Dawno, dawno temu żył w Japonii, nad brzegiem morza młody rybak o imieniu Urashima. Był chłopcem życzliwym i sprytnym. Miał wędkę z linką.
Pewnego dnia wybrał się łodzią na połów. Ale zamiast ryb, jak sądzicie co złapał? Ojej! Toż to wielki żółw, mający twardą skorupę i jakże śmieszny, pomarszczony, stary pysk oraz maleńki ogon. I teraz muszę Wam opowiedzieć o czymś, czego z pewnością nie wiecie, czyli to, że żółwie zawsze żyją tysiąc lat, a przynajmniej te japońskie. A wracając do Urashimy, pomyślał on sobie: „Ryba nadałaby się na obiad tak samo jak ten żółw, który jest nawet lepszy. Ale czemu miałbym zabijać to biedne stworzenie, i nie pozwolić mu cieszyć się życiem przez następne dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć lat?! O nie! Nie będę tak okrutny. Matka z pewnością by była temu przeciwna.” I to mówiąc wrzucił żółwia powrotem do morza.
Po chwili ni z tego ni z owego, Urashima zasnął w łodzi, jak, że był to jeden z tych gorących dni gdy prawie każdy ucina sobie popołudniową drzemkę. A gdy spał, wprost z fal pojawiła się przepiękna dziewczyna, która weszła na łódź i powiedziała: „Jestem córką Boga Morza, żyję z ojcem w Smoczym Pałacu ze morzem. To nie żółwia schwytałeś przed chwilą, i byłeś tak miły, że go wyrzuciłeś do morza zamiast zabić. To byłam ja. Mój ojciec, Bóg Morza posłał mnie bym sprawdziła czy z tobą wszystko w porządku.
Wiemy, że z ciebie dobry i miły chłopak, który nie lubi być okrutnym. Przyszłam więc cię za to nagrodzić. Poślubisz mnie, jeśli chcesz. Będziemy żyć w szczęściu przez tysiąc lat w Smoczym Pałacu, za głębokim i błękitnym morzem.”
Gdy skończyła Urashima wziął jedno wiosło, a córka Boga Morza drugie, i zaczęli wiosłować. Wiosłowali i wiosłowali, aż w końcu dotarli do Smoczego Pałacu, gdzie żył Bóg Morza, rządząc jako Król smokami, żółwiami i rybami.
Ojej! Cóż to było za wspaniałe miejsce! Mury Pałacu zrobione z korala, drzewa miały szmaragdy zamiast liści i rubiny zamiast owoców. Łuski ryb były ze srebra, a ogony smoków z czystego złota. Pomyślcie tylko o najpiękniejszych błyskotkach jakie kiedykolwiek widzieliście, i zbierzcie je w jednym miejscu. Dowiecie się wtedy jak wyglądał Pałac. I wszystko to należało do Urashimy, bo czyż nie był zięciem Boga Morza i mężem przecudnej, Smoczej Księżniczki?
Przez trzy lata żyli w szczęściu, codziennie spacerując pośród pięknych drzew o szmaragdowych liściach i rubinowych owocach. Ale pewnego ranka Urashima powiedział do żony: „Jestem tu szczęśliwy. Chciałbym jednak popłynąć do domu, by zobaczyć rodziców oraz rodzeństwo. Pozwól mi popłynąć na krótko, a ja wkrótce wrócę.” „Nie chcę byś wyjeżdżał” odpowiedziała ona, „boję się, że stanie się coś strasznego. Jednakże, jeśli popłyniesz, nic nie da się zrobić. Musisz tylko zabrać ze sobą to pudełko, i uważać by go nie otworzyć. Jeśli to zrobisz, to już nigdy nie będziesz mógł tu wrócić.”
Urashima obiecał, że zaopiekuje się pudełkiem, i w żadnym wypadku go nie otworzy. Potem wsiadł dom łódki i popłynął aż dotarł do brzegów swego kraju.
Ale co się działo, gdy go nie było? Gdzie się podziała chałupa ojca? Co się stało z wioską, w której żył? Góry stały tak jak wcześniej, lecz drzewa je porastające zostały wycięte. Strumyk, który płynął koło chatki ojca wciąż tu był, ale żadna kobieta nie prała w nim ubrań. Było to bardzo dziwne, że wszystko tak się pozmieniało w ciągu trzech lat. A gdy dwóch mężczyzn pojawiło się na plaży, Urashima podszedł do nich i spytał: „Możecie mi powiedzieć, gdzie podziała się chata Urashimy, która tu stała. Czy gdzieś ją przeniesiono?” „Urashima?” odpowiedzieli „A tak! To było czterysta lat temu gdy utonął podczas połowów. Jego rodzice, bracia, i ich wnukowie dawno temu pomarli. To dawna historia. Czyś ty głupi, że pytasz o jego chatę? Rozsypała się setki lat temu.” I wtedy nagle do umysłu Urashimy dotarło, że Pałac Boga Morza, z jego koralowymi murami, rubinowymi owocami i smokami o szczerozłotych ogonach muszą być częścią baśniowego kraju, i że jeden dzień tam trwał tyle, co rok w tym świecie. Czyli trzy lata spędzone w Pałacu Boga Morza, to były tak naprawdę setkami lat. Oczywiście nie było sensu zostawać tu, teraz gdy jego przyjaciele nie żyli i byli pochowani, a śladu po wiosce nawet nie było. Urashimie śpieszno więc było do jego żony, Smoczej Księżniczki, żyjącej za morzem. Ale jak tam dotrzeć?! Przecież nikt nie znał drogi by mu wskazać. „A może” pomyślał „jeśli otworzę pudełko, które mi dała, to odnajdę drogę.” Niepomny jej ostrzeżeń, by nie otwierać pudełka, głupi chłopak otworzył je. Gdy to zrobił, jak myślicie, co z niego wyleciało. Jedynie biała chmura, która popłynęła nad morze. Urashima krzyknął by się zatrzymała, biegał wkoło i wył z rozpaczy. Teraz sobie przypomniał, co powiedziała jego żona, że gdy otworzy skrzynkę to nigdy nie wróci do Pałacu Boga Morza. Wkrótce nie miał siły ani biegać ani krzyczeć.
Nagle jego włosy stały się białe niczym śnieg, twarz pokryły zmarszczki, plecy przygarbiły się jak u staruszka. Potem jego oddech stopniowo się zatrzymał i Urashima upadł martwy na plażę.
Biedny Urashima! Umarł bo był głupi i nieposłuszny. Gdyby tylko zrobił to, co mu powiedziano, mógłby żyć jeszcze przez setki lat. A ty czy byś nie chciał zobaczyć Smoczego Pałacu za morzem, gdzie mieszka Bóg Morza, król smoków, żółwi i ryb, gdzie drzewa mają szmaragdowe liście i rubinowe owoce, ryby srebrne łuski, a smoki szczerozłote ogony?!
sobota, 23 maja 2009
ŻÓŁW ZDOBYWA SKORUPĘ
Legenda Anishnabe (Anishinabe)
Był to jeden z tych dni, kiedy Nanaboozhoo był w dziwnym nastroju. Właśnie obudził się z głębokiego snu, przerwanym przez hałaśliwą kłótnię i krzyki niebieskich sójek. Był przez to trochę marudny, jego sen został przerwany i oprócz tego, był głodny. Jego pierwszy myśl była, by pójść do wsi i znaleźć coś do jedzeni.
Wchodząc do wsi, spotkał ludzi przyrządzających ryby. Mieli obóz rozłożony blisko wody i Nanaboozhoo dostrzegł wiele ryb pieczonych nad ogniem. Będąc bardzo głodnym, poprosił o coś do jedzenia. Ludzie z radością dali mu rybę, ale ostrzegli, że jest gorąca. Nie zważając na ich ostrzeżeniu, szybko pochwycił rybę i sparzył sobie rękę. Pobiegł do jeziora, by ochłodzić ją w wodzie. Nadal nie przebudziwszy się jeszcze do końca z głębokiego snu, potknął się o kamień i upadł na Mi-ona-kae (żółwia), który wygrzewał się na plaży. W tamtym czasie, Mishekae nie był taki, jakiego znamy dziś. Nie miał skorupy okrywającej jego miękką skórę i kości.
Żółw głośno narzekał na Nanaboozhoo, by patrzył którędy idzie. Nanaboozhoo zawstydził się swoją niezdarnością i przeprosił Mishekae. Zastanowił się, "Cóż takiego mógłbym dla niego uczynić?" Chciał coś zrobić, by pomóc swemu przyjacielowi. "Muszę usiąść i pomyśleć,", no i myślał idąc ścieżką z powrotem do swojego wigwamu.
Po jakimś czasie wrócił na plażę i zawołał Mishekae. Żółw wytknął głowę z miękkiego błota na plaży. Nanaboozhoo podniósł dwie duże muszle leżące na brzegu i umieścił jedną na drugiej, uniósł Mishekae i włożył go w środek pomiędzy nie.
Nanaboozhoo wziął głęboki oddech i powiedział, "Już nigdy nie zostaniesz zraniony". "Jeśli kiedykolwiek zagrozi ci niebezpieczeństwo," kontynuował, "będziesz mógł wciągnąć pod skorupę łapy by je chronić".
Nanaboozhoo usiadł na plaży obok przyjaciela i powiedział Mishekae jak to wszystko według niego wygląda. "Muszla jest okrągłym niczym Matka Ziemia. Ma okrągły garb podobny do wzgórz i gór. Składa się z dwóch części. Każda jest inna, lecz razem stanowią integralną całość."
Mishekae wydawał się bardzo z tego zadowolony, i dalej słuchał uważnie. "Masz cztery nogi, każda reprezentuje jeden z kierunków: północ, południe, wschód i zachód" ciągnął Nanaboozhoo. "Kiedy nogi są zupełnie schowane, się kierunki gubią. Twój ogon pokaże wiele ziem, gdzie żyje lud Anishnabek, a twa głowa wskaże kierunek, w którym należy się udać. " Będziesz miał przewagę nad Anishnabek," kontynuował. "Będziesz mógł żyć zarówno w wodzie jak i na ziemi, zawsze będziesz miał dom przy sobie."
Mishekae przyjął to wszystko i podziękował Nanaboozhoo za jego mądrości. Potem w grubej skorupie ruszył brzegiem aż zniknął pod wodą.
Wydarzyło się to dawno temu, lecz od tamtego czasu żółw stał się dla Anishnabek stworzeniem wyjątkowym. Do dziś żółw składa podziękowania Matce Ziemi z dumą nosząc swą skorupę.
Był to jeden z tych dni, kiedy Nanaboozhoo był w dziwnym nastroju. Właśnie obudził się z głębokiego snu, przerwanym przez hałaśliwą kłótnię i krzyki niebieskich sójek. Był przez to trochę marudny, jego sen został przerwany i oprócz tego, był głodny. Jego pierwszy myśl była, by pójść do wsi i znaleźć coś do jedzeni.
Wchodząc do wsi, spotkał ludzi przyrządzających ryby. Mieli obóz rozłożony blisko wody i Nanaboozhoo dostrzegł wiele ryb pieczonych nad ogniem. Będąc bardzo głodnym, poprosił o coś do jedzenia. Ludzie z radością dali mu rybę, ale ostrzegli, że jest gorąca. Nie zważając na ich ostrzeżeniu, szybko pochwycił rybę i sparzył sobie rękę. Pobiegł do jeziora, by ochłodzić ją w wodzie. Nadal nie przebudziwszy się jeszcze do końca z głębokiego snu, potknął się o kamień i upadł na Mi-ona-kae (żółwia), który wygrzewał się na plaży. W tamtym czasie, Mishekae nie był taki, jakiego znamy dziś. Nie miał skorupy okrywającej jego miękką skórę i kości.
Żółw głośno narzekał na Nanaboozhoo, by patrzył którędy idzie. Nanaboozhoo zawstydził się swoją niezdarnością i przeprosił Mishekae. Zastanowił się, "Cóż takiego mógłbym dla niego uczynić?" Chciał coś zrobić, by pomóc swemu przyjacielowi. "Muszę usiąść i pomyśleć,", no i myślał idąc ścieżką z powrotem do swojego wigwamu.
Po jakimś czasie wrócił na plażę i zawołał Mishekae. Żółw wytknął głowę z miękkiego błota na plaży. Nanaboozhoo podniósł dwie duże muszle leżące na brzegu i umieścił jedną na drugiej, uniósł Mishekae i włożył go w środek pomiędzy nie.
Nanaboozhoo wziął głęboki oddech i powiedział, "Już nigdy nie zostaniesz zraniony". "Jeśli kiedykolwiek zagrozi ci niebezpieczeństwo," kontynuował, "będziesz mógł wciągnąć pod skorupę łapy by je chronić".
Nanaboozhoo usiadł na plaży obok przyjaciela i powiedział Mishekae jak to wszystko według niego wygląda. "Muszla jest okrągłym niczym Matka Ziemia. Ma okrągły garb podobny do wzgórz i gór. Składa się z dwóch części. Każda jest inna, lecz razem stanowią integralną całość."
Mishekae wydawał się bardzo z tego zadowolony, i dalej słuchał uważnie. "Masz cztery nogi, każda reprezentuje jeden z kierunków: północ, południe, wschód i zachód" ciągnął Nanaboozhoo. "Kiedy nogi są zupełnie schowane, się kierunki gubią. Twój ogon pokaże wiele ziem, gdzie żyje lud Anishnabek, a twa głowa wskaże kierunek, w którym należy się udać. " Będziesz miał przewagę nad Anishnabek," kontynuował. "Będziesz mógł żyć zarówno w wodzie jak i na ziemi, zawsze będziesz miał dom przy sobie."
Mishekae przyjął to wszystko i podziękował Nanaboozhoo za jego mądrości. Potem w grubej skorupie ruszył brzegiem aż zniknął pod wodą.
Wydarzyło się to dawno temu, lecz od tamtego czasu żółw stał się dla Anishnabek stworzeniem wyjątkowym. Do dziś żółw składa podziękowania Matce Ziemi z dumą nosząc swą skorupę.
CZŁOWIEK I KRUKI
Legenda Anishnabe (Anishinabe) autorstwa Charlesa Philipa Whitedoga, Ojibway
Razu jednego pewien człowiek z zadowoleniem obserwował latające w pobliżu, skrzeczące z radością czarne Kruki. Tak bardzo czuł się z tego powodu szczęśliwy, że sam chciał wspiąć się na drzewo, by tylko móc być bliżej nich. Przez wiele miesięcy Kruki ignorowały człowieka, ale w końcu, jeden z nich podleciał do pobliskiego drzewa i usiadł tuż obok człowieka.
Jakież było zdumienie gdy ptak przemówił do człowieka pytając, "Od dłuższego czasu się nam przyglądasz. Próbowałeś się do nas zbliżyć. Dlaczego?"
Człowiek odpowiedział, "Nie mam złych zamiarów . Jestem oczarowany tobą i twoimi krewnymi. Raduję się gdy się bawicie, skrzeczycie i tak bardzo bym chciał nauczyć się waszego języka by móc was lepiej rozumieć."
Wtedy Kruk rzekł, "Jesteśmy zaszczyceni, że chcesz nas poznać, o ile nas nie skrzywdzisz nauczymy cię naszego języka."
Przez wiele miesięcy Kruki uczyły człowieka swego języka i tego jak Kruki żyją. Człowiek stał się w dziedzinie wiedzy o Krukach ekspertem. Wiele Kruków ujrzało w człowieku przyjaciela.
Pewnego dnia, starszy Kruk lecąc wysoko nad człowiekiem, upuścił orzech włoski wprost na głowę człowieka. Uczynił to celowo, a inne Kruki niemal pospadały z gałęzi tak mocno się z tego śmiały. Kruk, który leciał śmiał się tak bardzo, że rozbił się o ziemię tuż przed człowiekiem.
Człowiek był zły i bolało go to, że zrobiono z niego pośmiewisko. Spytał więc Kruka leżącego przed nim, "Dlaczego się mnie czepiacie."
Kruk przestał się śmiać i spoważniał. "Myśleliśmy, że rozumiesz nas, ale najwidoczniej się myliliśmy. Jeśli byś rozumiał, wiedziałbyś, że nie kpimy z ciebie... no dobrze, może trochę, ale w taki właśnie sposób się bawimy. 'Bawimy się' z tobą i to tyle. Nie robimy tego na poważnie. Powinieneś lepiej nas znać."
Człowiekowi zajęło trochę czasu zrozumienie tego, ale po tym czasie, i po kilku kolejnych figlach, jakie ptaki mu zrobiły, sam też odpłacił im kilkoma "równie niezłymi". Czas im mijał na dobrej zabawie, a człowiek stawał się coraz bliższy Krukom.
Wtedy miało miejsce inne zdarzenie. Młody Kruk zleciał z nieba i dziobnął człowieka w głowę. Potem inny młody Kruk zrobił to samo. Człowiek przebiegł przez pole do lasu, lecz Kruki ścigały go dalej i bardzo sprawnie bardzo szybko latały pośród drzew dalej zamęczając człowieka. W końcu dwa z nich zatrzymały się i zaczęły krzyczeć na człowieka bardzo przykrymi słowami.
I znów człowiek nie rozumiał tego, ale wiedział, że oba Kruki były bardzo wściekłe, więc zdecydował opuścić Kruki zostawiając je samym sobie.
Gdy powrócił do swej rodzinnej wioski, opowiedział wszystkim o swoich przygodach i o tym, czego nauczył się o Krukach. Jedni słuchali z zainteresowaniem, inni sobie pomyśleli, że człowiek ten był głupcem, skoro spędził czas na poznawaniu Kruków. Chciano nadać człowiekowi nowe imię "Czarne Pióro" ze względu na jego bliskie związki z ptakami, ale ten sprzeciwił się i powiedział, "Już nie jestem członkiem społeczności Kruków."
I wtedy ponad głowami ludzi odezwały się skrzeczący dźwięk samotnego Kruka. Niektórzy ludzie spojrzeli w górę i wielce się zdziwili, że mogli zrozumieć Kruka, inni tylko rozglądali się wokoło, gdyż nie słyszeli niczego poza skrzekiem. Kruk przemówił do człowieka tymi słowami, "Prawdą jest, że jesteś nam bliższy niż jakikolwiek Anishinabe (Człowiek) kiedykolwiek był. Jesteś nam bliski, ale nadal nas w pełni nie rozumiesz. Proszę cię byś do nas wrócił, bardzo za tobą tęsknimy."
Czarne Pióro poszedł za Krukiem ale nagle zatrzymał się na skraju wsi. Rozejrzał się czy inny Anishinabe nie może go usłyszeć i zapytał Kruka, "Dlaczego prosisz mnie bym wrócił, podczas gdy dwa Kruki walczyły ze mną i były dla mnie złośliwe."
"Kruk przysiadł u stóp Czarnego Pióra i powiedział, "Sam widzisz jak niewiele nas rozumiesz. Dwa młode Kruki z tobą nie walczyły dlatego, że jesteś Anishinabe, a ponieważ zaakceptowały cię jako członka społeczności Kruków. Powinieneś wiedzieć, że także między sobą walczymy. To jest nasz sposób życia. Zamiast dąsać się i odchodzić, powinieneś się im odwzajemnić."
Czarne Pióro stał w ciszy, po czym powiedział, "Wiele jest rzeczy, których u Kruków nie rozumiem. Być może zbyt się różnimy, by kiedykolwiek się zrozumieć. Powinienem wrócić do swoich ludzi we wsi."
Kruk wstrząsnął głową i powiedział, "To twój wybór, ale powtarzam ci, że stałeś się bliższy społeczności Kruków niż ludziom Anishinabe. Chcesz nas porzucić tylko dlatego, że nas wciąż nie do końca rozumiesz?"
Czarne Pióro odpowiedział, "To jest beznadziejne, jakże mógłbym kiedykolwiek was zrozumieć, jeśli nawet nie potrafię latać!"
Tysiące śmiechów wybuchło ze wszystkich okolicznych drzew i Czarne Pióro zorientował się, że cała społeczność Kruków przysłuchiwała się im siedząc w ukryciu.
"Oczywiście, że nie potrafisz latać. Ty jesteś Anishinabe a my Krukami. Ale zaakceptowaliśmy cię jako jednego z nas. Bawimy się z tobą. Walczymy. Kochamy cię i chcemy byś wrócił. A także zalecamy ci, byś nie próbował latać jak my, bo wtedy, nie będziesz ani Anishinabe ani Krukiem, lecz kimś innym. Lubimy cię jako Anishinabe, który nas Kruki rozumie. Dołącz do nas lub nie, decyzja należy do ciebie."
Czarne Pióro wrócił do wioski Anishinabe, pożegnał się ze wszystkimi, gdyż zdecydował się żyć pośród Kruków. Poczym opuścił wieś. Ludzie Anishinabe odprowadzili go, a nad ich głowami krążyło tysiące Kruków.
Wtedy z wysoka stary Kruk upuścił skorupę orzecha wprost na głowę Czarnego Pióra. Wszystkie Kruki zaczęły się głośno śmiać, a ludzie Anishinabe śmiali się także.
Czarne Pióro zaśmiał się, spojrzał w górę na starego Kruka i powiedział, "Niezłe to było."
Razu jednego pewien człowiek z zadowoleniem obserwował latające w pobliżu, skrzeczące z radością czarne Kruki. Tak bardzo czuł się z tego powodu szczęśliwy, że sam chciał wspiąć się na drzewo, by tylko móc być bliżej nich. Przez wiele miesięcy Kruki ignorowały człowieka, ale w końcu, jeden z nich podleciał do pobliskiego drzewa i usiadł tuż obok człowieka.
Jakież było zdumienie gdy ptak przemówił do człowieka pytając, "Od dłuższego czasu się nam przyglądasz. Próbowałeś się do nas zbliżyć. Dlaczego?"
Człowiek odpowiedział, "Nie mam złych zamiarów . Jestem oczarowany tobą i twoimi krewnymi. Raduję się gdy się bawicie, skrzeczycie i tak bardzo bym chciał nauczyć się waszego języka by móc was lepiej rozumieć."
Wtedy Kruk rzekł, "Jesteśmy zaszczyceni, że chcesz nas poznać, o ile nas nie skrzywdzisz nauczymy cię naszego języka."
Przez wiele miesięcy Kruki uczyły człowieka swego języka i tego jak Kruki żyją. Człowiek stał się w dziedzinie wiedzy o Krukach ekspertem. Wiele Kruków ujrzało w człowieku przyjaciela.
Pewnego dnia, starszy Kruk lecąc wysoko nad człowiekiem, upuścił orzech włoski wprost na głowę człowieka. Uczynił to celowo, a inne Kruki niemal pospadały z gałęzi tak mocno się z tego śmiały. Kruk, który leciał śmiał się tak bardzo, że rozbił się o ziemię tuż przed człowiekiem.
Człowiek był zły i bolało go to, że zrobiono z niego pośmiewisko. Spytał więc Kruka leżącego przed nim, "Dlaczego się mnie czepiacie."
Kruk przestał się śmiać i spoważniał. "Myśleliśmy, że rozumiesz nas, ale najwidoczniej się myliliśmy. Jeśli byś rozumiał, wiedziałbyś, że nie kpimy z ciebie... no dobrze, może trochę, ale w taki właśnie sposób się bawimy. 'Bawimy się' z tobą i to tyle. Nie robimy tego na poważnie. Powinieneś lepiej nas znać."
