krzyknęli zbójnicy, którzy mieli wyznaczyć zadania Kubie. Kuba radził sobie doskonale z zadaniami, dobrze rzucał ciupagą, nożami, skały podnosił, przeskakiwał potoczki.
Zbójnicy tylko kręcili głowami z zachwytu z umiejętności Kuby.
- To będzie dobry zbójnik, zobaczymy tylko czy jesteś sprytny - dopowiedział Wojtek.
- Jesteś silny jak niedźwiedź, szybki jak sarna, to mnie cieszy, daję ci ostatnie zadanie.
- Jutro hajducy idą na jarmark, by sprzedać woły, które podstępem zabrali chłopom z Witowa. Musisz te woły odebrać, pamiętaj, że nie wolno ci użyć broni, musisz ich przechytrzyć, to już ostatnie zadanie powiedział Janosik.
- Jak to zrobić? Zastanawiał się Kuba. Tak jak powiedział Janosik, muszę ich przechytrzyć, pomyślał Kuba. Jeszcze tego samego dnia w najbliższym miasteczku kupił dwie pary bucików.
Następnego dnia, Kuba rzucił na leśną drogę, którą mieli iść hajducy z wołami, dwa buciki, ale dwa na prawą nogę, a nieco dalej rzucił dwa na lewą nogę. Po czym schował się w leśnym zaroślu. Po jakiejś chwili, leśną drogą idą hajducy z wołami na sprzedaż.
- Popatrz piękne buciki - odezwał się hajduk do drugiego. Ale oba są na prawą stopę, gdzieś w pobliżu muszą być na lewą stopę. Hajducy zawiązali woły do drzewa i pospiesznie ruszyli dalej w poszukiwaniu bucików na lewą stopę. Na to tylko czekał Kuba. Szybko wyszedł z leśnej gęstwiny, odwiązał woły i poszedł z nimi do zbójnickiej kryjówki. Hajducy wrócili z bucikami na lewą stopę i ani wołów i butów na prawą stopę nie było.
- to sprawka Janosika! - krzyknęli hajducy. I czym prędzej ruszyli w drogę powrotną do dworu.
Nie uszli daleko, a na ścieżkę wyszedł Kuba i bez walki odebrał im buciki na prawe stopy. Hajducy uciekali w pośpiechu. Kuba opowiadał Janosikowi i jego kompanii całe zdarzenie z hajdukami. Po chwili, Janosik pasował Kubę na zbójnika.
- Masz tu pistolet, ciupagę i pas, jesteś zbójnikiem - odpowiedział Janosik.
Za parę dni Kuba wraz z zbójnikami wyruszył na wyprawę na Liptów. W okolicy mówiono, że Kuba jest u zbójników, biednym pomaga, a bogatych karci za chłopskie krzywdy.

Opracowanie: Stanisław Kałamacki.