Człowiekowi zajęło trochę czasu zrozumienie tego, ale po tym czasie, i po kilku kolejnych figlach, jakie ptaki mu zrobiły, sam też odpłacił im kilkoma "równie niezłymi". Czas im mijał na dobrej zabawie, a człowiek stawał się coraz bliższy Krukom.
Wtedy miało miejsce inne zdarzenie. Młody Kruk zleciał z nieba i dziobnął człowieka w głowę. Potem inny młody Kruk zrobił to samo. Człowiek przebiegł przez pole do lasu, lecz Kruki ścigały go dalej i bardzo sprawnie bardzo szybko latały pośród drzew dalej zamęczając człowieka. W końcu dwa z nich zatrzymały się i zaczęły krzyczeć na człowieka bardzo przykrymi słowami.
I znów człowiek nie rozumiał tego, ale wiedział, że oba Kruki były bardzo wściekłe, więc zdecydował opuścić Kruki zostawiając je samym sobie.
Gdy powrócił do swej rodzinnej wioski, opowiedział wszystkim o swoich przygodach i o tym, czego nauczył się o Krukach. Jedni słuchali z zainteresowaniem, inni sobie pomyśleli, że człowiek ten był głupcem, skoro spędził czas na poznawaniu Kruków. Chciano nadać człowiekowi nowe imię "Czarne Pióro" ze względu na jego bliskie związki z ptakami, ale ten sprzeciwił się i powiedział, "Już nie jestem członkiem społeczności Kruków."
I wtedy ponad głowami ludzi odezwały się skrzeczący dźwięk samotnego Kruka. Niektórzy ludzie spojrzeli w górę i wielce się zdziwili, że mogli zrozumieć Kruka, inni tylko rozglądali się wokoło, gdyż nie słyszeli niczego poza skrzekiem. Kruk przemówił do człowieka tymi słowami, "Prawdą jest, że jesteś nam bliższy niż jakikolwiek Anishinabe (Człowiek) kiedykolwiek był. Jesteś nam bliski, ale nadal nas w pełni nie rozumiesz. Proszę cię byś do nas wrócił, bardzo za tobą tęsknimy."
Czarne Pióro poszedł za Krukiem ale nagle zatrzymał się na skraju wsi. Rozejrzał się czy inny Anishinabe nie może go usłyszeć i zapytał Kruka, "Dlaczego prosisz mnie bym wrócił, podczas gdy dwa Kruki walczyły ze mną i były dla mnie złośliwe."
"Kruk przysiadł u stóp Czarnego Pióra i powiedział, "Sam widzisz jak niewiele nas rozumiesz. Dwa młode Kruki z tobą nie walczyły dlatego, że jesteś Anishinabe, a ponieważ zaakceptowały cię jako członka społeczności Kruków. Powinieneś wiedzieć, że także między sobą walczymy. To jest nasz sposób życia. Zamiast dąsać się i odchodzić, powinieneś się im odwzajemnić."
Czarne Pióro stał w ciszy, po czym powiedział, "Wiele jest rzeczy, których u Kruków nie rozumiem. Być może zbyt się różnimy, by kiedykolwiek się zrozumieć. Powinienem wrócić do swoich ludzi we wsi."
Kruk wstrząsnął głową i powiedział, "To twój wybór, ale powtarzam ci, że stałeś się bliższy społeczności Kruków niż ludziom Anishinabe. Chcesz nas porzucić tylko dlatego, że nas wciąż nie do końca rozumiesz?"
Czarne Pióro odpowiedział, "To jest beznadziejne, jakże mógłbym kiedykolwiek was zrozumieć, jeśli nawet nie potrafię latać!"
Tysiące śmiechów wybuchło ze wszystkich okolicznych drzew i Czarne Pióro zorientował się, że cała społeczność Kruków przysłuchiwała się im siedząc w ukryciu.
"Oczywiście, że nie potrafisz latać. Ty jesteś Anishinabe a my Krukami. Ale zaakceptowaliśmy cię jako jednego z nas. Bawimy się z tobą. Walczymy. Kochamy cię i chcemy byś wrócił. A także zalecamy ci, byś nie próbował latać jak my, bo wtedy, nie będziesz ani Anishinabe ani Krukiem, lecz kimś innym. Lubimy cię jako Anishinabe, który nas Kruki rozumie. Dołącz do nas lub nie, decyzja należy do ciebie."
Czarne Pióro wrócił do wioski Anishinabe, pożegnał się ze wszystkimi, gdyż zdecydował się żyć pośród Kruków. Poczym opuścił wieś. Ludzie Anishinabe odprowadzili go, a nad ich głowami krążyło tysiące Kruków.
Wtedy z wysoka stary Kruk upuścił skorupę orzecha wprost na głowę Czarnego Pióra. Wszystkie Kruki zaczęły się głośno śmiać, a ludzie Anishinabe śmiali się także.
Czarne Pióro zaśmiał się, spojrzał w górę na starego Kruka i powiedział, "Niezłe to było."
JAK MUCHA OCALIŁA RZEKĘ
Legenda Anishnabe (Anishinabe)
Wiele, wiele lat temu, gdy Świat był jeszcze nowy, była sobie piękna rzeka. Ryby w ogromnej liczbie w niej pływały, a jej wody były tak czyste i słodkie, że wszystkie zwierzęta przychodziły do niej by zaspokoić pragnienie.
Olbrzymi łoś usłyszał o rzece i także przyszedł się napoić. Ale był tak wielki, i pił tak wiele, że wkrótce poziom wody zaczął się znacznie obniżać.
Zmartwiły się tym bobry. Wody wokół ich żeremi znikały. Wkrótce ich dom zostanie zniszczony!
Także szczury piżmowe były pełne obaw. Co zrobią jeśli woda zniknie? Jak będą żyć?
Martwiły się i ryby. Inne zwierzęta mogły przecież żyć na lądzie jeśli woda wyschnie, lecz nie one.
Wszystkie zwierzęta zaczęły się zastanawiać jak odciągnąć od rzeki łosia, lecz on był tak wielki, że bały się podjąć jakiejkolwiek próby. Nawet niedźwiedź się go obawiał.
W końcu mucha stwierdziła, że mogłaby spróbować go przepędzić. Inne zwierzęta tylko się zaśmiały drwiąc z niej. Jakże niby maleńka mucha pokonałaby gigantycznego łosia? Mucha nic nie powiedziała, ale jeszcze tego dnia, jak tylko pojawił się łoś, zaczęła działać.
Wylądowała na przedniej nodze i mocno go ugryzła. Łoś silnie tupnął nogą, a za każdym razem, gdy tupał zapadał się grunt, a w to miejsce napłynęła woda. Potem mucha zaczęła skakać po całym ciele łosia, gryząc go i gryząc i gryząc póki łoś nie wpadł w szał. Z wściekłością zaczął biegać wśród rzecznej roślinności, wstrząsając łbem, tupiąc prychając i sapiąc, lecz nie potrafił się pozbyć natrętnej muchy. W końcu łoś uciekł znad rzeki i nigdy nie powrócił.
Mucha była dumna ze swego czynu, i przechwalała się przed innymi zwierzętami.
"Nawet ktoś malutki może pokonać siłacza, jeśli użyje do tego swego rozumu. "
Wiele, wiele lat temu, gdy Świat był jeszcze nowy, była sobie piękna rzeka. Ryby w ogromnej liczbie w niej pływały, a jej wody były tak czyste i słodkie, że wszystkie zwierzęta przychodziły do niej by zaspokoić pragnienie.
Olbrzymi łoś usłyszał o rzece i także przyszedł się napoić. Ale był tak wielki, i pił tak wiele, że wkrótce poziom wody zaczął się znacznie obniżać.
Zmartwiły się tym bobry. Wody wokół ich żeremi znikały. Wkrótce ich dom zostanie zniszczony!
Także szczury piżmowe były pełne obaw. Co zrobią jeśli woda zniknie? Jak będą żyć?
Martwiły się i ryby. Inne zwierzęta mogły przecież żyć na lądzie jeśli woda wyschnie, lecz nie one.
Wszystkie zwierzęta zaczęły się zastanawiać jak odciągnąć od rzeki łosia, lecz on był tak wielki, że bały się podjąć jakiejkolwiek próby. Nawet niedźwiedź się go obawiał.
W końcu mucha stwierdziła, że mogłaby spróbować go przepędzić. Inne zwierzęta tylko się zaśmiały drwiąc z niej. Jakże niby maleńka mucha pokonałaby gigantycznego łosia? Mucha nic nie powiedziała, ale jeszcze tego dnia, jak tylko pojawił się łoś, zaczęła działać.
Wylądowała na przedniej nodze i mocno go ugryzła. Łoś silnie tupnął nogą, a za każdym razem, gdy tupał zapadał się grunt, a w to miejsce napłynęła woda. Potem mucha zaczęła skakać po całym ciele łosia, gryząc go i gryząc i gryząc póki łoś nie wpadł w szał. Z wściekłością zaczął biegać wśród rzecznej roślinności, wstrząsając łbem, tupiąc prychając i sapiąc, lecz nie potrafił się pozbyć natrętnej muchy. W końcu łoś uciekł znad rzeki i nigdy nie powrócił.
Mucha była dumna ze swego czynu, i przechwalała się przed innymi zwierzętami.
"Nawet ktoś malutki może pokonać siłacza, jeśli użyje do tego swego rozumu. "
piątek, 22 maja 2009
ŚWIĘTA OPOWIEŚĆ
Legenda Anishnabe (Anishinabe)
Była wiosna kiedy młody wojownik Anishnibe dołączył do społeczności. Było w nim coś dziwnego, czego wielu nie potrafiło zrozumieć. Jego odpowiednie postępowanie i zaufanie jakie zdobył było czymś obcym dla tych ludzi, którzy należeli do "Tradycyjnego Kręgu". Po kilku miesiącach jego obecności w społeczności wielu obawiało się z nim rozmawiać, a inni zastanawiali się co z nim jest nie tak, lecz nikt nie potrafił znaleźć błędów w sposobie jego postępowania czy wykonywania przez niego pracy. Młodzieniec niewiele wiedział jak postępują ludzie Kręgu, i pomyślał, że mógłby się tego nauczyć. Po wielu rozmowach i naukach świetnie się zorientował czego od niego oczekiwano jako od wojownika Tradycyjnego Kręgu.
Po wielu miesiącach nauki powrócił do Starszyzny, z pytaniami dotyczącymi stanu społeczności. Pytał też, czemu tak wiele rzeczy w Kręgu przeczyło innym. Widział starych ludzi, kalekich, matki pragnące by przywódcy zatroszczyli się o ich rodziny w czasie gdy ich mężowie spali w łóżkach innych kobiet. Pytał o wiele innych rzeczy, które wydały mu się niewłaściwe. Odpowiedziano mu, że miesza się w sprawy społeczności i, że społeczność nie jest z tego zadowolona. Wydało mu się nie w porządku, że tylko ludzie wytwarzający święte leki mogli je posiadać, ani to, że Starszyzna nie posiadała Orlich Piór pokazujących ich status, ani to, że tylko młodzi i silni mogli tańczyć. I znów poinformowano go, że tak właśnie jest w tej społeczności, i jeśli nie potrafi wymyślić nic lepszego, to tak właśnie ma być.
Młodemu wojownikowi nie podobało się to, irytował go fakt, że wyglądało na to, że klasa dominująca narzucała innym sposób postępowania i, że nikt nie rozumiał tego, że nauki społeczne są dla każdego, a nie tylko dla wybrańców, którzy zaspokajali tylko swoje potrzeby. Poszedł więc do domu, by poprosić Pramatki i Praojców o pomoc w rozwiązaniu tej sprawy. Wiedział, że była to sprawa życia lub śmierci dla tej społeczności, więc najpierw złożył im dary, a potem wszedł do środka. Była to skromna i uboga chata, nie taka jak chata do nauk czy chata modlitewna. Chata ta różniła się od innych swoją budową. Przez wiele dni pościł i wznosił modły, aż pewnego dnia przybyła do niego Pramatka z północnego-wschodu, i bez jednego słowa narysowała po środku chaty krąg, wyznaczyła na nim cztery strony świata, a młodzieńcowi powiedziała, by wybrał się w podróż w tych czterech kierunkach, a otrzyma odpowiedź, której pragnie.
Wojownik podziękował jej za świętą naukę, opuścił chatę zostawiając Pramatkom i Praojcom jeszcze więcej darów. Po wyjściu z chaty najpierw skierował się na wschód. Na wschodzie, przy strumieniu na polanie siedział Żuraw, którego młodzieniec obserwował przez jakiś czas. Gdy Żuraw odleciał wojownik ponownie złożył Pramatkom i Praojcom dary. Kiedy zbliżył się do miejsca gdzie siedział Żuraw, poczuł znajomy, ostry zapach i zobaczył, że w samym sercu trasy jego wędrówki było dziesięcioakrowe poletko porosłe słodką trawą (żubrówką). Zaczął więc zbierać trawę, uważając przy tym, by nie uszkodzić korzeni, aby trawa mogła wyrosnąć w następnym roku. Zebranymi źdźbłami trawy napełnił sanie na wysokość aż czterech stóp.
Potem wrócił do ludzi, którzy, jak widział, byli w potrzebie i rozdał wszystką słodką trawę społeczności. Nie zatrzymał dla siebie nawet jednego źdźbła, lecz oddał innym wszystko. Następnie poszedł na południe, gdzie znalazł dziki tytoń, który zebrał i rozdał innym sobie nie zostawiając nawet liścia, po czym skierował się na zachód gdzie znalazł szałwię lekarską. Postąpił tak jak wcześniej rozdając to co znalazł społeczności. Na końcu poszedł na północ gdzie znalazł wielkiego Praojca Cedra, i postąpił tak jak wcześniej oddając wszystko, co zebrał społeczności sobie nie zostawiając ani krzty.
Gdy Starszyzna zapytała, dlaczego to zrobił, on odpowiedział "Ponieważ wszyscy są równi i każdy zasługuje by mieć to co mają inni. Ja nie mam niczego poza wiedzą, gdzie to zdobyć, ponieważ podążałem ścieżkę Pramatek i Praojców, i wierzcie mi, że jeśli ta społeczność znów będzie w potrzebie, przybędę ponownie i jeszcze raz uczynię to co teraz. Wy natomiast, którzy uczyniliście swą wielkość niedolą innych, wcale nie jesteście tacy wielcy a wasza Święta Chata przynosi wstyd Pramatkom i Praojcom. Zaprowadźcie we własnych domach porządek, a potem pomóżcie innym uczynić to samo, a gdy wszystkie domostwa w tej społeczności będą uporządkowane, wtedy nastanie pokój i wielu dobrych wyznawców zostanie pozyskanych. Przekażę jeszcze jeden dar, tak jak mi to nakazano". I ponownie ich opuścił udając się w wielodniową wędrówkę kierując się na zachód w poszukiwaniu wielkiego daru Pramatek i Praojców. Znalazł dolinę pełną Orlich Piór gdzie po raz kolejny złożył dary dla Pramatek i Praojców, po czym wrócił do społeczności oddając im lecznicze Pióra Orła Przedniego. Sobie nie pozostawił ani jednego. Każdemu człowiekowi, który tego potrzebował, dał po jednym piórze. Ten ostatni gest będący wyrazem oporu przeciw starszyźnie tak okropnie ją oburzył, że otwarcie zaczęła przemawiać przeciw tym wszystkim darom.
Wtedy zebrała się rada społeczności i przez przypadek, młody tancerz, syn członka Starszyzny zgubił w Kręgu Tańca swoje Orle Pióro. I zakrzyknięto na weteranów by przyszli i honorowo zwrócili ludowi Ducha Orła. Wystąpił on w pełni odziany w odświętny strój, który nakazano mu przywdziać, i wraz z innymi weteranami zajął swoje miejsce na zachodzie. Gdy nadszedł czas, zastanowiono się, kto powinien podnieść pióro i je oddać, i tylko on jedynie był weteranem ranionym w bitwie, więc jako jedyny mógł dostąpić tego zaszczytu. Gdy podniósł pióro, zapytał Starszyznę, kim była osoba, która potrzebowała otrzymać Orle Pióro?
Podszedł do młodej dziewczyny, która jeździła na wózku inwalidzkim i dał jej Orle Pióro. Pióro dostało się społeczności, ten który tańczył miał ich wiele, ona żadnego. Należy dbać o to co się ma, w innym wypadku Pramatki i Praojcowie zmniejszą twoje brzemię.
Jest to prawdziwa historia ludzi.
Była wiosna kiedy młody wojownik Anishnibe dołączył do społeczności. Było w nim coś dziwnego, czego wielu nie potrafiło zrozumieć. Jego odpowiednie postępowanie i zaufanie jakie zdobył było czymś obcym dla tych ludzi, którzy należeli do "Tradycyjnego Kręgu". Po kilku miesiącach jego obecności w społeczności wielu obawiało się z nim rozmawiać, a inni zastanawiali się co z nim jest nie tak, lecz nikt nie potrafił znaleźć błędów w sposobie jego postępowania czy wykonywania przez niego pracy. Młodzieniec niewiele wiedział jak postępują ludzie Kręgu, i pomyślał, że mógłby się tego nauczyć. Po wielu rozmowach i naukach świetnie się zorientował czego od niego oczekiwano jako od wojownika Tradycyjnego Kręgu.
Po wielu miesiącach nauki powrócił do Starszyzny, z pytaniami dotyczącymi stanu społeczności. Pytał też, czemu tak wiele rzeczy w Kręgu przeczyło innym. Widział starych ludzi, kalekich, matki pragnące by przywódcy zatroszczyli się o ich rodziny w czasie gdy ich mężowie spali w łóżkach innych kobiet. Pytał o wiele innych rzeczy, które wydały mu się niewłaściwe. Odpowiedziano mu, że miesza się w sprawy społeczności i, że społeczność nie jest z tego zadowolona. Wydało mu się nie w porządku, że tylko ludzie wytwarzający święte leki mogli je posiadać, ani to, że Starszyzna nie posiadała Orlich Piór pokazujących ich status, ani to, że tylko młodzi i silni mogli tańczyć. I znów poinformowano go, że tak właśnie jest w tej społeczności, i jeśli nie potrafi wymyślić nic lepszego, to tak właśnie ma być.
Młodemu wojownikowi nie podobało się to, irytował go fakt, że wyglądało na to, że klasa dominująca narzucała innym sposób postępowania i, że nikt nie rozumiał tego, że nauki społeczne są dla każdego, a nie tylko dla wybrańców, którzy zaspokajali tylko swoje potrzeby. Poszedł więc do domu, by poprosić Pramatki i Praojców o pomoc w rozwiązaniu tej sprawy. Wiedział, że była to sprawa życia lub śmierci dla tej społeczności, więc najpierw złożył im dary, a potem wszedł do środka. Była to skromna i uboga chata, nie taka jak chata do nauk czy chata modlitewna. Chata ta różniła się od innych swoją budową. Przez wiele dni pościł i wznosił modły, aż pewnego dnia przybyła do niego Pramatka z północnego-wschodu, i bez jednego słowa narysowała po środku chaty krąg, wyznaczyła na nim cztery strony świata, a młodzieńcowi powiedziała, by wybrał się w podróż w tych czterech kierunkach, a otrzyma odpowiedź, której pragnie.
Wojownik podziękował jej za świętą naukę, opuścił chatę zostawiając Pramatkom i Praojcom jeszcze więcej darów. Po wyjściu z chaty najpierw skierował się na wschód. Na wschodzie, przy strumieniu na polanie siedział Żuraw, którego młodzieniec obserwował przez jakiś czas. Gdy Żuraw odleciał wojownik ponownie złożył Pramatkom i Praojcom dary. Kiedy zbliżył się do miejsca gdzie siedział Żuraw, poczuł znajomy, ostry zapach i zobaczył, że w samym sercu trasy jego wędrówki było dziesięcioakrowe poletko porosłe słodką trawą (żubrówką). Zaczął więc zbierać trawę, uważając przy tym, by nie uszkodzić korzeni, aby trawa mogła wyrosnąć w następnym roku. Zebranymi źdźbłami trawy napełnił sanie na wysokość aż czterech stóp.
Potem wrócił do ludzi, którzy, jak widział, byli w potrzebie i rozdał wszystką słodką trawę społeczności. Nie zatrzymał dla siebie nawet jednego źdźbła, lecz oddał innym wszystko. Następnie poszedł na południe, gdzie znalazł dziki tytoń, który zebrał i rozdał innym sobie nie zostawiając nawet liścia, po czym skierował się na zachód gdzie znalazł szałwię lekarską. Postąpił tak jak wcześniej rozdając to co znalazł społeczności. Na końcu poszedł na północ gdzie znalazł wielkiego Praojca Cedra, i postąpił tak jak wcześniej oddając wszystko, co zebrał społeczności sobie nie zostawiając ani krzty.
Gdy Starszyzna zapytała, dlaczego to zrobił, on odpowiedział "Ponieważ wszyscy są równi i każdy zasługuje by mieć to co mają inni. Ja nie mam niczego poza wiedzą, gdzie to zdobyć, ponieważ podążałem ścieżkę Pramatek i Praojców, i wierzcie mi, że jeśli ta społeczność znów będzie w potrzebie, przybędę ponownie i jeszcze raz uczynię to co teraz. Wy natomiast, którzy uczyniliście swą wielkość niedolą innych, wcale nie jesteście tacy wielcy a wasza Święta Chata przynosi wstyd Pramatkom i Praojcom. Zaprowadźcie we własnych domach porządek, a potem pomóżcie innym uczynić to samo, a gdy wszystkie domostwa w tej społeczności będą uporządkowane, wtedy nastanie pokój i wielu dobrych wyznawców zostanie pozyskanych. Przekażę jeszcze jeden dar, tak jak mi to nakazano". I ponownie ich opuścił udając się w wielodniową wędrówkę kierując się na zachód w poszukiwaniu wielkiego daru Pramatek i Praojców. Znalazł dolinę pełną Orlich Piór gdzie po raz kolejny złożył dary dla Pramatek i Praojców, po czym wrócił do społeczności oddając im lecznicze Pióra Orła Przedniego. Sobie nie pozostawił ani jednego. Każdemu człowiekowi, który tego potrzebował, dał po jednym piórze. Ten ostatni gest będący wyrazem oporu przeciw starszyźnie tak okropnie ją oburzył, że otwarcie zaczęła przemawiać przeciw tym wszystkim darom.
Wtedy zebrała się rada społeczności i przez przypadek, młody tancerz, syn członka Starszyzny zgubił w Kręgu Tańca swoje Orle Pióro. I zakrzyknięto na weteranów by przyszli i honorowo zwrócili ludowi Ducha Orła. Wystąpił on w pełni odziany w odświętny strój, który nakazano mu przywdziać, i wraz z innymi weteranami zajął swoje miejsce na zachodzie. Gdy nadszedł czas, zastanowiono się, kto powinien podnieść pióro i je oddać, i tylko on jedynie był weteranem ranionym w bitwie, więc jako jedyny mógł dostąpić tego zaszczytu. Gdy podniósł pióro, zapytał Starszyznę, kim była osoba, która potrzebowała otrzymać Orle Pióro?
Podszedł do młodej dziewczyny, która jeździła na wózku inwalidzkim i dał jej Orle Pióro. Pióro dostało się społeczności, ten który tańczył miał ich wiele, ona żadnego. Należy dbać o to co się ma, w innym wypadku Pramatki i Praojcowie zmniejszą twoje brzemię.
Jest to prawdziwa historia ludzi.
KOJOT I DWIE ŻABY
Legenda Alsea
Kojot nie miał żony, i żadna kobieta go nie chciała. Pewnego dnia zdecydował, że pójdzie na wybrzeże by kupić suszonego łososia.
Wkrótce na drodze napotkał dwie żaby, które kopały w ziemi w poszukiwaniu camas. Spytały one kojota, "Dokąd idziesz?"
On zachował się, jakby tego nie usłyszał. Kiedy żaby wrzasnęły po raz trzeci, on niechętnie zwrócił na nie uwagę. "Czego chcecie?"
"Niczego. Próbujemy cię o coś spytać."
"O co?"
"Dokąd idziesz?"
"Na wybrzeże kupić łososia."
"No dobrze, a dasz nam kawałek gdy będziesz wracał?"
"Oczywiście," powiedział Kojot i poszedł dalej.
Ale potem pomyślał, "Zastanawiam się jak im zrobić kawał." Szedł dalej kiedy zobaczył gniazdo os wiszące na gałęzi. Podszedł do niego, zdjął je z drzewa i zablokował wejście by osy nie mogły wylecieć. Potem włożył gniazdo do kosza, otworzył je, ale zamknął kosz, tak by osy mogły latać wewnątrz niego.
Kojot zapakował kosz i wrócił do żab. Udawał, że nie zwraca na nie uwagi, więc żaby krzyknęły, "Hej, wracasz do domu?"
"Tak, wracam."
"Dużo masz łososia?"
"Niezbyt."
"Obiecałeś dać nam kawałek."
"W porządku, podejdźcie i weźcie sobie."
Żaby podeszły i zaczęły rozwiązać pakunek. "Włóżcie głowy do kosza!" powiedział Kojot.
Tak zrobiły, a wtenczas Kojot kopnął pakunek. Osy wyleciały rozgniewane i pokuły żaby aż te umarły.
Potem Kojot wziął ich pochwy i poszedł dalej. Teraz gdy kiedykolwiek czuł potrzebę, wykopywał w ziemi dołek, wkładał do środka pochwy i zaspokajał się.
Wkrótce obie żaby wróciły do życia. Jedna z nich zbadała się i zakrzyknęła, "Moja pochwa zniknęła! A twoja?"
Inny spojrzała i zobaczyła, że jej pochwy także nie ma! Zgodziły się, że to Kojot zrobił im kawał i zabrał pochwy.
Z tego też powodu, mawia się, że żaby nie mają żeńskich organów.
Kojot nie miał żony, i żadna kobieta go nie chciała. Pewnego dnia zdecydował, że pójdzie na wybrzeże by kupić suszonego łososia.
Wkrótce na drodze napotkał dwie żaby, które kopały w ziemi w poszukiwaniu camas. Spytały one kojota, "Dokąd idziesz?"
On zachował się, jakby tego nie usłyszał. Kiedy żaby wrzasnęły po raz trzeci, on niechętnie zwrócił na nie uwagę. "Czego chcecie?"
"Niczego. Próbujemy cię o coś spytać."
"O co?"
"Dokąd idziesz?"
"Na wybrzeże kupić łososia."
"No dobrze, a dasz nam kawałek gdy będziesz wracał?"
"Oczywiście," powiedział Kojot i poszedł dalej.
Ale potem pomyślał, "Zastanawiam się jak im zrobić kawał." Szedł dalej kiedy zobaczył gniazdo os wiszące na gałęzi. Podszedł do niego, zdjął je z drzewa i zablokował wejście by osy nie mogły wylecieć. Potem włożył gniazdo do kosza, otworzył je, ale zamknął kosz, tak by osy mogły latać wewnątrz niego.
Kojot zapakował kosz i wrócił do żab. Udawał, że nie zwraca na nie uwagi, więc żaby krzyknęły, "Hej, wracasz do domu?"
"Tak, wracam."
"Dużo masz łososia?"
"Niezbyt."
"Obiecałeś dać nam kawałek."
"W porządku, podejdźcie i weźcie sobie."
Żaby podeszły i zaczęły rozwiązać pakunek. "Włóżcie głowy do kosza!" powiedział Kojot.
Tak zrobiły, a wtenczas Kojot kopnął pakunek. Osy wyleciały rozgniewane i pokuły żaby aż te umarły.
Potem Kojot wziął ich pochwy i poszedł dalej. Teraz gdy kiedykolwiek czuł potrzebę, wykopywał w ziemi dołek, wkładał do środka pochwy i zaspokajał się.
Wkrótce obie żaby wróciły do życia. Jedna z nich zbadała się i zakrzyknęła, "Moja pochwa zniknęła! A twoja?"
Inny spojrzała i zobaczyła, że jej pochwy także nie ma! Zgodziły się, że to Kojot zrobił im kawał i zabrał pochwy.
Z tego też powodu, mawia się, że żaby nie mają żeńskich organów.
HISTORIA KUROPATWY I JEGO CUDOWNEGO WIGWAMU
Legenda Algonquinów
Pewnego razu Indianin przemierzał las, gdy usłyszał w oddali dźwięk kroków. Zaczął więc szukać ludzi, którzy dźwięk ten wydali. Cały tydzień minął zanim do nich dotarł. Okazało się, że to mężczyzna i jego żona tańczyli wokół drzewa, w którego koronie siedział szop pracz. Tańcząc, oboje wydeptali wokół drzewa rów, który sięgał im aż do pasa. Gdy Indianin spytał po co to robią, odpowiedzieli, że są głodni, i tańcząc chcą obalić drzewo, by złapać szopa.
Wtedy Indianin powiedział, "Przecież istnieje lepszy i łatwiejszy sposób obalenia drzewa, który niedawno zaczęto stosować." Gdy spytali co to za sposób, Indianin pokazał im jak ściąć drzewo, ale zastrzegł, że skoro zdobyli umiejętność, dzięki której być może pozyskają mięso, to on powinien w zamian otrzymać skórę. Gdy drzewo upadło, złapali zwierzę, a kobieta wyprawiła skórę, dała ją gościowi, a ten poszedł dalej swoją drogą.
Po jakimś czasie Indianin spotkał na leśnej ścieżce innego człowieka, który go wielce zadziwił, gdyż dźwigał na głowie dom, a raczej duży brzozowy wigwam mający wiele pomieszczeń. Widok ten na początku go przeraził, ale człowiek odłożył dom i podał Indianinowi rękę witając się, przez co wydało się, że napotkany człowiek był dobrą i szczerą istotą. Potem, gdy palili fajkę i rozmawiali, człowiek z domem zobaczył skórę Hespunsa, czyli szopa pracza, i powiedział, "Jakież piękne futro! Skąd je masz bracie?" Indianin opowiedział o tańczącym małżeństwie, po czym człowiek z domem strasznie zapragnął je odkupić, oferując po kolei wszystko co miał, a gdy zaproponował swój dom, Indianin zgodził się. Gdy nowy właściciel wszedł do domu zdumiał się, jak wiele pomieszczeń on zawierał, a każde z nich było w pełni umeblowane. "Prawdę powiedziawszy", powiedział, "to nigdy nie będę potrafił nosić go, tak jak ty to robiłeś!" "Ależ będziesz," odpowiedział Pil-wee-mon-soo-in (ten, który pochodzi skąd indziej, nieznajomy). "Po prostu spróbuj!" Indianin spróbował, uniósł dom i przekonał się, że był on równie lekki jak jakiś bassinode czyli kosz.
Rozdzielili się i Indianin poszedł dalej niosąc dom, a gdy nastawał zmierzch, dotarł do skraju lasu, blisko wody, gdzie postanowił osiąść. Wewnątrz domu znalazł sypialnię z pięknym łożem, przykrytym skórą niedźwiedzia polarnego. A ponieważ było bardzo miękkie, a on bardzo zmęczony, położył się i szybko usnął.
Rano, gdy się obudził, jakież było jego zdziwienie i zachwyt, gdy zobaczył podwieszone do belek ponad nim wszelkiego rodzaju smakowitości: dziczyznę, szynki, kaczki, kosze jagód, cukier klonowy oraz wiele kolb kukurydzy. Gdy w swej radości wyciągnął ręce i podskoczył ku tym wspaniałościom, ujrzał jak skóra z niedźwiedzia topnieje i znika, bo był to zimowy śnieg, jego ręce zaś spłaszczyły się zmieniając się w skrzydła a sam wzlatuje ku przysmakom, które okazały się być młodymi, brzozowymi pąkami. Indianin zaś zmienił się w kuropatwę, która miała w zwyczaju zimować pod śnieżną zaspą, a teraz spod niej wygrzebywała się, by przywitać nadchodzącą wiosnę.
Pewnego razu Indianin przemierzał las, gdy usłyszał w oddali dźwięk kroków. Zaczął więc szukać ludzi, którzy dźwięk ten wydali. Cały tydzień minął zanim do nich dotarł. Okazało się, że to mężczyzna i jego żona tańczyli wokół drzewa, w którego koronie siedział szop pracz. Tańcząc, oboje wydeptali wokół drzewa rów, który sięgał im aż do pasa. Gdy Indianin spytał po co to robią, odpowiedzieli, że są głodni, i tańcząc chcą obalić drzewo, by złapać szopa.
Wtedy Indianin powiedział, "Przecież istnieje lepszy i łatwiejszy sposób obalenia drzewa, który niedawno zaczęto stosować." Gdy spytali co to za sposób, Indianin pokazał im jak ściąć drzewo, ale zastrzegł, że skoro zdobyli umiejętność, dzięki której być może pozyskają mięso, to on powinien w zamian otrzymać skórę. Gdy drzewo upadło, złapali zwierzę, a kobieta wyprawiła skórę, dała ją gościowi, a ten poszedł dalej swoją drogą.
Po jakimś czasie Indianin spotkał na leśnej ścieżce innego człowieka, który go wielce zadziwił, gdyż dźwigał na głowie dom, a raczej duży brzozowy wigwam mający wiele pomieszczeń. Widok ten na początku go przeraził, ale człowiek odłożył dom i podał Indianinowi rękę witając się, przez co wydało się, że napotkany człowiek był dobrą i szczerą istotą. Potem, gdy palili fajkę i rozmawiali, człowiek z domem zobaczył skórę Hespunsa, czyli szopa pracza, i powiedział, "Jakież piękne futro! Skąd je masz bracie?" Indianin opowiedział o tańczącym małżeństwie, po czym człowiek z domem strasznie zapragnął je odkupić, oferując po kolei wszystko co miał, a gdy zaproponował swój dom, Indianin zgodził się. Gdy nowy właściciel wszedł do domu zdumiał się, jak wiele pomieszczeń on zawierał, a każde z nich było w pełni umeblowane. "Prawdę powiedziawszy", powiedział, "to nigdy nie będę potrafił nosić go, tak jak ty to robiłeś!" "Ależ będziesz," odpowiedział Pil-wee-mon-soo-in (ten, który pochodzi skąd indziej, nieznajomy). "Po prostu spróbuj!" Indianin spróbował, uniósł dom i przekonał się, że był on równie lekki jak jakiś bassinode czyli kosz.
Rozdzielili się i Indianin poszedł dalej niosąc dom, a gdy nastawał zmierzch, dotarł do skraju lasu, blisko wody, gdzie postanowił osiąść. Wewnątrz domu znalazł sypialnię z pięknym łożem, przykrytym skórą niedźwiedzia polarnego. A ponieważ było bardzo miękkie, a on bardzo zmęczony, położył się i szybko usnął.
Rano, gdy się obudził, jakież było jego zdziwienie i zachwyt, gdy zobaczył podwieszone do belek ponad nim wszelkiego rodzaju smakowitości: dziczyznę, szynki, kaczki, kosze jagód, cukier klonowy oraz wiele kolb kukurydzy. Gdy w swej radości wyciągnął ręce i podskoczył ku tym wspaniałościom, ujrzał jak skóra z niedźwiedzia topnieje i znika, bo był to zimowy śnieg, jego ręce zaś spłaszczyły się zmieniając się w skrzydła a sam wzlatuje ku przysmakom, które okazały się być młodymi, brzozowymi pąkami. Indianin zaś zmienił się w kuropatwę, która miała w zwyczaju zimować pod śnieżną zaspą, a teraz spod niej wygrzebywała się, by przywitać nadchodzącą wiosnę.
DUCH NARZECZONEJ
Legenda Algonquinów
Był sobie raz młody wojownik, którego narzeczona umarła w przededniu ślubu. Chociaż wyróżniał się spośród innych dzielnością i dobrocią, śmierć spowodowała, że młody człowiek ciągle był niepocieszony.
Nie mógł jeść ani spać. Zamiast polować z innymi, cały czas spędzał przy grobie narzeczonej, wpatrując się w powietrze.
Jednakże, pewnego dnia przypadkowo podsłuchał jakichś starszych ludzi rozmawiających o ścieżce do świata duchów. Słuchał uważnie, zapamiętując najdrobniejsze szczegóły wiodącej tam drogi. Dowiedział się, że świat duchów jest daleko na południu. Natychmiast wyruszył w podróż. Po dwóch tygodniach, nadal nie zauważył żadnej zmiany w krajobrazie wskazującej na bliskość świata duchów.
Po jakimś czasie wyszedł z lasu i ujrzał najpiękniejszą równinę, jaką kiedykolwiek widział. W pewnej odległości stała mała chatka, w której mieszkał pradawny, mądry człowiek. Młodzieniec zapytał go, w którą stronę powinien się udać.
Stary wiedział dokładnie, kim był wojownik i kogo szukał. Powiedział chłopcu, że jego narzeczona przeszła tędy zaledwie dzień wcześniej. Aby za nią podążyć, wojownik musi opuścić swoje ciało i jako duch kontynuować podróż. Sam świat duchów jest wyspą na dużym jeziorze, do której można się dostać jedynie kanu cumującym nad brzegiem jeziora. Jednakże, stary ostrzegł go, by nie rozmawiał z narzeczoną do chwili, aż oboje nie znajdą się bezpiecznie na wyspie duchów.
Po chwili starzec rozpoczął śpiewną recytację jakiś magicznych wersetów i wojownik poczuł, jak jego duch opuszcza ciało. Potem duch wojownika poszedł wzdłuż brzegu, aż zobaczył kanu z brzozowej kory. Nie dalej jak o rzut kamieniem, do swego własnego kanu wchodziła jego narzeczona. Gdy przemierzał wody jeziora spoglądał na nią i widział, że naśladowała każdy jego ruch. Czemu nie podróżowali razem? Ano dlatego, że do świata duchów można wejść tylko pojedynczo, by zostać tam osądzonym za swe indywidualne zasługi.
Gdy byli w połowie drogi rozpętała się burza. Było straszniejsza, niż jakakolwiek wcześniej. Niektóre duchy zostały uniesione przez burzę gdzieś daleko. A były to te, które za życia źle postępowały. Jako, że zarówno wojownik i jego narzeczona byli dobrzy, przetrwali burzę bez uszczerbku. Wkrótce woda zrobiła się gładka jak szkło, a niebo stało się bezchmurne.
Wyspa błogosławionych była pięknym miejscem, gdzie zawsze była wiosna, kwiaty kwitły, niebo było bezchmurne, i nigdy nie było ani zbyt ciepło ani zbyt zimno. Na brzegu młodzieniec podszedł do ukochanej i chwycił ją za rękę. Nie przeszli razem nawet dziesięciu kroków, gdy usłyszeli przemawiający do nich miły głos. To Pan Życia mówił do nich.
Powiedział im, że młody wojownik musi wrócić skąd przyszedł. Że jego czas jeszcze nie nadszedł i ostrożnie, po swych śladach musi cofnąć się do ciała, wejść w nie i powrócić do domu. Wojownik tak uczynił i z czasem został wielkim wodzem, szczęśliwym, bo został zapewniony, że kiedyś raz jeszcze spotka swoją ukochaną.
Był sobie raz młody wojownik, którego narzeczona umarła w przededniu ślubu. Chociaż wyróżniał się spośród innych dzielnością i dobrocią, śmierć spowodowała, że młody człowiek ciągle był niepocieszony.
Nie mógł jeść ani spać. Zamiast polować z innymi, cały czas spędzał przy grobie narzeczonej, wpatrując się w powietrze.
Jednakże, pewnego dnia przypadkowo podsłuchał jakichś starszych ludzi rozmawiających o ścieżce do świata duchów. Słuchał uważnie, zapamiętując najdrobniejsze szczegóły wiodącej tam drogi. Dowiedział się, że świat duchów jest daleko na południu. Natychmiast wyruszył w podróż. Po dwóch tygodniach, nadal nie zauważył żadnej zmiany w krajobrazie wskazującej na bliskość świata duchów.
Po jakimś czasie wyszedł z lasu i ujrzał najpiękniejszą równinę, jaką kiedykolwiek widział. W pewnej odległości stała mała chatka, w której mieszkał pradawny, mądry człowiek. Młodzieniec zapytał go, w którą stronę powinien się udać.
Stary wiedział dokładnie, kim był wojownik i kogo szukał. Powiedział chłopcu, że jego narzeczona przeszła tędy zaledwie dzień wcześniej. Aby za nią podążyć, wojownik musi opuścić swoje ciało i jako duch kontynuować podróż. Sam świat duchów jest wyspą na dużym jeziorze, do której można się dostać jedynie kanu cumującym nad brzegiem jeziora. Jednakże, stary ostrzegł go, by nie rozmawiał z narzeczoną do chwili, aż oboje nie znajdą się bezpiecznie na wyspie duchów.
Po chwili starzec rozpoczął śpiewną recytację jakiś magicznych wersetów i wojownik poczuł, jak jego duch opuszcza ciało. Potem duch wojownika poszedł wzdłuż brzegu, aż zobaczył kanu z brzozowej kory. Nie dalej jak o rzut kamieniem, do swego własnego kanu wchodziła jego narzeczona. Gdy przemierzał wody jeziora spoglądał na nią i widział, że naśladowała każdy jego ruch. Czemu nie podróżowali razem? Ano dlatego, że do świata duchów można wejść tylko pojedynczo, by zostać tam osądzonym za swe indywidualne zasługi.
Gdy byli w połowie drogi rozpętała się burza. Było straszniejsza, niż jakakolwiek wcześniej. Niektóre duchy zostały uniesione przez burzę gdzieś daleko. A były to te, które za życia źle postępowały. Jako, że zarówno wojownik i jego narzeczona byli dobrzy, przetrwali burzę bez uszczerbku. Wkrótce woda zrobiła się gładka jak szkło, a niebo stało się bezchmurne.
Wyspa błogosławionych była pięknym miejscem, gdzie zawsze była wiosna, kwiaty kwitły, niebo było bezchmurne, i nigdy nie było ani zbyt ciepło ani zbyt zimno. Na brzegu młodzieniec podszedł do ukochanej i chwycił ją za rękę. Nie przeszli razem nawet dziesięciu kroków, gdy usłyszeli przemawiający do nich miły głos. To Pan Życia mówił do nich.
Powiedział im, że młody wojownik musi wrócić skąd przyszedł. Że jego czas jeszcze nie nadszedł i ostrożnie, po swych śladach musi cofnąć się do ciała, wejść w nie i powrócić do domu. Wojownik tak uczynił i z czasem został wielkim wodzem, szczęśliwym, bo został zapewniony, że kiedyś raz jeszcze spotka swoją ukochaną.
O TYM JAK MŁODZIENIEC UMARŁ W IMIĘ MIŁOŚCI - PEŁEN SMUTKU SEKRET KUROPATWY-WIEDŹMY
Legenda Algonquinów
Odległe czasy. Dwaj bracia pojechali jesienią na polowanie, tak daleko, jak daleko sięgają wody Penobscot, tam, gdzie wszędzie jest zima. Ale w marcu ich śniegowce (agahmook) zużyły się, podobnie jak ich mokasyny. Zamarzyli wtedy o kobiecie, która by mogła je naprawić.
Kiedy nazajutrz młodszy brat jako pierwszy powrócił do domu, co zwykle robił by przygotować wszystko na powrót starszego brata, zdumiał się gdy ujrzał, że ktoś tu był przed nim i do tego zrobił wszystkie domowe prace. Garderoba została naprawiona, dom wysprzątany i zamieciony, ogień rozpalony a na nim gotująca się w garnuszku strawa. Nie opowiedział o tym bratu, a gdy następnego dnia wrócił do domu wszystko się powtórzyło. I znów niczego bratu nie powiedział, ale rano, gdy wyruszył na polowanie odszedł tylko kawałek i wrócił, by z ukrycia obserwować wejście do domu. Wkrótce nadeszła piękna i pełna wdzięku dziewczyna, we wspaniałym ubraniu, która weszła do wigwamu. Mężczyzna podkradł się cicho i przez dziurę zobaczył jak dziewczę zajmuje się zajęciami domowymi.
Wtedy wszedł do środka. Dziewczyna wydawała się być zaskoczona i zmieszana, ale on ją uspokoił i wkrótce się zaprzyjaźnili. Cały dzień zabawiając się niczym dzieci, bo przecież oboje byli bardzo młodzi.
Kiedy słońce się obniżyło, a cienie wydłużyły, dziewczyna rzekła, "Muszę już pójść. Słyszę, że twój brat nadchodzi, a boję się go. Ale wrócę jutro. Addio!" I poszła, a starszy brat niczego się nie domyślił. Nazajutrz dziewczyna znów przyszła i znowu igrali w świetle słonecznym aż do wieczora, ale chciała znów odejść, młodzieniec zaczął ją przekonywać by pozostała z nim na zawsze. Ona mając wątpliwości odpowiedziała, "Powiedz bratu o wszystkim, że mogę z wami zamieszkać i pomagać wam obu. Mogę naprawić wam śniegowce i mokasyny, których tak bardzo potrzebujecie, kanu również." Potem odeszła, wrócił starszy brat, a młodszy opowiedział mu o wszystkim, a ten odpowiedział, "Naprawdę bardzo się ucieszę mając tu kogoś, kto zatroszczy się o wigwam i naprawi nam śniegowce."
Dziewczyna przyszła rano i dowiedziała się, że starszy brat ucieszył się, że ona z nimi zamieszka. Gdy to usłyszała poszła gdzieś podrygując. Wróciła po południu ciągnąc toboggin (sanie) obładowany ubraniami i bronią, gdyż i ona polowała. I trzeba przyznać, że potrafiła robić rzeczy, których niejedna kobieta nie potrafiła; gotowała, szyła, robiła wszystko, czego tylko potrzebuje Indianin. Zima minęła w miłej atmosferze, śnieg zaczął topnieć co było dla braci znakiem powrotu do wioski. Dopóki nie pojawiła się dziewczyna, bracia mieli niewiele szczęścia podczas polowania. Ale wraz z jej pojawieniem się, wszystko się zmieniło, bracia mieli zgromadzoną bardzo dużo wspaniałych futer.