JAK SZYMON ODNIÓSŁ CIUPAGĘ NA CMENTARZ

za Legendy spod Giewontu

Szymon Kaspruś z Zakopanego był grabarzem. Kopał groby na Pęksowym Brzysku. Swego czasu przydarzyła mu się niezwykła historia, choć już niejedno widział i przeżył. Swego czasu kopali grób z Wojtkiem spod Lasa, kopali całą noc, gdyż rano mieli murować grobowiec. W czasie kopania natrafili na dwa stare groby. W jednym znaleźli gruby warkocz. Należał on do młodej góralki:
- Trzeba go ziemią przysypać - powiedział Szymon do Wojtka.
W czasie dalszego kopania natrafili na kolejny grób, tym razem znaleźli w nim ozdobną ciupagę. To będzie zbójnicka, pomyślał Szymon, którego ojciec był w zbójnickiej kompanii i niejedną ciupagę widział.
- Przysypać ją? - zapytał Wojtek.
- Nie trzeba, za chwilę sam to zrobię - odrzekł Szymon.
Jednak Szymon nie miał zamiaru jej z powrotem złożyć do grobu. Przykrył ją swoim odzieniem, a po skończonej robocie zabrał do chałupy. Szymon ją wyczyścił i powiesił na ścianie.
- Skąd masz taką ciupagę? - zapytała jego baba.
- Znalazłem pod lasem jak szedłem do chałupy, skłamał gazda.
Gdy wieczorem gazda położył się spać, marzył tylko, by szybko zasnąć. Był bardzo zmęczony pracą przy kopaniu i murowaniu grobowca. Szymon ledwo zasnął ale zaraz się obudził, ciupaga waliła po ścianie i drzwiach. Gazda wstał, zapalił lampę naftową. W izbie cisza, ciupaga wisi na ścianie. Wyszedł przed chałupę, tez spokój, owczarek spał na progu, na widok gazdy tylko pomachał ogonem.
Gazda wrócił do izby i położył się spać. Pomyślał, że coś mu się śniło.
Po chwili gazda usnął i znów się obudził - ciupaga jeszcze bardziej waliła w drzwi i ścianę. Gazda zerwał się na równe nogi, obudził babę i pyta:
- Słyszałaś jakieś tłuczenie po drzwiach i ścianie?
- Nie słyszałam, nie marudź, śpij.
Gazda wyszedł przed dom, wszędzie cisza, pies spał na progu. Wrócił do izby i usiłował usnąć. Ale już do samego rana spania nie było, co tylko się położył, ciupaga uderzała w drzwi i ścianę. Baby już nie budził. Postanowił przyznać się babie i opowiedzieć całą prawdę o przyniesionej ciupadze. Kolejnej nocy Szymon tez nie spał, ciupaga nie pozwalała nawet oka zmrużyć.
Szymon wraz z babą poszli po poradę do starego Jarząbka na Żywczańskie, który w młodości zbójował. Szymon opowiedział mu historię o ciupadze i o niespokojnych nocach w chałupie.
- Widzisz - odrzekł stary Jarząbek, ta ciupaga należy do zbójnika i musi spoczywać z nim w jego grobie. Jeśli jej nie odniesiesz na cmentarz, to spokoju nie zaznasz. Pamiętaj, że ciupagę musisz złożyć w grobie przed północą.
Szymon posłuchał rady starego Jarząbka. Wieczorem poszedł na cmentarz, wykopał grób, a przed północą złożył ciupagę do grobu.
Szymon wrócił szybko do chałupy, jego baba czekała na niego. Poszli spać. W chałupie było spokojnie.

Opracowanie: Stanisław Kałamacki.

JAK PAROBEK JĘDREK PRZECHYTRZYŁ GAŹDZINĘ MARYNĘ

za Legendy spod Giewontu
W Kościelisku koło zakopanego żyli bogaci gazdowie Sobczakowie. Gazdówkę mieli sporą. Gazda zajmował się handlem, a jego baba Maryna siedziała w chałupie i pilnowała gospodarstwa. Do pracy na roli mieli parobka Jędrka z Cichego. Jędrek od świtu do nocy ciężko pracował, a to kosił siano, drzewo rąbał, karmił świnie, owce pasał. Baba Maryna nie była dobrą dla Jędrka. Za prace Jędrek miał tylko spanie w stajni i jeden posiłek dziennie. Jędrek często głodował, nie zawsze zdołał coś upolować czy też złowić rybę, by się posilić. Jedynie w niedzielę Jędrek był proszony na obiad, a to za sprawą gospodarza, który bardzo parobka lubił, bo wiedział, że dobrze pracuje, a i znał swoja babę, że jest skąpa. Jak tylko gazda wyjeżdżał na jarmarki, Maryna zaraz krzyczała, że za długo śpi, że mu nie da nic do jedzenia.
Jędrkowi było smutno, ale to już taki los parobka, myślał. Postanowił dać Marynie nauczkę, w końcu jej skąpstwo zostanie przechytrzone i ukarane, a może się wówczas i zmieni na lepsze?
Następnego dnia Jędrek przyszedł do kuchni, a Maryna gotowała dla siebie obiad, była to bodajże zupa z kapustą.
- Co tam gotujecie gaździno? Pięknie pachnie w izbie - zwrócił się Jędrek do Maryny.
- Żadnego obiadu nie gotuję tylko stare portki chłopu, bo są strasznie brudne - odrzekła gaździna do Jędrka. Na taką odpowiedź Jędrek tylko czekał.
- Wiecie ja mam jeszcze bardziej brudne portki niż wasz chłop i szybko wrzucił je do garnka z obiadem dla Maryny. Gaździna tylko popatrzyła na parobka i wszystko zrozumiała. Od tego czasu Maryna każdego dnia częstowała parobka obiadem, bo się bała, że jej znów wrzuci portki do garnka z obiadem.

Opracowanie: Stanisław Kałamacki.