Załadowali wszystko do kanu i popłynęli w dół rzeki do swojej wsi. Ale gdy się do niej zbliżyli, dziewczyna posmutniała, ponieważ ich dom odpychał jej duszę, choć oni nie zdawali sobie z tego sprawy. I nagle, gdy tylko przybili do brzegu, dziewczyna powiedziała, "Tutaj muszę was opuścić. Nie mogę iść dalej. Nie mówcie o mnie swoim rodzicom, gdyż wasz ojciec mógłby mnie pokochać." Bracia próbowali ją przekonać, lecz ona I młodzi ludzie szukali przekonać ją, lecz ona tylko smutno powiedziała, "Tak być nie może." Nie mogąc nic więcej zrobić, bracia poszli do domu niosąc futra, a starszy brat był tak dumny z ich szczęścia i dziwnego spotkania z nieznajomą, że nie mogąc się powstrzymał, opowiedział o wszystkim.
Wtedy ojciec bardzo rozgniewany powiedział, "Całe moje życie obawiałem się tego. Wiedzcie, że ta kobieta jest leśnym demonem, wiedźmą Mitche-hant, siostrą Oonahgamess i Ke'tahks." A mówił o tym tak długo i przekonująco, że bracia przerazili się, a starszy, którego przekonała opowieść ojca, wyruszył z zamiarem zabicia jej. Młodszy brat niedługo potem poszedł za nim. Znaleźli ją kąpiącą się w strumieniu, a ona widząc ich pobiegła na małe wzgórze. Gdy biegła, starszy brat strzelił do niej z łuku. Wtedy nastąpiło coś dziwnego, usłyszeli trzepot piór i zobaczyli ją jak odlatuje jako kuropatwa. Po powrocie opowiedzieli o wszystkim ojcu, a ten rzekł, "Dobrze sobie poradziliście. Wiem wszystko o tych kobietach demonach, które chcą zniszczyć ludzi. To doprawdy była Mikumwess."
Ale młodszy brat nie mógł zapomnieć o dziewczynie, strasznie tęsknił i zapragnął znów ją zobaczyć. Tak więc pewnego dnia poszedł do lasu i ją odnalazł. Dziewczyna była dla niego tak uprzejma jak wcześniej. Młodzieniec rzekł do niej, "Przysięgam, że nie ja tamto uczyniłem, to strzelał do ciebie mój brat." Ona odpowiedziała, "Wiem o tym. Wiem też, że wszystko to było za namową twojego ojca, ale i jego nie winię, ponieważ wszystko się stało przez tę sprawę z dawnych czasów z N'karnayoo, której końca nie widać, a najważniejsze jeszcze nadejdzie. Pozwólmy by dziś było dniem dzisiejszym, jutro było przyszłością, a to co wczorajsze niech odejdzie." Zapomnieli więc o kłopotach i razem cały dzień, aż do zachodu słońca, wesoło się zabawiali w lesie i na polanach, opowiadając przy tym historie z dawnych czasów. A gdy Kah-kah-goos, czyli Kruk, odleciał do swoich gniazd, chłopiec powiedział, "Muszę wracać" a ona odpowiedziała, "Gdy kiedykolwiek zapragniesz mnie widzieć, przyjdź do lasu. I zapamiętaj co ci powiem: nie zgadzaj się poślubić nikogo poza mną, jako, że twój ojciec chce byś to uczynił i wkrótce z tobą o tym porozmawia, i mówię o tym tylko ze względu na ciebie." Potem słowo w słowo powiedziała mu, co powie jego ojciec, ale go to nie zdumiało, gdyż wiedział, że dziewczyna różniła się od zwykłych kobiet, jednak go to nie obchodziło. Stał się z tą chwilą odważny i śmiały, i był ponad tym wszystkim. i wtedy on był przede wszystek rzeczami, a późniejsze jej słowa, że jeśli poślubi inną, to z pewnością umrze, wydały się dla niego drobnostką.
Gdy wrócił do domu, jego ojciec powiedział, "Mój synu, przyprowadziłem ci żonę, którą musisz natychmiast poślubić." On odpowiedział, "Dobrze. Niech tak będzie." Wtedy nadeszła panna młoda. Cztery dni trwały ślubne tańce, cztery dni ucztowali. Czwartego dnia młodzieniec rzekł, "To już koniec," i położył się na białej, niedźwiedziej skórze, zmorzony przez nieznaną chorobę, a gdy przywiedli do niego jego żonę, już nie żył.
Tylko ojciec wiedział, co stało się z jego synem, ale nikomu nic nie powiedział. Ale szczerze znienawidził to miejsce, i wraz z żoną opuścił je, odchodząc gdzieś w odległe ostępy.
Odległe czasy. Dwaj bracia pojechali jesienią na polowanie, tak daleko, jak daleko sięgają wody Penobscot, tam, gdzie wszędzie jest zima. Ale w marcu ich śniegowce (agahmook) zużyły się, podobnie jak ich mokasyny. Zamarzyli wtedy o kobiecie, która by mogła je naprawić.
Kiedy nazajutrz młodszy brat jako pierwszy powrócił do domu, co zwykle robił by przygotować wszystko na powrót starszego brata, zdumiał się gdy ujrzał, że ktoś tu był przed nim i do tego zrobił wszystkie domowe prace. Garderoba została naprawiona, dom wysprzątany i zamieciony, ogień rozpalony a na nim gotująca się w garnuszku strawa. Nie opowiedział o tym bratu, a gdy następnego dnia wrócił do domu wszystko się powtórzyło. I znów niczego bratu nie powiedział, ale rano, gdy wyruszył na polowanie odszedł tylko kawałek i wrócił, by z ukrycia obserwować wejście do domu. Wkrótce nadeszła piękna i pełna wdzięku dziewczyna, we wspaniałym ubraniu, która weszła do wigwamu. Mężczyzna podkradł się cicho i przez dziurę zobaczył jak dziewczę zajmuje się zajęciami domowymi.
Wtedy wszedł do środka. Dziewczyna wydawała się być zaskoczona i zmieszana, ale on ją uspokoił i wkrótce się zaprzyjaźnili. Cały dzień zabawiając się niczym dzieci, bo przecież oboje byli bardzo młodzi.
Kiedy słońce się obniżyło, a cienie wydłużyły, dziewczyna rzekła, "Muszę już pójść. Słyszę, że twój brat nadchodzi, a boję się go. Ale wrócę jutro. Addio!" I poszła, a starszy brat niczego się nie domyślił. Nazajutrz dziewczyna znów przyszła i znowu igrali w świetle słonecznym aż do wieczora, ale chciała znów odejść, młodzieniec zaczął ją przekonywać by pozostała z nim na zawsze. Ona mając wątpliwości odpowiedziała, "Powiedz bratu o wszystkim, że mogę z wami zamieszkać i pomagać wam obu. Mogę naprawić wam śniegowce i mokasyny, których tak bardzo potrzebujecie, kanu również." Potem odeszła, wrócił starszy brat, a młodszy opowiedział mu o wszystkim, a ten odpowiedział, "Naprawdę bardzo się ucieszę mając tu kogoś, kto zatroszczy się o wigwam i naprawi nam śniegowce."
Dziewczyna przyszła rano i dowiedziała się, że starszy brat ucieszył się, że ona z nimi zamieszka. Gdy to usłyszała poszła gdzieś podrygując. Wróciła po południu ciągnąc toboggin (sanie) obładowany ubraniami i bronią, gdyż i ona polowała. I trzeba przyznać, że potrafiła robić rzeczy, których niejedna kobieta nie potrafiła; gotowała, szyła, robiła wszystko, czego tylko potrzebuje Indianin. Zima minęła w miłej atmosferze, śnieg zaczął topnieć co było dla braci znakiem powrotu do wioski. Dopóki nie pojawiła się dziewczyna, bracia mieli niewiele szczęścia podczas polowania. Ale wraz z jej pojawieniem się, wszystko się zmieniło, bracia mieli zgromadzoną bardzo dużo wspaniałych futer.
Załadowali wszystko do kanu i popłynęli w dół rzeki do swojej wsi. Ale gdy się do niej zbliżyli, dziewczyna posmutniała, ponieważ ich dom odpychał jej duszę, choć oni nie zdawali sobie z tego sprawy. I nagle, gdy tylko przybili do brzegu, dziewczyna powiedziała, "Tutaj muszę was opuścić. Nie mogę iść dalej. Nie mówcie o mnie swoim rodzicom, gdyż wasz ojciec mógłby mnie pokochać." Bracia próbowali ją przekonać, lecz ona I młodzi ludzie szukali przekonać ją, lecz ona tylko smutno powiedziała, "Tak być nie może." Nie mogąc nic więcej zrobić, bracia poszli do domu niosąc futra, a starszy brat był tak dumny z ich szczęścia i dziwnego spotkania z nieznajomą, że nie mogąc się powstrzymał, opowiedział o wszystkim.
Wtedy ojciec bardzo rozgniewany powiedział, "Całe moje życie obawiałem się tego. Wiedzcie, że ta kobieta jest leśnym demonem, wiedźmą Mitche-hant, siostrą Oonahgamess i Ke'tahks." A mówił o tym tak długo i przekonująco, że bracia przerazili się, a starszy, którego przekonała opowieść ojca, wyruszył z zamiarem zabicia jej. Młodszy brat niedługo potem poszedł za nim. Znaleźli ją kąpiącą się w strumieniu, a ona widząc ich pobiegła na małe wzgórze. Gdy biegła, starszy brat strzelił do niej z łuku. Wtedy nastąpiło coś dziwnego, usłyszeli trzepot piór i zobaczyli ją jak odlatuje jako kuropatwa. Po powrocie opowiedzieli o wszystkim ojcu, a ten rzekł, "Dobrze sobie poradziliście. Wiem wszystko o tych kobietach demonach, które chcą zniszczyć ludzi. To doprawdy była Mikumwess."
Ale młodszy brat nie mógł zapomnieć o dziewczynie, strasznie tęsknił i zapragnął znów ją zobaczyć. Tak więc pewnego dnia poszedł do lasu i ją odnalazł. Dziewczyna była dla niego tak uprzejma jak wcześniej. Młodzieniec rzekł do niej, "Przysięgam, że nie ja tamto uczyniłem, to strzelał do ciebie mój brat." Ona odpowiedziała, "Wiem o tym. Wiem też, że wszystko to było za namową twojego ojca, ale i jego nie winię, ponieważ wszystko się stało przez tę sprawę z dawnych czasów z N'karnayoo, której końca nie widać, a najważniejsze jeszcze nadejdzie. Pozwólmy by dziś było dniem dzisiejszym, jutro było przyszłością, a to co wczorajsze niech odejdzie." Zapomnieli więc o kłopotach i razem cały dzień, aż do zachodu słońca, wesoło się zabawiali w lesie i na polanach, opowiadając przy tym historie z dawnych czasów. A gdy Kah-kah-goos, czyli Kruk, odleciał do swoich gniazd, chłopiec powiedział, "Muszę wracać" a ona odpowiedziała, "Gdy kiedykolwiek zapragniesz mnie widzieć, przyjdź do lasu. I zapamiętaj co ci powiem: nie zgadzaj się poślubić nikogo poza mną, jako, że twój ojciec chce byś to uczynił i wkrótce z tobą o tym porozmawia, i mówię o tym tylko ze względu na ciebie." Potem słowo w słowo powiedziała mu, co powie jego ojciec, ale go to nie zdumiało, gdyż wiedział, że dziewczyna różniła się od zwykłych kobiet, jednak go to nie obchodziło. Stał się z tą chwilą odważny i śmiały, i był ponad tym wszystkim. i wtedy on był przede wszystek rzeczami, a późniejsze jej słowa, że jeśli poślubi inną, to z pewnością umrze, wydały się dla niego drobnostką.
Gdy wrócił do domu, jego ojciec powiedział, "Mój synu, przyprowadziłem ci żonę, którą musisz natychmiast poślubić." On odpowiedział, "Dobrze. Niech tak będzie." Wtedy nadeszła panna młoda. Cztery dni trwały ślubne tańce, cztery dni ucztowali. Czwartego dnia młodzieniec rzekł, "To już koniec," i położył się na białej, niedźwiedziej skórze, zmorzony przez nieznaną chorobę, a gdy przywiedli do niego jego żonę, już nie żył.
Tylko ojciec wiedział, co stało się z jego synem, ale nikomu nic nie powiedział. Ale szczerze znienawidził to miejsce, i wraz z żoną opuścił je, odchodząc gdzieś w odległe ostępy.
WIELCY CZARODZIEJE
Legenda Algonquinów
Byli sobie mężczyzna i jego żona, którzy żyli nad morzem, z dala od innych ludzi. Mieli wiele dzieci i byli bardzo biedni. Pewnego dnia małżonkowie płynęli swoim kanu, daleko od lądu. Nagle nadciągnęła gęsta mgła, w której całkiem się zagubili.
Usłyszeli hałas podobny do wiosłowania i głosy. Dźwięki zbliżały się. Niewyraźnie zarysowało im się przed oczyma monstrualnych wielkości kanu wypełnione olbrzymami, którzy pozdrowili ludzi jak przyjaciół. "Uch keen, tahmee wejeaok?" "Mój mały bracie", powiedział przywódca, "dokąd zmierzasz?" "Zgubiłem się we mgle," ze smutkiem odpowiedział Indian. "No to płyńcie z nami do naszego obozu," powiedział olbrzym, który wydawał się być przyjazny, jeśli tak można powiedzieć o olbrzymie. "Będziemy was naprawdę dobrze traktować, moi mali przyjaciele, mój ojciec jest tam wodzem, więc bądźcie dobrej myśli!" Indianie wielce zdziwieni ich łagodnością, przysiedli nadal wystraszeni a dwa olbrzymy, przełożywszy swoje wiosła pod ich łódką, podniosły ją i włożyły do swej własnej, jakby to był wiór z drzewa. Olbrzymy naprawdę wydawały się być zachwycone małymi ludźmi, zachowywali się jak chłopcy, którzy znaleźli latającą wiewiórkę.
Gdy tylko dotarli do plaży, cóż za widok! Ujrzeli trzy wigwamy, wysokie niczym góry, stosowne do wysokości olbrzymów. Poszli na spotkanie z wodzem, który był wyższy niż pozostali.
"Ha!" zakrzyknął wódz. "Synu, co tam masz? Gdzie złapałeś tego małego brata?" "Nie, mój ojcze, spotkałem go zagubionego we mgle." "No to zaprowadź go do domu, do chaty, mój synu!" Olbrzym wziął w dłoń małe kanu z małżonkami siedzącymi wewnątrz i zaniósł ich do domu. Zabrał ich do wigwamu, a kanu ostrożnie położył na okapie, niewysoko, około stu pięćdziesięciu jardów nad ziemią.
Potem podano im obfity posiłek, a życzliwy gospodarz, świadomy ich niewielkich rozmiarów, podał tyle, że wystarczyłoby im tego na około dziesięć lat. Potem szeptem, który by można usłyszeć z odległości stu mil, zdradził, że ma na imię Oscoon.
Minęło kilka dni i grupa tych rosłych ludzi poszła na polowanie, a kiedy wrócili goście musieli im głęboko współczuć, że w tej krainie nie było żadnej rozrywki odpowiadającej ich wielkości. Olbrzymy wróciły z nadzianymi na sznury małymi zwierzątkami. U ich pasów wisiały dwa czy trzy tuziny karibu, niczym sznur wiewiórek u pasa Micmaca. Dodatkowo w rękach huśtały im się, niczym króliki, jeden czy dwa łosie. I nie miało tu żadnego znaczenia, że dużą ilością jeleni, niedźwiedzi i bobrów starali się powetować niedostatki w wielkości tych zwierzą, skoro łup był obfity, ale mały.
Olbrzymy bardzo troszczyły się o swoich małych gości, i nigdy w świecie by nie zrobiły niczego, co by mogło ich zranić. Pewnego dnia z samego rana przyszedł wódz, i oznajmił, że niedługo będzie miała miejsce wielka bitwa, gdyż w ciągu trzech dni oczekuje ataku Chenoo. Wtedy Micmac przekonał się, że pomimo wielkich rozmiarów, olbrzymy są tacy sami jak Indianie z jego szczepu, tak samo mają kłopoty z niecnymi wrogami, a obowiązkiem wodzów było dbanie o ich magię i orientowanie we wszystkim, co dzieje się na świecie. Tak, z tą tylko różnicą, że Micmac był marnym powwow [członek indiańskiej rady– przyp. tłum.] i nic nie wartym czarownikiem, który nie potrafił przepowiedzieć takiej błahostki, jak dzień i godzina ataku ich wroga!
A jako, że Sakumow, czy inaczej sagamore [naczelny wódz indiański – przyp. tłum.], został w porę ostrzeżony, poprosił, by jego mali goście zatkali uszy i obwiązali głowy, a sami okręcili się wieloma warstwami skórzanych okryć. Dzięki temu mieli nie słyszeć śmiertelnych okrzyków wojennych Chenoo. A i tak pomimo tych zabiegów ledwo je przeżyli. Drugi okrzyk zranił ich już mniej, a po trzecim przyszedł wódz z radosnym obliczem i powiedział , że mogą już wstać i zrzucić z siebie to co miało ich chronić, bo gigant został zabity, chociaż jego czterej synowie, i dwa inne olbrzymy, choć zwyciężyli, to zostali poważnie zranieni.
Ale smutki dobrych nigdy nie mają końca, i tak też było w przypadku tych godnych zaufania olbrzymów, które wiecznie były niepokojone przez różnych niegodziwców czy inne podłe istoty, i nigdy nie miały zaznać pokoju. Niebawem szef oznajmił, że tym razem Kookwes, krzepki, bestialski nikczemnik, nie lepszy niż jego kuzyn Chenoo, przyjdzie chcąc ich brutalnie wymordować. I naprawdę, tym razem Micmac zaczął być szczerze przekonanym, że wszyscy ci wysocy ludzie byli niczym wilki, które napotykając drugiego, gryzą się nawzajem. I znowu jak wcześniej zostali związani i owinięci mnóstwem skór i położeni na łóżku jak lalki. I po raz kolejny usłyszeli mrożący krew w żyłach krzyk, potem słabszy, i jeszcze jeden najsłabszy, aż w końcu sooel moonoodooahdigool, co można określić jako ledwo słyszalny krzyk.
Potem wojownicy powrócili, a swym wyglądem udowadniali, że naprawdę uczestniczyli w czymś więcej, niż zwykłej bitce. Wszyscy byli przykryci krwią, a w nogi mieli powbijanych wiele wielkich sosen, a gdzieniegdzie dęby i dąb czy świerk, jako, że walka odbyła się w lesie, i dlatego wszyscy byli nimi poranieni tak, jak ludzi ranią osty, pokrzywy i sosnowe drzazgi, które naprawdę często sprawiają wiele kłopotów. Ale był to ich najmniejszy problem, bo, jak opowiedzieli wodzowi, wróg niemal zrobił im krwawą łaźnię, odstawiając jakiś diabelski taniec, to jednak dzięki wielkiemu szczęściu jeden z nich trafił w oko wroga głazem, który przebił się aż do jego mózgu. Po tym wszystkim, najmłodszy syn wodza był tak poturbowany, że po powrocie do domu padł martwy tuż przed wejściem do domu wodza. I w większości rodzin zostałoby to uznane za wielkie nieszczęście, ale przecież wielkim szczęściem jest mieć w domu czarownika, który znał się na swoim fachu. Stary wódz wyszedł przed dom i spytał młodzieńca, czemu tak tu leży. Ten odpowiedział, że to przez to, że jest martwy, na to ojciec kazał mu wstać i pójść do pozostałych. Syn wstał i poszedł prosto do stołu nakrytego do kolacji, i zjadł nie mniej niż inni.
W końcu stary wódz pomyślał, że może małym ludziom życie tu wydaje się nudne i czegoś im brak, i spytał ich, czy nie są tym wszystkim znużeni. Ci, z całą szczerością, odpowiedzieli, że jeszcze nigdy nie byli tak szczęśliwi, ale niepokoją się o swoje dzieci, które pozostały same w domu. Wódz odpowiedział, że mają rację, i, że jutro ranem mogą odejść. Rano ich kanu zostało zapakowane wspaniałymi futrami i najlepszym mięsem, i powiedziano im tebah'-dikw', czyli by wsiadali. Potem włożono do środka małego psa, któremu uroczyście nakazano, by powiódł ludzi do domu. Indianom powiedziano, by wiosłowali w kierunku, który wskaże pies. A Micmacowi powiedział, "Za siedem lat przypomnisz sobie o mnie." Po tym tokooboosijik (odpłynęli).
Micmac usiadł na rufie, jego żona w dziobie, a pies po środku kanu. Pies wskazywał drogę, a Indianie wiosłowali po gładkiej wodzie. Wkrótce dotarli do domu. Dzieci z radością wybiegły im na spotkanie. Pies widząc je, pobiegł do nich radośnie machając ogonem, tak jak mają to w zwyczaju zwykłe psy, a nie te wyczarowane. Przywitawszy się, bezzwłocznie wybrał się w drogę powrotną do domu, biegnąc po powierzchni morza jak gdyby była pokryta lodem, co mogłoby wielce zadziwić Indian, gdyby nie to, że w ostatnim czasie widzieli tyle cudów, że jeden więcej nie zrobił na nich już wrażenia.
Teraz dla Indianina, który w przeszłości zawsze klepał biedę, wszystko się zmieniło. Kiedy zarzucał linkę z nawet największymi haczykami, to zawsze wyciągał łososie; wszystkie jego szproty były łososiowe, chciał gęsiny, upolował gęś, łosie były dla niego niczym myszy. Miał odtąd to co najlepsze było do upolowania. Minęło siedem lat, i wtedy zaczęły śnić mu się sny, w których powrócił do Kraju Olbrzymów, ujrzał tych, którzy byli dla niego tacy dobrzy. Innym razem śnił, że stoi przed swoim wigwamem tuż przy morzu, i podpływa ku niemu wielki wieloryb i zaczyna śpiewać. Śpiew ten był tak cudowny, jak żaden słyszany dotychczas.
Wtedy przypomniał sobie słowa olbrzyma, że za siedem lat przypomni sobie o nim, i stało się dla niego jasne co dotąd się działo, to, że otrzymał magiczną moc, i że powinien stać się Megumoowessoo. To powiedział żonie, która nie znając mrocznej wiedzy, nie bardzo zdawała sobie sprawy, jaką istotą oczekiwał zostać jej mąż, duchem czy człowiekiem, istotą dobrą czy złą. W rzeczy samej trudno to wyjaśnić, nie jest to jasno opisane w kronikach, poza tym, że kimkolwiek miałby się stać, wyszłoby mu to na dobre, i by został napełniony wielką magią.
Tego dnia oni ujrzeli wielkiego rekina ścigającego rybę w ich zatoce, i przyjęli to za zły omen. Ale, wkrótce po tym zdarzeniu, przybył do nich biegnąc po morzu ten sam pies, który wskazał im drogę powrotną do domu z Kraju Olbrzymów. Był bardzo szczęśliwy widząc ich i ich dzieci, machał ogonem i skakał radośnie. Potem spojrzał poważnie na mężczyznę, jakby miał mu coś do powiedzenia. Micmac zwrócił się ku niemu, "Dobrze. W ciągu najbliższych trzech lat odwiedzę was. Skieruję się na południowy zachód." Wtedy pies polizał ręce, uszy i oczy człowieka i wrócił do domu.
Gdy minęły trzy lata, Indian wszedł do kanu i wiosłując bez strachu, odnalazł drogę do Kraju Olbrzymów. Zobaczył stające na plaży wigwamy, ogromne kanu cumowały na brzegu, z daleka dostrzegł starego olbrzyma idącego by go powitać. Ale był on sam. Po powitaniu, gdy był już w wigwamie, dowiedział się, że wszyscy synowie olbrzyma nie żyją.
Umarli przed trzema laty, gdy pojawił się rekin, wielki czarodziej.
Synowie odeszli, a starcowi pozostało niewiele już czasu. Dokonali magicznej przemiany i umarli, a ich ojciec miał wkrótce dołączyć do nich w jego własnym królestwie. Ale zanim odejdzie, chciał przekazać Micmacowi ich wielkie dziedzictwo, ich magię.
Następnie olbrzym przyniósł ubrania jego syna i poprosił, by Indian je ubrał. Wyglądało to, jakby został poproszony, by ubrał się strój wielkości ogromnego domu, którego nawet najmniejsza fałdka była dla niego niczym pieczara. Lecz gdy tylko w nie wszedł, zaczął szybko rosnąć do wielkich rozmiarów, jego ciało wypełniło daną mu garderobę. Stał się olbrzymem z Kraju Olbrzymów. Z ubraniem oblała mądrość, m'téoulin, potęga Manitou, największej i najmądrzejszej istoty odległych czasów. Stał się Megumoowessoo, i zdobył to, co było dotąd Tajemnicą.
Byli sobie mężczyzna i jego żona, którzy żyli nad morzem, z dala od innych ludzi. Mieli wiele dzieci i byli bardzo biedni. Pewnego dnia małżonkowie płynęli swoim kanu, daleko od lądu. Nagle nadciągnęła gęsta mgła, w której całkiem się zagubili.
Usłyszeli hałas podobny do wiosłowania i głosy. Dźwięki zbliżały się. Niewyraźnie zarysowało im się przed oczyma monstrualnych wielkości kanu wypełnione olbrzymami, którzy pozdrowili ludzi jak przyjaciół. "Uch keen, tahmee wejeaok?" "Mój mały bracie", powiedział przywódca, "dokąd zmierzasz?" "Zgubiłem się we mgle," ze smutkiem odpowiedział Indian. "No to płyńcie z nami do naszego obozu," powiedział olbrzym, który wydawał się być przyjazny, jeśli tak można powiedzieć o olbrzymie. "Będziemy was naprawdę dobrze traktować, moi mali przyjaciele, mój ojciec jest tam wodzem, więc bądźcie dobrej myśli!" Indianie wielce zdziwieni ich łagodnością, przysiedli nadal wystraszeni a dwa olbrzymy, przełożywszy swoje wiosła pod ich łódką, podniosły ją i włożyły do swej własnej, jakby to był wiór z drzewa. Olbrzymy naprawdę wydawały się być zachwycone małymi ludźmi, zachowywali się jak chłopcy, którzy znaleźli latającą wiewiórkę.
Gdy tylko dotarli do plaży, cóż za widok! Ujrzeli trzy wigwamy, wysokie niczym góry, stosowne do wysokości olbrzymów. Poszli na spotkanie z wodzem, który był wyższy niż pozostali.
"Ha!" zakrzyknął wódz. "Synu, co tam masz? Gdzie złapałeś tego małego brata?" "Nie, mój ojcze, spotkałem go zagubionego we mgle." "No to zaprowadź go do domu, do chaty, mój synu!" Olbrzym wziął w dłoń małe kanu z małżonkami siedzącymi wewnątrz i zaniósł ich do domu. Zabrał ich do wigwamu, a kanu ostrożnie położył na okapie, niewysoko, około stu pięćdziesięciu jardów nad ziemią.
Potem podano im obfity posiłek, a życzliwy gospodarz, świadomy ich niewielkich rozmiarów, podał tyle, że wystarczyłoby im tego na około dziesięć lat. Potem szeptem, który by można usłyszeć z odległości stu mil, zdradził, że ma na imię Oscoon.
Minęło kilka dni i grupa tych rosłych ludzi poszła na polowanie, a kiedy wrócili goście musieli im głęboko współczuć, że w tej krainie nie było żadnej rozrywki odpowiadającej ich wielkości. Olbrzymy wróciły z nadzianymi na sznury małymi zwierzątkami. U ich pasów wisiały dwa czy trzy tuziny karibu, niczym sznur wiewiórek u pasa Micmaca. Dodatkowo w rękach huśtały im się, niczym króliki, jeden czy dwa łosie. I nie miało tu żadnego znaczenia, że dużą ilością jeleni, niedźwiedzi i bobrów starali się powetować niedostatki w wielkości tych zwierzą, skoro łup był obfity, ale mały.
Olbrzymy bardzo troszczyły się o swoich małych gości, i nigdy w świecie by nie zrobiły niczego, co by mogło ich zranić. Pewnego dnia z samego rana przyszedł wódz, i oznajmił, że niedługo będzie miała miejsce wielka bitwa, gdyż w ciągu trzech dni oczekuje ataku Chenoo. Wtedy Micmac przekonał się, że pomimo wielkich rozmiarów, olbrzymy są tacy sami jak Indianie z jego szczepu, tak samo mają kłopoty z niecnymi wrogami, a obowiązkiem wodzów było dbanie o ich magię i orientowanie we wszystkim, co dzieje się na świecie. Tak, z tą tylko różnicą, że Micmac był marnym powwow [członek indiańskiej rady– przyp. tłum.] i nic nie wartym czarownikiem, który nie potrafił przepowiedzieć takiej błahostki, jak dzień i godzina ataku ich wroga!
A jako, że Sakumow, czy inaczej sagamore [naczelny wódz indiański – przyp. tłum.], został w porę ostrzeżony, poprosił, by jego mali goście zatkali uszy i obwiązali głowy, a sami okręcili się wieloma warstwami skórzanych okryć. Dzięki temu mieli nie słyszeć śmiertelnych okrzyków wojennych Chenoo. A i tak pomimo tych zabiegów ledwo je przeżyli. Drugi okrzyk zranił ich już mniej, a po trzecim przyszedł wódz z radosnym obliczem i powiedział , że mogą już wstać i zrzucić z siebie to co miało ich chronić, bo gigant został zabity, chociaż jego czterej synowie, i dwa inne olbrzymy, choć zwyciężyli, to zostali poważnie zranieni.
Ale smutki dobrych nigdy nie mają końca, i tak też było w przypadku tych godnych zaufania olbrzymów, które wiecznie były niepokojone przez różnych niegodziwców czy inne podłe istoty, i nigdy nie miały zaznać pokoju. Niebawem szef oznajmił, że tym razem Kookwes, krzepki, bestialski nikczemnik, nie lepszy niż jego kuzyn Chenoo, przyjdzie chcąc ich brutalnie wymordować. I naprawdę, tym razem Micmac zaczął być szczerze przekonanym, że wszyscy ci wysocy ludzie byli niczym wilki, które napotykając drugiego, gryzą się nawzajem. I znowu jak wcześniej zostali związani i owinięci mnóstwem skór i położeni na łóżku jak lalki. I po raz kolejny usłyszeli mrożący krew w żyłach krzyk, potem słabszy, i jeszcze jeden najsłabszy, aż w końcu sooel moonoodooahdigool, co można określić jako ledwo słyszalny krzyk.
Potem wojownicy powrócili, a swym wyglądem udowadniali, że naprawdę uczestniczyli w czymś więcej, niż zwykłej bitce. Wszyscy byli przykryci krwią, a w nogi mieli powbijanych wiele wielkich sosen, a gdzieniegdzie dęby i dąb czy świerk, jako, że walka odbyła się w lesie, i dlatego wszyscy byli nimi poranieni tak, jak ludzi ranią osty, pokrzywy i sosnowe drzazgi, które naprawdę często sprawiają wiele kłopotów. Ale był to ich najmniejszy problem, bo, jak opowiedzieli wodzowi, wróg niemal zrobił im krwawą łaźnię, odstawiając jakiś diabelski taniec, to jednak dzięki wielkiemu szczęściu jeden z nich trafił w oko wroga głazem, który przebił się aż do jego mózgu. Po tym wszystkim, najmłodszy syn wodza był tak poturbowany, że po powrocie do domu padł martwy tuż przed wejściem do domu wodza. I w większości rodzin zostałoby to uznane za wielkie nieszczęście, ale przecież wielkim szczęściem jest mieć w domu czarownika, który znał się na swoim fachu. Stary wódz wyszedł przed dom i spytał młodzieńca, czemu tak tu leży. Ten odpowiedział, że to przez to, że jest martwy, na to ojciec kazał mu wstać i pójść do pozostałych. Syn wstał i poszedł prosto do stołu nakrytego do kolacji, i zjadł nie mniej niż inni.
W końcu stary wódz pomyślał, że może małym ludziom życie tu wydaje się nudne i czegoś im brak, i spytał ich, czy nie są tym wszystkim znużeni. Ci, z całą szczerością, odpowiedzieli, że jeszcze nigdy nie byli tak szczęśliwi, ale niepokoją się o swoje dzieci, które pozostały same w domu. Wódz odpowiedział, że mają rację, i, że jutro ranem mogą odejść. Rano ich kanu zostało zapakowane wspaniałymi futrami i najlepszym mięsem, i powiedziano im tebah'-dikw', czyli by wsiadali. Potem włożono do środka małego psa, któremu uroczyście nakazano, by powiódł ludzi do domu. Indianom powiedziano, by wiosłowali w kierunku, który wskaże pies. A Micmacowi powiedział, "Za siedem lat przypomnisz sobie o mnie." Po tym tokooboosijik (odpłynęli).
Micmac usiadł na rufie, jego żona w dziobie, a pies po środku kanu. Pies wskazywał drogę, a Indianie wiosłowali po gładkiej wodzie. Wkrótce dotarli do domu. Dzieci z radością wybiegły im na spotkanie. Pies widząc je, pobiegł do nich radośnie machając ogonem, tak jak mają to w zwyczaju zwykłe psy, a nie te wyczarowane. Przywitawszy się, bezzwłocznie wybrał się w drogę powrotną do domu, biegnąc po powierzchni morza jak gdyby była pokryta lodem, co mogłoby wielce zadziwić Indian, gdyby nie to, że w ostatnim czasie widzieli tyle cudów, że jeden więcej nie zrobił na nich już wrażenia.
Teraz dla Indianina, który w przeszłości zawsze klepał biedę, wszystko się zmieniło. Kiedy zarzucał linkę z nawet największymi haczykami, to zawsze wyciągał łososie; wszystkie jego szproty były łososiowe, chciał gęsiny, upolował gęś, łosie były dla niego niczym myszy. Miał odtąd to co najlepsze było do upolowania. Minęło siedem lat, i wtedy zaczęły śnić mu się sny, w których powrócił do Kraju Olbrzymów, ujrzał tych, którzy byli dla niego tacy dobrzy. Innym razem śnił, że stoi przed swoim wigwamem tuż przy morzu, i podpływa ku niemu wielki wieloryb i zaczyna śpiewać. Śpiew ten był tak cudowny, jak żaden słyszany dotychczas.
Wtedy przypomniał sobie słowa olbrzyma, że za siedem lat przypomni sobie o nim, i stało się dla niego jasne co dotąd się działo, to, że otrzymał magiczną moc, i że powinien stać się Megumoowessoo. To powiedział żonie, która nie znając mrocznej wiedzy, nie bardzo zdawała sobie sprawy, jaką istotą oczekiwał zostać jej mąż, duchem czy człowiekiem, istotą dobrą czy złą. W rzeczy samej trudno to wyjaśnić, nie jest to jasno opisane w kronikach, poza tym, że kimkolwiek miałby się stać, wyszłoby mu to na dobre, i by został napełniony wielką magią.
Tego dnia oni ujrzeli wielkiego rekina ścigającego rybę w ich zatoce, i przyjęli to za zły omen. Ale, wkrótce po tym zdarzeniu, przybył do nich biegnąc po morzu ten sam pies, który wskazał im drogę powrotną do domu z Kraju Olbrzymów. Był bardzo szczęśliwy widząc ich i ich dzieci, machał ogonem i skakał radośnie. Potem spojrzał poważnie na mężczyznę, jakby miał mu coś do powiedzenia. Micmac zwrócił się ku niemu, "Dobrze. W ciągu najbliższych trzech lat odwiedzę was. Skieruję się na południowy zachód." Wtedy pies polizał ręce, uszy i oczy człowieka i wrócił do domu.
Gdy minęły trzy lata, Indian wszedł do kanu i wiosłując bez strachu, odnalazł drogę do Kraju Olbrzymów. Zobaczył stające na plaży wigwamy, ogromne kanu cumowały na brzegu, z daleka dostrzegł starego olbrzyma idącego by go powitać. Ale był on sam. Po powitaniu, gdy był już w wigwamie, dowiedział się, że wszyscy synowie olbrzyma nie żyją.
Umarli przed trzema laty, gdy pojawił się rekin, wielki czarodziej.
Synowie odeszli, a starcowi pozostało niewiele już czasu. Dokonali magicznej przemiany i umarli, a ich ojciec miał wkrótce dołączyć do nich w jego własnym królestwie. Ale zanim odejdzie, chciał przekazać Micmacowi ich wielkie dziedzictwo, ich magię.
Następnie olbrzym przyniósł ubrania jego syna i poprosił, by Indian je ubrał. Wyglądało to, jakby został poproszony, by ubrał się strój wielkości ogromnego domu, którego nawet najmniejsza fałdka była dla niego niczym pieczara. Lecz gdy tylko w nie wszedł, zaczął szybko rosnąć do wielkich rozmiarów, jego ciało wypełniło daną mu garderobę. Stał się olbrzymem z Kraju Olbrzymów. Z ubraniem oblała mądrość, m'téoulin, potęga Manitou, największej i najmądrzejszej istoty odległych czasów. Stał się Megumoowessoo, i zdobył to, co było dotąd Tajemnicą.
JAK KUROPATWA ZBUDOWAŁ WSZYSTKIM PTAKOM DOBRE KANU, LECZ SOBIE KIEPSKIE
Legenda Algonquinów
Kiedy kuropatwa uderza w pusty pień, brzmi to tak samo, jak dźwięk gdy Indianie budują kanu, a gdy Indianin uderzy w kanu, brzmi to jak bębnienie kuropatwy, jak gdyby to był Mitchihess. A dzieje się tak dlatego, gdyż dawno temu N'karnayoo, Kuropatwa, był budowniczym kanu dla wszystkich innych ptaków. Tak, to prawda, dla wszystkich i to na raz.
W końcu, pewnego dnia wszystkie ptaki zebrały się i weszły na swoje łódki, co naprawdę było wspaniałym widokiem. Jako pierwszy Orzeł Kicheeplagon, wszedł do wielkiego kanu i wiosłował, używając końców skrzydeł. Potem Sowa Ko-ko-kas zrobił to samo. Następnie Żuraw Kosqu', Błękitnik rudogardły Wee-sow-wee-hessis, Bekas Tjidge-is-skwess, i Kos Meg-sweit-tchip-sis, wszystkie dumnie przyszły popływać. Nawet malutki Koliber A-la-Mussit, miał łódeczkę, dla którego dobry Kuropatwa zręcznie zrobił maleńkie wiosła, tylko raczej chyba za duże, bo miały cal długości. A Rybołów Ishmegwess, wykrzyknął zdumiony, "Akweden Skouje!" "Nadchodzą kanu!", kiedy zobaczył ten wspaniały szwadron cumujący w morzu.
Ale kiedy spytano Mitchihessa, wielkiego budowniczego, dlaczego nie zbudował kanu dla siebie, tylko spojrzał tajemniczo i zabębnił. Ptaki nadal go o to pytały, a on tylko potrząsał głową, ale w końcu napomknął, że gdyby zbudował kanu dla siebie, to byłby to naprawdę cud, cud, którego nawet ptasie oczy nie widziały, o czym nawet im się nie śniło. I tak było przez wiele dni.
Ale we właściwym czasie zaczęły chodzić słuchy, że cudowne kanu w końcu zostało zbudowane i wkrótce zostanie wystawione na pokaz. W wyznaczonym czasie wszystkie ptaki zebrały się na gałęziach, by obejrzeć to cudo. Kuropatwa rozumował, że skoro łódź ma dwa końce, to można nią płynąć w dwóch kierunkach, a gdyby miała jeden koniec biegnący w kółko, to by można taką łodzią płynąć dokądkolwiek się zechce. Zbudował więc kanu na kształt gniazda, idealnie okrągłe. Pomysł ten wielce zadziwił ptasią społeczność znacznie, którą zostało, że coś tak prostego nie przyszło dotąd nikomu do głowy.
Ale jakież było ich zaciekawienie, gdy Kuropatwa wszedł do swojego kanu, zaczął wiosłować i… nigdzie nie popłynął, ani trochę. Zamiast tego kręcił się w kółko, ciągle w kółko, bez względy gdzie i jak wiosłował. Gdy się zmęczył wiosłowaniem na próżno, wyszedł na brzeg, odleciał gdzieś daleko w głąb lądu i schował się ze wstydu pod niskimi krzakami, gdzie do tej pory pozostaje. Dlatego też, kuropatwa nigdy nie zbliża się do rzek czy można, i pozostaje ptakiem śródlądowym.
Kiedy kuropatwa uderza w pusty pień, brzmi to tak samo, jak dźwięk gdy Indianie budują kanu, a gdy Indianin uderzy w kanu, brzmi to jak bębnienie kuropatwy, jak gdyby to był Mitchihess. A dzieje się tak dlatego, gdyż dawno temu N'karnayoo, Kuropatwa, był budowniczym kanu dla wszystkich innych ptaków. Tak, to prawda, dla wszystkich i to na raz.
W końcu, pewnego dnia wszystkie ptaki zebrały się i weszły na swoje łódki, co naprawdę było wspaniałym widokiem. Jako pierwszy Orzeł Kicheeplagon, wszedł do wielkiego kanu i wiosłował, używając końców skrzydeł. Potem Sowa Ko-ko-kas zrobił to samo. Następnie Żuraw Kosqu', Błękitnik rudogardły Wee-sow-wee-hessis, Bekas Tjidge-is-skwess, i Kos Meg-sweit-tchip-sis, wszystkie dumnie przyszły popływać. Nawet malutki Koliber A-la-Mussit, miał łódeczkę, dla którego dobry Kuropatwa zręcznie zrobił maleńkie wiosła, tylko raczej chyba za duże, bo miały cal długości. A Rybołów Ishmegwess, wykrzyknął zdumiony, "Akweden Skouje!" "Nadchodzą kanu!", kiedy zobaczył ten wspaniały szwadron cumujący w morzu.
Ale kiedy spytano Mitchihessa, wielkiego budowniczego, dlaczego nie zbudował kanu dla siebie, tylko spojrzał tajemniczo i zabębnił. Ptaki nadal go o to pytały, a on tylko potrząsał głową, ale w końcu napomknął, że gdyby zbudował kanu dla siebie, to byłby to naprawdę cud, cud, którego nawet ptasie oczy nie widziały, o czym nawet im się nie śniło. I tak było przez wiele dni.
Ale we właściwym czasie zaczęły chodzić słuchy, że cudowne kanu w końcu zostało zbudowane i wkrótce zostanie wystawione na pokaz. W wyznaczonym czasie wszystkie ptaki zebrały się na gałęziach, by obejrzeć to cudo. Kuropatwa rozumował, że skoro łódź ma dwa końce, to można nią płynąć w dwóch kierunkach, a gdyby miała jeden koniec biegnący w kółko, to by można taką łodzią płynąć dokądkolwiek się zechce. Zbudował więc kanu na kształt gniazda, idealnie okrągłe. Pomysł ten wielce zadziwił ptasią społeczność znacznie, którą zostało, że coś tak prostego nie przyszło dotąd nikomu do głowy.
Ale jakież było ich zaciekawienie, gdy Kuropatwa wszedł do swojego kanu, zaczął wiosłować i… nigdzie nie popłynął, ani trochę. Zamiast tego kręcił się w kółko, ciągle w kółko, bez względy gdzie i jak wiosłował. Gdy się zmęczył wiosłowaniem na próżno, wyszedł na brzeg, odleciał gdzieś daleko w głąb lądu i schował się ze wstydu pod niskimi krzakami, gdzie do tej pory pozostaje. Dlatego też, kuropatwa nigdy nie zbliża się do rzek czy można, i pozostaje ptakiem śródlądowym.
JAK ŻONA KUROPATWY ZMIENIŁA SIĘ W OHARA, I DLACZEGO MA CZERWONE STOPY I PIÓRA
Legenda Algonquinów
[OHAR – gatunek kaczki (przyp. tłum.)]
N'karnayoo, dawno temu, był myśliwym, który żył w lesie. Miał brata, który był tak mały, że mieszkał w pudełku, a kiedy do niego wchodził, większy brat zamykał je z największą ostrożnością, żeby złe duchy (Mitche-hant) nie mogły go z niego wydobyć.
Pewnego dnia myśliwy wracając do domu ujrzał bardzo piękną dziewczynę siedzącą na skale nad rzeką, która robiła mokasyny. Będąc w kanu podpłyną spokojnie i cicho by ją złapać, lecz ona zobaczyła jak podpływa, skoczyła do wody i zniknęła. Po powrocie do swej matki, która żyła na dnie rzeki, ta nakazała jej wrócić do myśliwego i zostać jego żoną; "od teraz," powiedziała matka, "należysz do niego."
Myśliwy zwał się Mitchihess, i był Kuropatwą. Kiedy dziewczyna przyszła do jego wigwamu, nie było go. Przygotowała więc wszystko na jego powrót, robiąc łoże z konarów. W nocny myśliwy wrócił z upolowanym bobrem, którego podzielił, i połowę ugotował na kolację, a resztę odłożył. Rano, gdy dziewczyna się obudziła nie było ani myśliwego, ani pozostałej połówki bobra. Tej nocy Mitchihess wrócił z innym bobrem, i wszystko się powtórzyło. Wtedy ona postanowiła odkryć co takiego tu się działo.
Ułożyła się do snu, z jednym okiem otwartym. Myśliwy cicho się podniósł i ugotował pozostałą połówkę bobra, wziął kluczyk (Apkwosgehegan), otworzył pudełko i wyjął małego, czerwonego karła by go nakarmić. Wyciągnąwszy człowieczka, zamknął pudełko i położył się spać. Malec zjadł całą połówkę bobra, a zanim myśliwy odłożył go do pudełka, umył go i wyczesał mu włosy, które jak się wydawało, zachwycały go.
Następnego rana, gdy mąż wyszedł, żona odnalazła kluczyk, otworzyła pudełko i a i znalazłszy, że to otworzyło pudełko i powiedziała malcowi by wyszedł. Ten przez dłuższy czas odmawiał, chociaż ona obiecała go umyć i uczesać. Po długich namowach wyjrzał, a ona go wyjęła. Ale kiedy go dotknęła, jej ręce stały się czerwone, choć nie przejęła się tym, myśląc, że później to zmyje. Ale cóż to! Kiedy go czesała, do domu weszła ohydna istota, straszny diabeł, który złapał małą istotkę porywając ją.
Dziewczyna strasznie się wystraszyła. Próbowała umyć ręce, ale czerwień pozostała. Kiedy w nocy wrócił jej mąż, żona mogła niczego udawać, bo gdy on zobaczył na rękach czerwień, wszystkiego się domyślił. Gdy zobaczył co się wydarzyło, chwycił łuk, chcąc ją zbić. Gdy dziewczyna to zobaczyła, uciekła do rzeki, do domu, myśląc, że gdy skryje się pod wodą, uchroni to ją przed śmiercią z rąk męża. Lecz gdy tylko wskoczyła do wody, zmieniła się w Ohara. Od tego dnia czerwone plamy na łapach i piórach, są cechą charakterystyczną tych kaczek.
[OHAR – gatunek kaczki (przyp. tłum.)]
N'karnayoo, dawno temu, był myśliwym, który żył w lesie. Miał brata, który był tak mały, że mieszkał w pudełku, a kiedy do niego wchodził, większy brat zamykał je z największą ostrożnością, żeby złe duchy (Mitche-hant) nie mogły go z niego wydobyć.
Pewnego dnia myśliwy wracając do domu ujrzał bardzo piękną dziewczynę siedzącą na skale nad rzeką, która robiła mokasyny. Będąc w kanu podpłyną spokojnie i cicho by ją złapać, lecz ona zobaczyła jak podpływa, skoczyła do wody i zniknęła. Po powrocie do swej matki, która żyła na dnie rzeki, ta nakazała jej wrócić do myśliwego i zostać jego żoną; "od teraz," powiedziała matka, "należysz do niego."
Myśliwy zwał się Mitchihess, i był Kuropatwą. Kiedy dziewczyna przyszła do jego wigwamu, nie było go. Przygotowała więc wszystko na jego powrót, robiąc łoże z konarów. W nocny myśliwy wrócił z upolowanym bobrem, którego podzielił, i połowę ugotował na kolację, a resztę odłożył. Rano, gdy dziewczyna się obudziła nie było ani myśliwego, ani pozostałej połówki bobra. Tej nocy Mitchihess wrócił z innym bobrem, i wszystko się powtórzyło. Wtedy ona postanowiła odkryć co takiego tu się działo.
Ułożyła się do snu, z jednym okiem otwartym. Myśliwy cicho się podniósł i ugotował pozostałą połówkę bobra, wziął kluczyk (Apkwosgehegan), otworzył pudełko i wyjął małego, czerwonego karła by go nakarmić. Wyciągnąwszy człowieczka, zamknął pudełko i położył się spać. Malec zjadł całą połówkę bobra, a zanim myśliwy odłożył go do pudełka, umył go i wyczesał mu włosy, które jak się wydawało, zachwycały go.
Następnego rana, gdy mąż wyszedł, żona odnalazła kluczyk, otworzyła pudełko i a i znalazłszy, że to otworzyło pudełko i powiedziała malcowi by wyszedł. Ten przez dłuższy czas odmawiał, chociaż ona obiecała go umyć i uczesać. Po długich namowach wyjrzał, a ona go wyjęła. Ale kiedy go dotknęła, jej ręce stały się czerwone, choć nie przejęła się tym, myśląc, że później to zmyje. Ale cóż to! Kiedy go czesała, do domu weszła ohydna istota, straszny diabeł, który złapał małą istotkę porywając ją.
Dziewczyna strasznie się wystraszyła. Próbowała umyć ręce, ale czerwień pozostała. Kiedy w nocy wrócił jej mąż, żona mogła niczego udawać, bo gdy on zobaczył na rękach czerwień, wszystkiego się domyślił. Gdy zobaczył co się wydarzyło, chwycił łuk, chcąc ją zbić. Gdy dziewczyna to zobaczyła, uciekła do rzeki, do domu, myśląc, że gdy skryje się pod wodą, uchroni to ją przed śmiercią z rąk męża. Lecz gdy tylko wskoczyła do wody, zmieniła się w Ohara. Od tego dnia czerwone plamy na łapach i piórach, są cechą charakterystyczną tych kaczek.
JAK GLOOSCAP ZNALAZŁ LATO (wersja 2)
Legenda Algonquinów
Dawno temu, gdy dla ludzi zawsze był wczesny poranek, zaraz przed wschodem słońca, Glooskap poszedł bardzo daleko na północ, gdzie wszystko skute było lodem.
Doszedł do wigwamu, w którym zobaczył olbrzyma, giganta, pana Zimę. Glooskap wszedł i usiadł. Zima dał mu fajkę. Gdy Glooscap palił, olbrzym opowiadał o dawnych czasach.
W ten sposób Zima rzucał urok Mrozu. Olbrzym opowiadał dalej aż zamroził przybysza, który zasnął. Spał sześć miesięcy, niczym ropucha. Po tym czasie urok przestał działać i Glooscap się obudził, wrócił do domu, skąd poszedł na południe, gdzie z każdym krokiem stawało się coraz cieplej, a wkoło rosło coraz więcej kwiatów
Doszedł do miejsca, gdzie w lesie tańczyło wiele małych istot. Ich królową była Lato. Mówię prawdę, była to Lato, najpiękniejsza istota, jaka kiedykolwiek się narodziła. Glooscap pochwycił ją, przytrzymując przy pomocy chytrych sztuczek. Potem pociął skórę łosia w długi rzemień i gdy uciekał z Latem pozostawiał za sobą wyraźny trop.
Wszystkie świetlne wróżki przyczepiły się do rzemienia. Gdy Glooskap biegł, rzemień się rozwijał, i wróżki pozostały daleko w tyle. Glooscap doszedł do chaty Zimy, ale teraz przy piersi miał Lato. Zima go powitał i znów chciał go zamrozić.
Ale tym razem to Glooscap rozpoczął rozmowę. Tym razem jego m'téoulin był silniejszy. Ciepły pot szybko oblał twarz Zimy. Napływało go coraz więcej, i wkrótce roztopił lodowy wigwam Zimy. W jednej chwili wszystko wokoło zaczęło budzić się do życia, trawa urosła, pojawiły się wróżki, a śnieg stopniał i spłynął strumieniami zabierając ze sobą martwe rośliny. Wtedy Glooskap pozostawił tam Lato i wrócił do domu.
Dawno temu, gdy dla ludzi zawsze był wczesny poranek, zaraz przed wschodem słońca, Glooskap poszedł bardzo daleko na północ, gdzie wszystko skute było lodem.
Doszedł do wigwamu, w którym zobaczył olbrzyma, giganta, pana Zimę. Glooskap wszedł i usiadł. Zima dał mu fajkę. Gdy Glooscap palił, olbrzym opowiadał o dawnych czasach.
W ten sposób Zima rzucał urok Mrozu. Olbrzym opowiadał dalej aż zamroził przybysza, który zasnął. Spał sześć miesięcy, niczym ropucha. Po tym czasie urok przestał działać i Glooscap się obudził, wrócił do domu, skąd poszedł na południe, gdzie z każdym krokiem stawało się coraz cieplej, a wkoło rosło coraz więcej kwiatów
Doszedł do miejsca, gdzie w lesie tańczyło wiele małych istot. Ich królową była Lato. Mówię prawdę, była to Lato, najpiękniejsza istota, jaka kiedykolwiek się narodziła. Glooscap pochwycił ją, przytrzymując przy pomocy chytrych sztuczek. Potem pociął skórę łosia w długi rzemień i gdy uciekał z Latem pozostawiał za sobą wyraźny trop.
Wszystkie świetlne wróżki przyczepiły się do rzemienia. Gdy Glooskap biegł, rzemień się rozwijał, i wróżki pozostały daleko w tyle. Glooscap doszedł do chaty Zimy, ale teraz przy piersi miał Lato. Zima go powitał i znów chciał go zamrozić.
Ale tym razem to Glooscap rozpoczął rozmowę. Tym razem jego m'téoulin był silniejszy. Ciepły pot szybko oblał twarz Zimy. Napływało go coraz więcej, i wkrótce roztopił lodowy wigwam Zimy. W jednej chwili wszystko wokoło zaczęło budzić się do życia, trawa urosła, pojawiły się wróżki, a śnieg stopniał i spłynął strumieniami zabierając ze sobą martwe rośliny. Wtedy Glooskap pozostawił tam Lato i wrócił do domu.
JAK GLOOSCAP ZNALAZŁ LATO (wersja 1)
Legenda Algonquinów
Dawno temu potężny szczep Indian żył niedaleko miejsca, gdzie wschodziło słońce. Nazwali się Wawaniki, Dzieci Światła. Glooscap był ich panem. Był miły dla swego ludu i zrobił dla nich wiele dobrego.
Kiedyś, w dni Glooscapa zrobiło się przeraźliwie zimno. Śnieg i lód wszystko przykryły. Ogień nie dawał wystarczająco dużo ciepła. Zboże nie rosło, a ludzie ginęli z zimna i głodu.
Glooscap szedł naprzód, aż dotarł daleko na północ, gdzie wszystko było pokryte lodem. Tu w wigwamie zobaczył wspaniałego, wielkiego Zimę, którego lodowaty oddech wszystko mroził.
Glooscap wszedł do wigwamu i usiadł. Zima dał mu fajkę, a gdy ją wypalili, olbrzym opowiedział o dawnych czasach, gdy był panem wszystkiego. Ziemia wtedy była cicha, biała i piękna. Jego mroźny urok opanował Glooscapa i gdy Zima kontynuował opowieść, Glooscap zasnął. Przez sześć miesięcy spał jak niedźwiedź. Po tym czasie Glooscap przezwyciężył urok i się zbudził.
Niedługo po tym informator Glooscapa, Nur, dziki ptak, który żył na brzegu jeziora, przyniósł mu dziwną wiadomość. Opisał kraj daleko na południe, gdzie zawsze było ciepło. Żył tam mocarna Lato, która z łatwością mogłaby pokonać olbrzymiego Zimę. Glooscap postanowił ją odnaleźć i przy jej pomocy uratować swój lud od chłodu i śmierci głodowej.
Powędrował więc na dalekie, południowe wybrzeża. Zaśpiewał tam magiczną piosenkę, którą wykonują wieloryby, i wtedy zjawił się stary przyjaciel, wieloryb, który służył za przewoźnika, gdy ktoś chciał przedostać się przez morze.
Wieloryb wymagał jednego od podróżnych. Zawsze nakazywał: "Musisz mieć zamknięte oczy, gdy będę cię przewoził. Jeśli tego nie zrobisz, pewnym jest, że wylądujemy na mieliźnie lub na rafie skąd nie zdołasz się wydostać, a ty być może się utopisz."
Glooscap wszedł na grzbiet wieloryba i przez wiele dni podróżowali razem. Każdego dnia woda stawała się cieplejsza a powietrze bardziej miękkie i słodsze, gdyż przychodziło ponieważ to pochodziło z tropikalnych brzegów. Już nie pachniało solą, lecz owocami i kwiatami.
Wkrótce dotarli na płyciznę. Na dnie piaskowe małże śpiewały ostrzegającą wieloryba piosenkę: "Pozostań na pełnym morzu, tu jest dla ciebie zbyt płytko."
Wieloryb spytał Glooscapa, który rozumiał język wszystkich stworzeń: "O czym one mówią?"
Glooscap chcąc natychmiast zsiąść, odpowiedział: "Każą ci się pośpieszyć, gdyż zbliża się burza."
Wieloryb przyśpieszył i wkrótce znalazł się blisko brzegu. Glooscap się zapomniał i otworzył lewe oko, zerknąć gdzie jest. W końcu wielorybi zatrzymał się na plaży, skąd Glooscap mógł zsiąść na suchy ląd.
Myśląc, że się nigdy stąd nie wydostanie, wieloryb rozzłościł się. Ale Glooscap przyłożył jeden koniec swego łuku do szczęki wieloryba, drugi chwycił w dłonie, zaparł się o brzeg i potężnym pchnięciem odesłał wieloryba na głęboką wodę.
Z każdym krokiem w głąb lądu Glooscapowi robiło się coraz cieplej. W lesie spotkał piękną kobietę tańczącą w grupie młodych dziewczyn. Jej długie, brązowe włosy zwieńczone były kwiatami, ręce także były ukwiecone. Była to pani Lato.
Glooscap wiedział, że była ona właśnie tą, która mogła w końcu rozmrozić serce starego Zimy. Skoczył i schwycił ją, by nie mogła odejść. Razem powrócili z powrotem do chaty starego Zimy.
Zima przywitał Glooscapa, ale zaplanował znów go zamrozić. Tym jednak razem, Glooscap pierwszy zaczął mówić. Jego urok był silniejszy od uroku Zimy, któremu wkrótce pot zaczął ściekać po twarzy. Zorientował się, że jego moc została stłumiona i urok Mrozu przełamany. Jego lodowe mieszkanie roztopiło się.
Teraz Lato użyło swej mocy by wszystko obudzić. Trawa zazieleniła się, a stopiony śnieg spłynął rzeką, zabierając ze sobą martwą roślinność. Stary Zima zapłakał widząc, że przezwyciężono jego moc.
Ale Lato powiedziała, "Teraz gdy udowodniłam ci, że jestem od ciebie potężniejsza, oddaję ci we władanie krainy daleko na północy i nigdy tam nie będę ingerować w twe poczynania. Każdego roku, na sześć miesięcy możesz powrócić do kraju Glooscapa i robić to co do tej pory, lecz pamiętaj byś był mniej surowy. Po sześciu miesiącach przybędę tu z południa by panować przez następne pół roku."
Stary Zima nie mogąc się przeciwstawić, przyjął te warunki. Odtąd w kraju Glooscapa Zima panuje przez sześć miesięcy, lecz jest bardziej delikatny niż dotąd. Kiedy nadchodzi, Lato wraca do swojego domu na południu. Po połowie roku wraca, przepędza Zimę daleko na północ, a wszystkim istotom przynosi radość.
Dawno temu potężny szczep Indian żył niedaleko miejsca, gdzie wschodziło słońce. Nazwali się Wawaniki, Dzieci Światła. Glooscap był ich panem. Był miły dla swego ludu i zrobił dla nich wiele dobrego.
Kiedyś, w dni Glooscapa zrobiło się przeraźliwie zimno. Śnieg i lód wszystko przykryły. Ogień nie dawał wystarczająco dużo ciepła. Zboże nie rosło, a ludzie ginęli z zimna i głodu.
Glooscap szedł naprzód, aż dotarł daleko na północ, gdzie wszystko było pokryte lodem. Tu w wigwamie zobaczył wspaniałego, wielkiego Zimę, którego lodowaty oddech wszystko mroził.
Glooscap wszedł do wigwamu i usiadł. Zima dał mu fajkę, a gdy ją wypalili, olbrzym opowiedział o dawnych czasach, gdy był panem wszystkiego. Ziemia wtedy była cicha, biała i piękna. Jego mroźny urok opanował Glooscapa i gdy Zima kontynuował opowieść, Glooscap zasnął. Przez sześć miesięcy spał jak niedźwiedź. Po tym czasie Glooscap przezwyciężył urok i się zbudził.
Niedługo po tym informator Glooscapa, Nur, dziki ptak, który żył na brzegu jeziora, przyniósł mu dziwną wiadomość. Opisał kraj daleko na południe, gdzie zawsze było ciepło. Żył tam mocarna Lato, która z łatwością mogłaby pokonać olbrzymiego Zimę. Glooscap postanowił ją odnaleźć i przy jej pomocy uratować swój lud od chłodu i śmierci głodowej.
Powędrował więc na dalekie, południowe wybrzeża. Zaśpiewał tam magiczną piosenkę, którą wykonują wieloryby, i wtedy zjawił się stary przyjaciel, wieloryb, który służył za przewoźnika, gdy ktoś chciał przedostać się przez morze.
Wieloryb wymagał jednego od podróżnych. Zawsze nakazywał: "Musisz mieć zamknięte oczy, gdy będę cię przewoził. Jeśli tego nie zrobisz, pewnym jest, że wylądujemy na mieliźnie lub na rafie skąd nie zdołasz się wydostać, a ty być może się utopisz."
Glooscap wszedł na grzbiet wieloryba i przez wiele dni podróżowali razem. Każdego dnia woda stawała się cieplejsza a powietrze bardziej miękkie i słodsze, gdyż przychodziło ponieważ to pochodziło z tropikalnych brzegów. Już nie pachniało solą, lecz owocami i kwiatami.
Wkrótce dotarli na płyciznę. Na dnie piaskowe małże śpiewały ostrzegającą wieloryba piosenkę: "Pozostań na pełnym morzu, tu jest dla ciebie zbyt płytko."
Wieloryb spytał Glooscapa, który rozumiał język wszystkich stworzeń: "O czym one mówią?"
Glooscap chcąc natychmiast zsiąść, odpowiedział: "Każą ci się pośpieszyć, gdyż zbliża się burza."
Wieloryb przyśpieszył i wkrótce znalazł się blisko brzegu. Glooscap się zapomniał i otworzył lewe oko, zerknąć gdzie jest. W końcu wielorybi zatrzymał się na plaży, skąd Glooscap mógł zsiąść na suchy ląd.
Myśląc, że się nigdy stąd nie wydostanie, wieloryb rozzłościł się. Ale Glooscap przyłożył jeden koniec swego łuku do szczęki wieloryba, drugi chwycił w dłonie, zaparł się o brzeg i potężnym pchnięciem odesłał wieloryba na głęboką wodę.
Z każdym krokiem w głąb lądu Glooscapowi robiło się coraz cieplej. W lesie spotkał piękną kobietę tańczącą w grupie młodych dziewczyn. Jej długie, brązowe włosy zwieńczone były kwiatami, ręce także były ukwiecone. Była to pani Lato.
Glooscap wiedział, że była ona właśnie tą, która mogła w końcu rozmrozić serce starego Zimy. Skoczył i schwycił ją, by nie mogła odejść. Razem powrócili z powrotem do chaty starego Zimy.
Zima przywitał Glooscapa, ale zaplanował znów go zamrozić. Tym jednak razem, Glooscap pierwszy zaczął mówić. Jego urok był silniejszy od uroku Zimy, któremu wkrótce pot zaczął ściekać po twarzy. Zorientował się, że jego moc została stłumiona i urok Mrozu przełamany. Jego lodowe mieszkanie roztopiło się.
Teraz Lato użyło swej mocy by wszystko obudzić. Trawa zazieleniła się, a stopiony śnieg spłynął rzeką, zabierając ze sobą martwą roślinność. Stary Zima zapłakał widząc, że przezwyciężono jego moc.
Ale Lato powiedziała, "Teraz gdy udowodniłam ci, że jestem od ciebie potężniejsza, oddaję ci we władanie krainy daleko na północy i nigdy tam nie będę ingerować w twe poczynania. Każdego roku, na sześć miesięcy możesz powrócić do kraju Glooscapa i robić to co do tej pory, lecz pamiętaj byś był mniej surowy. Po sześciu miesiącach przybędę tu z południa by panować przez następne pół roku."
Stary Zima nie mogąc się przeciwstawić, przyjął te warunki. Odtąd w kraju Glooscapa Zima panuje przez sześć miesięcy, lecz jest bardziej delikatny niż dotąd. Kiedy nadchodzi, Lato wraca do swojego domu na południu. Po połowie roku wraca, przepędza Zimę daleko na północ, a wszystkim istotom przynosi radość.
czwartek, 21 maja 2009
STARZEC I DEMONY
Przed wieloma laty żył sobie staruszek, który miał wielkiego guza po prawej stronie twarzy. Pewnego dnia poszedł w góry narąbać drzewa, gdy nagle zaczął padać deszcz, a wiatr zaczął tak mocno wiać, że niemożliwym stał się powrót do domu. Napełniony trwogą znalazł schronienie w pustym pniu drzewa. Gdy tam siedział mocno poskręcany, przez co nie mógł usnąć, słyszał pomieszane dźwięki wielu głosów dochodzących z oddali lecz stopniowo zbliżające się do miejsca, w którym się znajdował. Powiedział do siebie, „Ależ to dziwne! Myślałem, że jestem całkiem sam w tych górach, lecz słyszę głosy wielu ludzi.” Dodało mu to odwagi. Wyjrzał więc i zobaczył tłum dziwnie wyglądających istot. Niektóre z nich były czerwone, ubrane na zielono. Inne były czarne ubrane w czerwone stroje. Niektóre z nich były jednookie, inne nie miały ust: a tak naprawdę niemożliwe było opisać ich dziwny i zróżnicowany wygląd.
Istoty te rozpaliły ogień, i zrobiło się jasno jak w dzień. Usiadły w dwóch krzyżujących się rzędach i zaczęły pić wino weseląc się, dokładnie tak, jak mają to w naturze ludzie. Wznosili tak często kieliszki, że wiele z nich mocno się upiło. Jeden z młodych demonów wstał i zaczął śpiewać wesołą piosenkę, a przy okazji tańczył. Wiele innych się do niego przyłączyło, jedni z tańczyli dobrze, inni gorzej. Jeden z nich stwierdził, „Dzisiejsza nocna zabawa nie była zwyczajna, ale chciałbym zobaczyć coś nowego.” Staruszek całkowicie przestając się bać, pomyślał, że i on chciałby zatańczyć, więc powiedział, „Niech się dzieje co chce, jeśli mam umrzeć, to przynajmniej potańczę,” i wychynął w wnętrza pnia, i z czapką naciągniętą na twarz i toporkiem u pasa zaczął tańczyć. Zaskoczone demony podskoczyły i zapytały, „A któż to jest?” Ale staruszek dalej tańczył, kołysząc się w te i z powrotem, przybierając różne pozy, a wszystkie demony zaśmiewały się i dobrze bawiły mówiąc, „Jak dobrze tańczysz staruszku, musisz za każdym razem przychodzić na nasze spotkania. Ale jako, że ze strachu mógłbyś tego nie zrobić, to musisz nam dać coś w zastaw.”
I demony naradziły się i uzgodniły, że guz na jego twarzy, który był symbolem bogactwa, był tym co ceni on sobie najbardziej, i postanowiły, że mu go powinny odebrać. Starzec odpowiedział, „Mam tego guza od wielu lat, i bez dobrego powodu nie rozdzieliłbym się z nim. Lecz wy możecie go zabrać, lub może oko czy nos, jeśli tego chcecie.” No i demony złapały guza, szarpały go i nim kręciły, aż go oderwały bez żadnego bólu. Zabrały go jako zastaw, że dziadek wróci. I wtedy zaczęło świtać, ptaki zaczęły śpiewać, a demony w pośpiechu uciekły.
Starzec dotknął twarzy i przekonał się, że jest całkiem gładka, a po guzie nie ma śladu. Zapomniał, że miał narąbać drzewa i pognał do domu. Jego żona widząc go zawołała w wielkim zdziwieniu „Co ci się stało?” Opowiedział jej więc wszystko co się mu przydarzyło.
Wśród sąsiadów był inny staruszek, który miał wielkiego guza na lewej stronie twarzy. Słysząc jak tamten pozbył się swojego guza, postanowił, że i on spróbuje szczęścia. Poszedł więc i wpełzł do pustego pnia, gdzie poczekał na nadejście demonów. Wkrótce nadeszły, jak mu powiedziano. I tak jak poprzednio rozsiadły się przy ognisku, piły wino i radowały się. Starzec drżąc ze strachu wypełzł z pnia. Demony go przywitały mówiąc, „Przyszedł staruszek, zobaczmy jak tańczy.” Lecz ten staruszek był niezgrabny, i nie tańczył tak dobrze jak poprzedni. Więc demony zakrzyknęły „Kiepsko tańczysz, i z każdą chwilą coraz gorzej. Oddamy ci guza, który wzięliśmy w zastaw.” Co powiedziały, tak zrobiły i przytwierdziły staruszkowi guza po prawej stronie twarzy. I tak oto staruszek wrócił do domu z guzami po obu stronach twarzy.
Istoty te rozpaliły ogień, i zrobiło się jasno jak w dzień. Usiadły w dwóch krzyżujących się rzędach i zaczęły pić wino weseląc się, dokładnie tak, jak mają to w naturze ludzie. Wznosili tak często kieliszki, że wiele z nich mocno się upiło. Jeden z młodych demonów wstał i zaczął śpiewać wesołą piosenkę, a przy okazji tańczył. Wiele innych się do niego przyłączyło, jedni z tańczyli dobrze, inni gorzej. Jeden z nich stwierdził, „Dzisiejsza nocna zabawa nie była zwyczajna, ale chciałbym zobaczyć coś nowego.” Staruszek całkowicie przestając się bać, pomyślał, że i on chciałby zatańczyć, więc powiedział, „Niech się dzieje co chce, jeśli mam umrzeć, to przynajmniej potańczę,” i wychynął w wnętrza pnia, i z czapką naciągniętą na twarz i toporkiem u pasa zaczął tańczyć. Zaskoczone demony podskoczyły i zapytały, „A któż to jest?” Ale staruszek dalej tańczył, kołysząc się w te i z powrotem, przybierając różne pozy, a wszystkie demony zaśmiewały się i dobrze bawiły mówiąc, „Jak dobrze tańczysz staruszku, musisz za każdym razem przychodzić na nasze spotkania. Ale jako, że ze strachu mógłbyś tego nie zrobić, to musisz nam dać coś w zastaw.”
I demony naradziły się i uzgodniły, że guz na jego twarzy, który był symbolem bogactwa, był tym co ceni on sobie najbardziej, i postanowiły, że mu go powinny odebrać. Starzec odpowiedział, „Mam tego guza od wielu lat, i bez dobrego powodu nie rozdzieliłbym się z nim. Lecz wy możecie go zabrać, lub może oko czy nos, jeśli tego chcecie.” No i demony złapały guza, szarpały go i nim kręciły, aż go oderwały bez żadnego bólu. Zabrały go jako zastaw, że dziadek wróci. I wtedy zaczęło świtać, ptaki zaczęły śpiewać, a demony w pośpiechu uciekły.
Starzec dotknął twarzy i przekonał się, że jest całkiem gładka, a po guzie nie ma śladu. Zapomniał, że miał narąbać drzewa i pognał do domu. Jego żona widząc go zawołała w wielkim zdziwieniu „Co ci się stało?” Opowiedział jej więc wszystko co się mu przydarzyło.
Wśród sąsiadów był inny staruszek, który miał wielkiego guza na lewej stronie twarzy. Słysząc jak tamten pozbył się swojego guza, postanowił, że i on spróbuje szczęścia. Poszedł więc i wpełzł do pustego pnia, gdzie poczekał na nadejście demonów. Wkrótce nadeszły, jak mu powiedziano. I tak jak poprzednio rozsiadły się przy ognisku, piły wino i radowały się. Starzec drżąc ze strachu wypełzł z pnia. Demony go przywitały mówiąc, „Przyszedł staruszek, zobaczmy jak tańczy.” Lecz ten staruszek był niezgrabny, i nie tańczył tak dobrze jak poprzedni. Więc demony zakrzyknęły „Kiepsko tańczysz, i z każdą chwilą coraz gorzej. Oddamy ci guza, który wzięliśmy w zastaw.” Co powiedziały, tak zrobiły i przytwierdziły staruszkowi guza po prawej stronie twarzy. I tak oto staruszek wrócił do domu z guzami po obu stronach twarzy.
MILUTKIE SŁÓWKA NIE OSŁODZĄ ZŁA
Legenda Algonquinów
Duża Błękitna Czapla stała na bagnie przyglądając się swojemu odbiciu w wodzie. Wtem uniosła głowę o czarnym grzebieniu nasłuchując.
Dwie małe, białe Łasice nadchodziły od strony rzeki. Była to matka z synem. Gdy zobaczyły Czaplę, zatrzymały się, by dokładniej się jej przyjrzeć.
"Cóż za piękna ptak!" powiedział syn.
"To jest Błękitna Czapla. Zawsze nosi głowę wysoko!"
"Tak matko, jest wysoka jak drzewo. Gdybym ja był tak wysoki, mógłbym cię przenieść przez tą bystrą rzekę."
Błękitnej Czapli miło było usłyszeć takie pochwały. Lubiła słuchać, jak inni zachwycali się jej wielkością.
Schyliła się nisko by z nimi porozmawiać. "Pomogę wam przejść przez rzekę. Wejdźcie na to stare drzewo leżące w strumieniu. Ja położę się w wodzie na jego końcu, a dziobem sięgnę głęboko w trzciny po drugiej stronie. Oboje przebiegniecie przez drzewo, a potem po moim ciele jak po moście dostaniecie się na drugi brzeg."
Łasice weszły na drzewo leżące w wodzie, a Błękitna Czapla położyła się w wodzie i wetknęła dziób w trzciny po drugiej stronie. Białe Łasice przebiegły szybko i lekko po pniu, a następnie po ptaku i po chwili bezpiecznie stały na drugim brzegu. Podziękowały Błękitnej Czapli i powiedziały, że opowiedzą wszystkim zwierzętom w lesie o wspaniałej Błękitnej Czapli, po czym ruszyły w dalszą drogę.
Stary Wilk stał brzegu rzeki patrząc jak łasice przedostały się na drugą stronę.
"I dla mnie to będzie idealny sposób, by przekroczyć rzekę. Jestem stary i kości mnie bolą."
Kiedy Błękitna Czapla wróciła na bagno, Wilk powiedział do niej, "Teraz już wiem, po co wy Błękitne Czaple żyjecie na bagnie, by być mostem dla chcących przekroczyć rzekę. Ja też chcę przez nią przejść, ale jestem stary i bolą mnie kości. Połóż się w wodzie bym mógł po tobie przejść."
Błękitna Czapla rozgniewała się. Nie lubiła być mostkiem na zawołanie. Stary Wilk zorientował się, że powiedział głupstwo i pomyślał, że powie kilka miłych słów.
"Jesteś duża i silna, Błękitna Czaplo i właśnie dlatego twe ciało tworzy tak wspaniały most. Mogłabyś z łatwością mnie unieść."
Błękitna Czapla uśmiechnęła się do Wilka i powiedziała, "Stary Wilku, wejdź mi na grzbiet a cię przeniosę. "
Wilk uśmiechnął się od ucha do ucha myśląc, że łatwo oszukał Czaplę.
Wilk wskoczył na grzbiet ptaka i Czapla weszła do rwącej rzeki. Kiedy doszła do jej środka, zatrzymała się.
"Wilku, mój przyjacielu", powiedziała Błękitna Czapla," pomyliłeś się. Nie jestem wystarczająco silna, by cię przenieść. Potrzebujesz dwóch czapli, i dlatego mogę cię przenieść tylko przez połowę drogi. Teraz musisz znaleźć inną czaplę, która dokończy dzieła."
Czapla skręciła się i Wilk wpadł do wody.
"Czekaj tu Wilku, aż inna czapla przeniesie cię na drugą stronę," powiedziała i odleciała na bagna.
Nurt był rwący. Żadna czapla się nie zjawiła, więc dokąd Wilk Miał pójść? Na dno rzeki…
Od tego dnia, żaden wilk nigdy nie zaufał czapli.
Duża Błękitna Czapla stała na bagnie przyglądając się swojemu odbiciu w wodzie. Wtem uniosła głowę o czarnym grzebieniu nasłuchując.
Dwie małe, białe Łasice nadchodziły od strony rzeki. Była to matka z synem. Gdy zobaczyły Czaplę, zatrzymały się, by dokładniej się jej przyjrzeć.
"Cóż za piękna ptak!" powiedział syn.
"To jest Błękitna Czapla. Zawsze nosi głowę wysoko!"
"Tak matko, jest wysoka jak drzewo. Gdybym ja był tak wysoki, mógłbym cię przenieść przez tą bystrą rzekę."
Błękitnej Czapli miło było usłyszeć takie pochwały. Lubiła słuchać, jak inni zachwycali się jej wielkością.
Schyliła się nisko by z nimi porozmawiać. "Pomogę wam przejść przez rzekę. Wejdźcie na to stare drzewo leżące w strumieniu. Ja położę się w wodzie na jego końcu, a dziobem sięgnę głęboko w trzciny po drugiej stronie. Oboje przebiegniecie przez drzewo, a potem po moim ciele jak po moście dostaniecie się na drugi brzeg."
Łasice weszły na drzewo leżące w wodzie, a Błękitna Czapla położyła się w wodzie i wetknęła dziób w trzciny po drugiej stronie. Białe Łasice przebiegły szybko i lekko po pniu, a następnie po ptaku i po chwili bezpiecznie stały na drugim brzegu. Podziękowały Błękitnej Czapli i powiedziały, że opowiedzą wszystkim zwierzętom w lesie o wspaniałej Błękitnej Czapli, po czym ruszyły w dalszą drogę.
Stary Wilk stał brzegu rzeki patrząc jak łasice przedostały się na drugą stronę.
"I dla mnie to będzie idealny sposób, by przekroczyć rzekę. Jestem stary i kości mnie bolą."
Kiedy Błękitna Czapla wróciła na bagno, Wilk powiedział do niej, "Teraz już wiem, po co wy Błękitne Czaple żyjecie na bagnie, by być mostem dla chcących przekroczyć rzekę. Ja też chcę przez nią przejść, ale jestem stary i bolą mnie kości. Połóż się w wodzie bym mógł po tobie przejść."
Błękitna Czapla rozgniewała się. Nie lubiła być mostkiem na zawołanie. Stary Wilk zorientował się, że powiedział głupstwo i pomyślał, że powie kilka miłych słów.
"Jesteś duża i silna, Błękitna Czaplo i właśnie dlatego twe ciało tworzy tak wspaniały most. Mogłabyś z łatwością mnie unieść."
Błękitna Czapla uśmiechnęła się do Wilka i powiedziała, "Stary Wilku, wejdź mi na grzbiet a cię przeniosę. "
Wilk uśmiechnął się od ucha do ucha myśląc, że łatwo oszukał Czaplę.
Wilk wskoczył na grzbiet ptaka i Czapla weszła do rwącej rzeki. Kiedy doszła do jej środka, zatrzymała się.
"Wilku, mój przyjacielu", powiedziała Błękitna Czapla," pomyliłeś się. Nie jestem wystarczająco silna, by cię przenieść. Potrzebujesz dwóch czapli, i dlatego mogę cię przenieść tylko przez połowę drogi. Teraz musisz znaleźć inną czaplę, która dokończy dzieła."
Czapla skręciła się i Wilk wpadł do wody.
"Czekaj tu Wilku, aż inna czapla przeniesie cię na drugą stronę," powiedziała i odleciała na bagna.
Nurt był rwący. Żadna czapla się nie zjawiła, więc dokąd Wilk Miał pójść? Na dno rzeki…
Od tego dnia, żaden wilk nigdy nie zaufał czapli.
BOSKOŚĆ GLOOSKAPA. NARODZINY GLOOSKAPA I JEGO BRATA MALSUMA-WILKA
Legenda Algonquinów
Wielki pan Glooskap, czczony w po dziś dzień przez wszystkich Wabanaki, czy też dzieci światła, miał brata bliźniaka. On był tym dobrym, natomiast jego ciut młodszy brat zwany Malsumsis, lub Wilk, był zły. Zanim się urodzili, dzieciaki naradzały się, w jaki sposób przyjść na świat. Glooskap powiedział, "Ja urodzę się tak jak wszyscy." Ale zły Malsumsis pomyślał, że jest zbyt ważny, by narodzić się w ten sposób, i orzekł, że przyjdzie na świat przez matczyny bok, najpierw go rozrywając. Jak zaplanowali, tak zrobili. Glooskap przyszedł na świat po cichu, natomiast Malsumsis zabił swymi narodzinami matkę.
Obaj razem dorastali, a pewnego dnia młodszy brat, który zdawał sobie sprawę z tego, jak beztroskie wiodą życie, spytał starszego brata, co też może go zabić. Każdy z nich o tym co może ich zabić wiedział i trzymał to w najgłębszym sekrecie. Glooskap pamiętając jak Malsumsis bez skrupułów zabił ich matkę pomyślało, że byłby to nadmiar zaufania, gdyby powierzył swoje życie komuś tak obojętnemu na śmierć innych, co mogłoby też zamienić jego życie w koszmar. Niemniej jednak zgodził się wymienić tymi sekretami z bratem, ale by przetestować jego zamiary, Glooskap powiedział Malsumsisowi, że zabić go mogą tylko sowie pióra, co nie było prawdą. Malsumsis natomiast zdradził, że jego zabić mogą tylko korzenie kwitnącej paproci.
Minąło wiele czasu, i zdarzyło się, że Kwah-burak-sis, syn Wielkiego Bobra, lub też jak mawiają inni, Wiewiórka Miko, czy też inne złe stworzenia siedzące w Malsumsisie, skusiło go, by zabił Glooskapa (w tym czasie wszystkie stworzenia były niegodziwe). Młodszy brat wziął swój łuk i zastrzelił Sowę Ko-ko-khasa, a wyrwawszy jedno z jego piór, uderzył nim śpiącego Glooskapa. Ten zbudził się strasznie rozgniewany, jednak przebiegle powiedział, że jego życie może zakończyć wcale nie pióro sowy, a uderzenie sosnowym korzeniem.
Innego dnia, zdradziecki brat poprowadził Glooscapa daleko w głąb lasu na polowanie, a kiedy ten zasnął, uderzył go w głowę sosnowym korzeniem. Ale Glooskapowi nic się nie stało, wypędził Malsumsisa do lasu, siadł na brzegu strumienia i powiedział do siebie, że wszystko, co się wydarzyło tylko potwierdziło, że "Nic poza kwitnącym sitowiem nie może mnie zabić." Usłyszał to Bóbr, który chował się w trzcinach i pośpieszył do Malsumsisa i zdradził największy sekret brata. Malsumsis obiecał wcześniej podarować Bobrowi, co tylko ten sobie zażyczy ale gdy ten poprosił o skrzydła jak gołąb, wojownik tylko zaśmiał się i kpiąco powiedział, "Zmiataj stąd. Masz ogon jak wielki pilnik, po co ci go tego jeszcze skrzydła?"
Bóbr bardzo się rozgniewał i poszedł do obozu Glooskapa, któremu opowiedział co zrobił. Smutny i zagniewany Glooskap powstał, wziął korzeń paproci, odszukał Malsumsisa głęboko w ciemnym lesie i uderzył go rośliną. Młodszy brat padł martwy. Glooskap odśpiewał nad nim pieśń i lamentował.
Bóbr, Sowa i Wiewiórka dzięki temu co zrobili, znaleźli się w tej historii, natomiast martwy Malsumsis zamienił się w Shick-shoe, góry na półwyspie Gaspe.
Wielki pan Glooskap, czczony w po dziś dzień przez wszystkich Wabanaki, czy też dzieci światła, miał brata bliźniaka. On był tym dobrym, natomiast jego ciut młodszy brat zwany Malsumsis, lub Wilk, był zły. Zanim się urodzili, dzieciaki naradzały się, w jaki sposób przyjść na świat. Glooskap powiedział, "Ja urodzę się tak jak wszyscy." Ale zły Malsumsis pomyślał, że jest zbyt ważny, by narodzić się w ten sposób, i orzekł, że przyjdzie na świat przez matczyny bok, najpierw go rozrywając. Jak zaplanowali, tak zrobili. Glooskap przyszedł na świat po cichu, natomiast Malsumsis zabił swymi narodzinami matkę.
Obaj razem dorastali, a pewnego dnia młodszy brat, który zdawał sobie sprawę z tego, jak beztroskie wiodą życie, spytał starszego brata, co też może go zabić. Każdy z nich o tym co może ich zabić wiedział i trzymał to w najgłębszym sekrecie. Glooskap pamiętając jak Malsumsis bez skrupułów zabił ich matkę pomyślało, że byłby to nadmiar zaufania, gdyby powierzył swoje życie komuś tak obojętnemu na śmierć innych, co mogłoby też zamienić jego życie w koszmar. Niemniej jednak zgodził się wymienić tymi sekretami z bratem, ale by przetestować jego zamiary, Glooskap powiedział Malsumsisowi, że zabić go mogą tylko sowie pióra, co nie było prawdą. Malsumsis natomiast zdradził, że jego zabić mogą tylko korzenie kwitnącej paproci.
Minąło wiele czasu, i zdarzyło się, że Kwah-burak-sis, syn Wielkiego Bobra, lub też jak mawiają inni, Wiewiórka Miko, czy też inne złe stworzenia siedzące w Malsumsisie, skusiło go, by zabił Glooskapa (w tym czasie wszystkie stworzenia były niegodziwe). Młodszy brat wziął swój łuk i zastrzelił Sowę Ko-ko-khasa, a wyrwawszy jedno z jego piór, uderzył nim śpiącego Glooskapa. Ten zbudził się strasznie rozgniewany, jednak przebiegle powiedział, że jego życie może zakończyć wcale nie pióro sowy, a uderzenie sosnowym korzeniem.
Innego dnia, zdradziecki brat poprowadził Glooscapa daleko w głąb lasu na polowanie, a kiedy ten zasnął, uderzył go w głowę sosnowym korzeniem. Ale Glooskapowi nic się nie stało, wypędził Malsumsisa do lasu, siadł na brzegu strumienia i powiedział do siebie, że wszystko, co się wydarzyło tylko potwierdziło, że "Nic poza kwitnącym sitowiem nie może mnie zabić." Usłyszał to Bóbr, który chował się w trzcinach i pośpieszył do Malsumsisa i zdradził największy sekret brata. Malsumsis obiecał wcześniej podarować Bobrowi, co tylko ten sobie zażyczy ale gdy ten poprosił o skrzydła jak gołąb, wojownik tylko zaśmiał się i kpiąco powiedział, "Zmiataj stąd. Masz ogon jak wielki pilnik, po co ci go tego jeszcze skrzydła?"
Bóbr bardzo się rozgniewał i poszedł do obozu Glooskapa, któremu opowiedział co zrobił. Smutny i zagniewany Glooskap powstał, wziął korzeń paproci, odszukał Malsumsisa głęboko w ciemnym lesie i uderzył go rośliną. Młodszy brat padł martwy. Glooskap odśpiewał nad nim pieśń i lamentował.
Bóbr, Sowa i Wiewiórka dzięki temu co zrobili, znaleźli się w tej historii, natomiast martwy Malsumsis zamienił się w Shick-shoe, góry na półwyspie Gaspe.
GLOOSCAP I DZIECKO
Legenda Algonquinów
Glooscap pokonawszy Kewawkqu', rasę olbrzymów i magików, oraz Medecolinów, sprytnych czarodziejów, a także Pamola, niegodziwe duchy nocy, ponadto chmarę diabłów, goblinów, kanibali i wiedźm, czuł się naprawdę wspaniale i chlubił się kobiecie, że nie ma już przeciwnika, którego mógłby pokonać.
Ale kobieta zaśmiała się i powiedziała: "Jesteś tego pewien, Panie? Jest wciąż ktoś, kogo jeszcze nikt nie pokonał i pokonać nie zdoła." Zaskoczony Glooscap zapytał kim jest ten, który jest potężniejszy od niego.
"Nazywa się Wasis," odpowiedziała kobieta, "ale radzę ci, nie zawierać z nim żadnych układów."
Wasis był dzieckiem, siedzącym na podłodze, ssącym kawałek cukru klonowego i nucącym pod nosem piosenkę. Jako, że Glooscap nigdy się nie ożenił, nie miał pojęcia jak postępować z dziećmi. Jednak w pełni zaufania uśmiechnął się do dziecka i poprosił by do niego podeszło. Dziecko także się uśmiechnęło, ale z miejsca się nie ruszyło, na co Glooscap zanucił piękną ptasią piosenkę. Wasis jednak i tym razem nie zwrócił na to uwagi i dalej ssał swój klonowy cukier.
Nieprzyzwyczajony do takiego zachowania, Glooscap strasznie się zezłościł i w okropnych groźbach nakazał by Wasis natychmiast do niego przyszedł. Na to Wasis strasznie się rozpłakał, czym całkiem zagłuszył grzmienie boga, i z miejsca się nie ruszył. Doprowadzony do granic wytrzymałości Glooscap wezwał wszystkie swe magiczne zdolności. Recytował najstraszniejsze zaklęcia i najokropniejsze uroki. Śpiewał pieśni budzące umarłych i takie, które wysyłają w otchłanie demony. Ale Wasis zaledwie uśmiechnął się i spojrzał na niego nieco znudzony. W końcu Glooscap w rozpaczy wybiegł z chaty, w której na podłodze siedział Wasis i płakał: "Buu, buu!"
Od tego dnia Indianie mawiają, że gdy dziecko mówi "Buu", przypomina sobie czasy, gdy pokonało potężnego Glooscapa.
Glooscap pokonawszy Kewawkqu', rasę olbrzymów i magików, oraz Medecolinów, sprytnych czarodziejów, a także Pamola, niegodziwe duchy nocy, ponadto chmarę diabłów, goblinów, kanibali i wiedźm, czuł się naprawdę wspaniale i chlubił się kobiecie, że nie ma już przeciwnika, którego mógłby pokonać.
Ale kobieta zaśmiała się i powiedziała: "Jesteś tego pewien, Panie? Jest wciąż ktoś, kogo jeszcze nikt nie pokonał i pokonać nie zdoła." Zaskoczony Glooscap zapytał kim jest ten, który jest potężniejszy od niego.
"Nazywa się Wasis," odpowiedziała kobieta, "ale radzę ci, nie zawierać z nim żadnych układów."
Wasis był dzieckiem, siedzącym na podłodze, ssącym kawałek cukru klonowego i nucącym pod nosem piosenkę. Jako, że Glooscap nigdy się nie ożenił, nie miał pojęcia jak postępować z dziećmi. Jednak w pełni zaufania uśmiechnął się do dziecka i poprosił by do niego podeszło. Dziecko także się uśmiechnęło, ale z miejsca się nie ruszyło, na co Glooscap zanucił piękną ptasią piosenkę. Wasis jednak i tym razem nie zwrócił na to uwagi i dalej ssał swój klonowy cukier.
Nieprzyzwyczajony do takiego zachowania, Glooscap strasznie się zezłościł i w okropnych groźbach nakazał by Wasis natychmiast do niego przyszedł. Na to Wasis strasznie się rozpłakał, czym całkiem zagłuszył grzmienie boga, i z miejsca się nie ruszył. Doprowadzony do granic wytrzymałości Glooscap wezwał wszystkie swe magiczne zdolności. Recytował najstraszniejsze zaklęcia i najokropniejsze uroki. Śpiewał pieśni budzące umarłych i takie, które wysyłają w otchłanie demony. Ale Wasis zaledwie uśmiechnął się i spojrzał na niego nieco znudzony. W końcu Glooscap w rozpaczy wybiegł z chaty, w której na podłodze siedział Wasis i płakał: "Buu, buu!"
Od tego dnia Indianie mawiają, że gdy dziecko mówi "Buu", przypomina sobie czasy, gdy pokonało potężnego Glooscapa.
GLOOSCAP I JEGO LUD
Legenda Algonquinów
Na początku były tylko las i morze, nie było ani ludzi ani zwierząt.
Wtedy pojawił się Glooscap.
Gdzie i kiedy ten zdumiewający olbrzym się urodził nikt nie potrafi powiedzieć, ale on i jego brat Malsum przyszli na świat w miejscu znajdującym się między Niebem a tą częścią Ameryki Północnej, która jest najbliżej słońca.
Po tym jak Glooscap zakotwiczył swoje kanu, przekształcił je w wyspę z granitu przykrytą świerkami i sosnami. Nazwał ją Uktamkoo (tereny zwane dziś Nową Funlandią). Tam właśnie na początku zamieszkał Glooscap.
Wielki Wódz Glooscap wyglądał i żył jak zwykły człowiek z jednym wyjątkiem, był dwa razy wyższy, dwa razy silniejszy niż przeciętny człowiek, a do tedo posiadał wielkie magiczne zdolności. Nigdy nie chorował, nie był żonaty, nie starzał się i nie mógł umrzeć. Miał magiczny pas, który dawał mu wielką władzę, której urzywał do tylko czynienia dobra. Jego brat bliźniak, także wysoki, miał głowę wilka i ciało Indianina. Malsum także znał magię, on używał jej do czynienia zła.
Gdy Glooscap zabierał się do pracę, powietrze pachniało balsamem i morską bryzą.
Najpierw ze skał zrobił małe istoty, duszki zwane Megumoowesoos. Były to małe, owłosione stworzenia, które mieszkały między skałami i tak cudownie grały na fletach, że oczarowywały każdego kto ich posłyszał.
Spośród Megumoowesoos, Glooscap wybrał służącego, Martena, który był dla niego niczym młodszy brat.
Potem Glooscap stworzył ludzi. Wziąwszy swój wielki łuk, wystrzelił strzały w kierunku pni drzew. Z drzew tych zeszli mężczyźni i kobiety. Byli silni i pełni wdzięku, o lekko brązowej skórze i świecących, czarnych włosach. Glooscap nazwał ich Wabanaki, czyli "Ci, którzy mieszkają tam, gdzie kończy się dzień."
Z czasem, Wabanaki opuścili Uktamkoo i podzielili się na wiele oddzielnych plemion, tworzących dziś wielki naród Algonquinów. W dawnych czasach jednak, tylko Micmacsi, Malicetesi, Penobscotsi i Passamaquoddiesi, żyjący na wschodnich, lesistych terenach Kanady i Stanów Zjednoczonych tworzyli lud Glooscapa.
Przyglądając się swojej pracy, Glooscap był z siebie zadowolony, a jego okrzyk radości i triumfu spowodował, że wysokie sosny ugięły się jak trawa.
Powiedział ludziom, że jest ich Wielkim Wodzem i będzie nimi rządził sprawiedliwie i z miłością. Nauczył ich jak z kory brzozy budować wigwamy i kanu, jak zrobić groble by łapać ryby i jak identyfikować rośliny pomocne przy leczeniu. Nauczył ich jak nazywają się wszystkie gwiazdy, bo przecież był ich bratem.
Potem, spośród nich wybrał starszą kobietę, którą nazwał Noogumee, czyli babcia, (nazwa wyrażająca szacunek Indian dla starszej kobiety). Noogumee do samej śmierci pozostała gospodynią Wielkiego Wodza.
I na końcu, ze skał i gliny, Glooscap stworzył zwierzęta: wiewiórkę Miko, łosia Teama, niedźwiedzia Mooina i wiele, wiele innych. Malsum przyglądnął się zazdrośnie, myśląc, że on także powinien brać udział w tworzeniu. Ale nie posiadał aż takiej władzy. Szepnął zły urok i glina, którą trzymał w rękach Glooscap zaczęła się wić i spadła na ziemię pod postacią dziwnego zwierzęcia. Zwierzę to nie było bobrem, ani borsukiem, ani rosomakiem, ale miało w sobie po trochu z całej tej trójki i zdolne było do przybrania postaci każdego z nich.
"Nazywam go Lox!" powiedział tryumfalnie Malsum.
"Niech i tak będzie," powiedział Glooscap. "Niech Lox żyje między nami w pokoju, tak długo jak pozostanie nam przyjazny." Postanowił dokładnie przyglądać się Loxowi, ponieważ potrafił dojrzeć co kto ma w sercu i zobaczył, że Lox miał w nim zło Malsuma.
Poten Glooscap stworzył wszystkie wielkie zwierzęta, prawie wszystkie większe i silniejsze od człowieka. Lox natychmiast dojrzał szansę zrobienia psoty.
Podszedł do łosia Teama w ciele rosomaka podziwiając jego piękne rogi, które sięgały aż do szczytów najwyższych sosen. "Jeśli kiedykolwiek byś spotkał człowieka," powiedział Lox, "mógłbyś podrzucić go swymi rogami aż do szczytu świata."
Team, który był trochę przygłupi, natychmiast poszedł do Glooscapa i powiedział, "Proszę mój Panie, daj mi człowieka, bym go mógł podrzucić swoimi rogami, aż do szczytu świata!"
"Nie ma mowy!" krzyknął Glooscap i dotknął Teama ręką. Łoś nagle zmniejszył się do wielkości, jaką ma dzisiaj.
Wtedy Lox poszedł zamieniony w borsuka do wiewiórki i powiedział, "Tym twoim wspaniałym ogonem Miko, mógłbyś rozwalić każdą chatę w wsi."
"Ano bym mógł," powiedział dumnie Miko i swoim wielkim ogonem natychmiast zmiótł z powierzchni ziemi najbliższy wigwam. Ale Wielki Wódz był w pobliżu. Schwycił Miko i ściskał go w dłoniach dopóki nie stał się tak mały, jak małe teraz są wiewiórki.
"Od teraz," powiedział jego Pan, "będziesz żył na drzewach a ogon swój będziesz trzymał gdzie trzeba." I od tego czasu wiewiórka Miko trzyma swój puszysty ogon na plecach.
Potem Lox przybrał postać bobra i podszedł do niedźwiedzia Mooina, który był niewiele większy niż jest dzisiaj, ale miał wielką paszczę.
"Mooinie", powiedział chytrze Lox, "przypuśćmy, że spotkałbyś człowieka, co byś mu wtedy zrobił?" Niedźwiedź podrapał się w głowę w zamyśleniu. "Zjadłbym go", powiedział w końcu z szerokim uśmiechem. " Połknąłbym go całego!" A powiedziawszy to, Mooin poczuł, jak jego gardło zaczyna się kurczyć.
"Od teraz," powiedział Glooscap surowo, "będziesz mógł połykać tylko bardzo małe stworzenia." I dzisiaj niedźwiedź jest duży, ale może jeść tylko małe zwierzęta, ryby i dzikie jagody.
Wielki Wódz bardzo się zdenerwował tym, jak zachowywały się jego zwierzęta, i zaczął się zastanawiać, czy powinien je powoływać do życia. Wezwał je wszystkie i urch i ostrzegł je z powagą:
"Uczyniłem człowieka wam równym, lecz wy chcecie być jego panem. Uważajcie żeby on nie stał się waszym!"
Nie zmartwiło to intryganta Loxa, który tylko postanowił być w przyszłości sprytniejszym. Bardzo dobrze wiedział, że Malsum zazdrościł Glooscapowi i to on chciał być panem Indian. Wiedział też, że obaj bracia mieli magiczne zdolności i, że każdego można zostać zabić tylko w jeden sposób.
W jaki, każdy to trzymał w tajemnicy przed wszystkimi poza Gwiazdami, czyli tymi, komu oni ufali. Od czasu do czasu każdy rozmawiał w świetle gwiazd z niebiańskimi istotami.
" Malsum nie wie o tym," powiedział Glooscap Gwiazdom," że zabić mnie może jedynie uderzenie kwitnącym sitowiem." Niedługo potem, Malsum chwalił się Gwiazdom, "Jestem całkiem bezpieczny przed Glooscapem. Mogę robić co chcę, bo nic nie może mi zrobić krzywdy poza korzeniami kwitnącej paproci."
Niestety tym razem, Lox był ukryty w pobliżu i podsłuchał oba sekrety. Widząc jak może obrócić te informacje na swoją korzyść, poszedł do Malsuma i rzekł do niego z nieskrywanym, "Co mi dasz Malsum, jeśli zdradzę ci sekret Glooscapa?"
"Co tylko zechcesz", wykrzyknął Malsum. "Szybki, mów!"
"Zranić Glooscapa może tylko kwitnące sitowie," powiedział zdrajca. "Chcę za to otrzymać parę skrzydeł, jak gołąb, bym mógł latać."
Ale Malsum tylko się zaśmiał.
"Po co bobrowi skrzydła?" i odkopnąwszy intryganta na bok, pędził by znaleźć kwitnące sitowie. Lox podniósł się z wściekłością i pośpieszył do Glooscapa.
"Panie!" zapłakał, "Malsum poznał twój sekret i wie jak cię zabić. Jeśli zdołasz przeżyć, wiedz, że tylko korzeń paproci zabić jego!"
Glooscap wyrwał najbliższą paproć, razem z korzeniami i to w samą porę: jego zły brat był tuż nim, wydając z siebie wojenne okrzyki. Wszystkie zwierzęta (te, które były rozgniewane na Glooscapa za zmniejszanie ich rozmiaru i potęgi) były po stronie Malsuma, lecz Indianie stanęli po stronie swego Pana.
Glooscap wsparł stopy na urwisku i Malsum się zatrzymał. Przez chwilę obaj kucali twarzą w twarz gotując się do ataku. Wtedy wilkopodobny Malsum rzucił się na głowę Glooscapa. Wykręcając ciało na bok, Wielki Wódz cisnął swoją bronią. Ta szybki poleciała do celu, Malsum odskoczył, ale zbyt późno. Korzeń paproci przebił jego zazdrosne serce i Malsum umarł.
Indianie uradowali się a zwierzęta ponuro odpełzły. Tylko Lox bezczelnie podszedł do Glooscapa.
"Chcę teraz swoją nagrodę, Panie," powiedział, "parę skrzydeł, takich jak gołąb."
"Niewierne stworzenie!" zagrzmiał Glooscap, dobrze wiedząc, kto go zdradził, "Niczego ci nie obiecywałem. Odejdź!" i zaczął rzucać kamieniami w uciekającego Loxa. Tam, gdzie upadły kamienie (w Minas Basin - wschodnia odnoga Zatoki Fundy biegnąca do centralnej Nowej Szkocji w Kanadzie – przyp. tłum.) zamieniały się w wyspy, które są tam do tej pory. Wygnany Lox wędruje przez świat po dziś dzień, odwołując się do zła w ludzkich sercach i czyniąc niepokoje gdziekolwiek się znajdzie.
Glooscap zwołał ludzi i powiedział, "Uczyniłem zwierzęta, by były przyjaciółmi człowieka, ale one stały się samolubne i zdradziły mnie. Od teraz, będą wam służyły i dostarczały wam jedzenia i odzieży."
Potem pokazał ludziom jak zrobić łuki i strzały i włócznie o kamiennych grotach oraz jak ich używać. Pokazał kobietom jak garbować skóry by z nich zrobić ubierania.
"Teraz macie władzę nawet nad największymi, dzikimi stworzeniami," powiedział. "Otrzegam, byście używali tej władzy z umiarem. Jeśli będziecie zabijać więcej zwierząt, niż potrzebować będziecie jedzenia i odzieży, albo będziecie zabijać dla przyjemności, wtedy nawiedzi was bezlitosny olbrzym zwany Famine i ludzie będą cierpieć głód i będą umierać."
Ludzie obiecali postępować według przykazań Glooscapa. Nagle ku wielkiemu zdziwieniu zobaczyli Martena spuszczającego na wodę kanu Pana i Noogumee wychodzącą z gospodarstwa Glooscap niosącą jego rzeczy. Glooscap ich opuszczał!
"Muszę zamieszkać gdzie indziej," powiedział Wielki Wódz, "żebyście wy, mój lud, nauczył się samodzielności, bycia odważnym i pomysłowym. Niemniej jednak, zawsze będę w pobliżu i jeśli ktoś będzie mnie szukał w kłopotach, zawsze mnie odnajdzie."
Następnie machając na pożegnanie swoim smutnym Wabanaki, Glooscap ruszył w drogę ku stałemu lądowi. Kierując się ku jego południowemu krańcowi, którym teraz jest Nowa Szkocja, Wielki Wódz powiosłował w górę Zatoki Fundy.
W miejscu, gdzie zatoka zwęża się i wielkie fale pływowe z Fundy spieszyły ku Minas Basin, Glooscap zobaczył długi, purpurowy cypel. Wyglądał jak pływający łoś, z chmurami tworzącymi jego poroże. Glooscap skierował swoje kanu w jego kierunku.
Po wylądowaniu, zaczął przyglądać się zboczu z czerwonego piaskowca, z zagajnikiem zielonych drzew na jego szczycie, podziwiał ametysty otaczające jego podnóże niczym sznur purpurowych paciorków.
"Tutaj zbuduję swoje domostwo", powiedział i nazwał to miejsce Blomidon.
Glooscap mieszkał bardzo długo w Blomidon, a w tym czasie uczynił wiele dobrego dla swego ludu.
Na początku były tylko las i morze, nie było ani ludzi ani zwierząt.
Wtedy pojawił się Glooscap.
Gdzie i kiedy ten zdumiewający olbrzym się urodził nikt nie potrafi powiedzieć, ale on i jego brat Malsum przyszli na świat w miejscu znajdującym się między Niebem a tą częścią Ameryki Północnej, która jest najbliżej słońca.
Po tym jak Glooscap zakotwiczył swoje kanu, przekształcił je w wyspę z granitu przykrytą świerkami i sosnami. Nazwał ją Uktamkoo (tereny zwane dziś Nową Funlandią). Tam właśnie na początku zamieszkał Glooscap.
Wielki Wódz Glooscap wyglądał i żył jak zwykły człowiek z jednym wyjątkiem, był dwa razy wyższy, dwa razy silniejszy niż przeciętny człowiek, a do tedo posiadał wielkie magiczne zdolności. Nigdy nie chorował, nie był żonaty, nie starzał się i nie mógł umrzeć. Miał magiczny pas, który dawał mu wielką władzę, której urzywał do tylko czynienia dobra. Jego brat bliźniak, także wysoki, miał głowę wilka i ciało Indianina. Malsum także znał magię, on używał jej do czynienia zła.
Gdy Glooscap zabierał się do pracę, powietrze pachniało balsamem i morską bryzą.
Najpierw ze skał zrobił małe istoty, duszki zwane Megumoowesoos. Były to małe, owłosione stworzenia, które mieszkały między skałami i tak cudownie grały na fletach, że oczarowywały każdego kto ich posłyszał.
Spośród Megumoowesoos, Glooscap wybrał służącego, Martena, który był dla niego niczym młodszy brat.
Potem Glooscap stworzył ludzi. Wziąwszy swój wielki łuk, wystrzelił strzały w kierunku pni drzew. Z drzew tych zeszli mężczyźni i kobiety. Byli silni i pełni wdzięku, o lekko brązowej skórze i świecących, czarnych włosach. Glooscap nazwał ich Wabanaki, czyli "Ci, którzy mieszkają tam, gdzie kończy się dzień."
Z czasem, Wabanaki opuścili Uktamkoo i podzielili się na wiele oddzielnych plemion, tworzących dziś wielki naród Algonquinów. W dawnych czasach jednak, tylko Micmacsi, Malicetesi, Penobscotsi i Passamaquoddiesi, żyjący na wschodnich, lesistych terenach Kanady i Stanów Zjednoczonych tworzyli lud Glooscapa.
Przyglądając się swojej pracy, Glooscap był z siebie zadowolony, a jego okrzyk radości i triumfu spowodował, że wysokie sosny ugięły się jak trawa.
Powiedział ludziom, że jest ich Wielkim Wodzem i będzie nimi rządził sprawiedliwie i z miłością. Nauczył ich jak z kory brzozy budować wigwamy i kanu, jak zrobić groble by łapać ryby i jak identyfikować rośliny pomocne przy leczeniu. Nauczył ich jak nazywają się wszystkie gwiazdy, bo przecież był ich bratem.
Potem, spośród nich wybrał starszą kobietę, którą nazwał Noogumee, czyli babcia, (nazwa wyrażająca szacunek Indian dla starszej kobiety). Noogumee do samej śmierci pozostała gospodynią Wielkiego Wodza.
I na końcu, ze skał i gliny, Glooscap stworzył zwierzęta: wiewiórkę Miko, łosia Teama, niedźwiedzia Mooina i wiele, wiele innych. Malsum przyglądnął się zazdrośnie, myśląc, że on także powinien brać udział w tworzeniu. Ale nie posiadał aż takiej władzy. Szepnął zły urok i glina, którą trzymał w rękach Glooscap zaczęła się wić i spadła na ziemię pod postacią dziwnego zwierzęcia. Zwierzę to nie było bobrem, ani borsukiem, ani rosomakiem, ale miało w sobie po trochu z całej tej trójki i zdolne było do przybrania postaci każdego z nich.
"Nazywam go Lox!" powiedział tryumfalnie Malsum.
"Niech i tak będzie," powiedział Glooscap. "Niech Lox żyje między nami w pokoju, tak długo jak pozostanie nam przyjazny." Postanowił dokładnie przyglądać się Loxowi, ponieważ potrafił dojrzeć co kto ma w sercu i zobaczył, że Lox miał w nim zło Malsuma.
Poten Glooscap stworzył wszystkie wielkie zwierzęta, prawie wszystkie większe i silniejsze od człowieka. Lox natychmiast dojrzał szansę zrobienia psoty.
Podszedł do łosia Teama w ciele rosomaka podziwiając jego piękne rogi, które sięgały aż do szczytów najwyższych sosen. "Jeśli kiedykolwiek byś spotkał człowieka," powiedział Lox, "mógłbyś podrzucić go swymi rogami aż do szczytu świata."
Team, który był trochę przygłupi, natychmiast poszedł do Glooscapa i powiedział, "Proszę mój Panie, daj mi człowieka, bym go mógł podrzucić swoimi rogami, aż do szczytu świata!"
"Nie ma mowy!" krzyknął Glooscap i dotknął Teama ręką. Łoś nagle zmniejszył się do wielkości, jaką ma dzisiaj.
Wtedy Lox poszedł zamieniony w borsuka do wiewiórki i powiedział, "Tym twoim wspaniałym ogonem Miko, mógłbyś rozwalić każdą chatę w wsi."
"Ano bym mógł," powiedział dumnie Miko i swoim wielkim ogonem natychmiast zmiótł z powierzchni ziemi najbliższy wigwam. Ale Wielki Wódz był w pobliżu. Schwycił Miko i ściskał go w dłoniach dopóki nie stał się tak mały, jak małe teraz są wiewiórki.
"Od teraz," powiedział jego Pan, "będziesz żył na drzewach a ogon swój będziesz trzymał gdzie trzeba." I od tego czasu wiewiórka Miko trzyma swój puszysty ogon na plecach.
Potem Lox przybrał postać bobra i podszedł do niedźwiedzia Mooina, który był niewiele większy niż jest dzisiaj, ale miał wielką paszczę.
"Mooinie", powiedział chytrze Lox, "przypuśćmy, że spotkałbyś człowieka, co byś mu wtedy zrobił?" Niedźwiedź podrapał się w głowę w zamyśleniu. "Zjadłbym go", powiedział w końcu z szerokim uśmiechem. " Połknąłbym go całego!" A powiedziawszy to, Mooin poczuł, jak jego gardło zaczyna się kurczyć.
"Od teraz," powiedział Glooscap surowo, "będziesz mógł połykać tylko bardzo małe stworzenia." I dzisiaj niedźwiedź jest duży, ale może jeść tylko małe zwierzęta, ryby i dzikie jagody.
Wielki Wódz bardzo się zdenerwował tym, jak zachowywały się jego zwierzęta, i zaczął się zastanawiać, czy powinien je powoływać do życia. Wezwał je wszystkie i urch i ostrzegł je z powagą:
"Uczyniłem człowieka wam równym, lecz wy chcecie być jego panem. Uważajcie żeby on nie stał się waszym!"
Nie zmartwiło to intryganta Loxa, który tylko postanowił być w przyszłości sprytniejszym. Bardzo dobrze wiedział, że Malsum zazdrościł Glooscapowi i to on chciał być panem Indian. Wiedział też, że obaj bracia mieli magiczne zdolności i, że każdego można zostać zabić tylko w jeden sposób.
W jaki, każdy to trzymał w tajemnicy przed wszystkimi poza Gwiazdami, czyli tymi, komu oni ufali. Od czasu do czasu każdy rozmawiał w świetle gwiazd z niebiańskimi istotami.
" Malsum nie wie o tym," powiedział Glooscap Gwiazdom," że zabić mnie może jedynie uderzenie kwitnącym sitowiem." Niedługo potem, Malsum chwalił się Gwiazdom, "Jestem całkiem bezpieczny przed Glooscapem. Mogę robić co chcę, bo nic nie może mi zrobić krzywdy poza korzeniami kwitnącej paproci."
Niestety tym razem, Lox był ukryty w pobliżu i podsłuchał oba sekrety. Widząc jak może obrócić te informacje na swoją korzyść, poszedł do Malsuma i rzekł do niego z nieskrywanym, "Co mi dasz Malsum, jeśli zdradzę ci sekret Glooscapa?"
"Co tylko zechcesz", wykrzyknął Malsum. "Szybki, mów!"
"Zranić Glooscapa może tylko kwitnące sitowie," powiedział zdrajca. "Chcę za to otrzymać parę skrzydeł, jak gołąb, bym mógł latać."
Ale Malsum tylko się zaśmiał.
"Po co bobrowi skrzydła?" i odkopnąwszy intryganta na bok, pędził by znaleźć kwitnące sitowie. Lox podniósł się z wściekłością i pośpieszył do Glooscapa.
"Panie!" zapłakał, "Malsum poznał twój sekret i wie jak cię zabić. Jeśli zdołasz przeżyć, wiedz, że tylko korzeń paproci zabić jego!"
Glooscap wyrwał najbliższą paproć, razem z korzeniami i to w samą porę: jego zły brat był tuż nim, wydając z siebie wojenne okrzyki. Wszystkie zwierzęta (te, które były rozgniewane na Glooscapa za zmniejszanie ich rozmiaru i potęgi) były po stronie Malsuma, lecz Indianie stanęli po stronie swego Pana.
Glooscap wsparł stopy na urwisku i Malsum się zatrzymał. Przez chwilę obaj kucali twarzą w twarz gotując się do ataku. Wtedy wilkopodobny Malsum rzucił się na głowę Glooscapa. Wykręcając ciało na bok, Wielki Wódz cisnął swoją bronią. Ta szybki poleciała do celu, Malsum odskoczył, ale zbyt późno. Korzeń paproci przebił jego zazdrosne serce i Malsum umarł.
Indianie uradowali się a zwierzęta ponuro odpełzły. Tylko Lox bezczelnie podszedł do Glooscapa.
"Chcę teraz swoją nagrodę, Panie," powiedział, "parę skrzydeł, takich jak gołąb."
"Niewierne stworzenie!" zagrzmiał Glooscap, dobrze wiedząc, kto go zdradził, "Niczego ci nie obiecywałem. Odejdź!" i zaczął rzucać kamieniami w uciekającego Loxa. Tam, gdzie upadły kamienie (w Minas Basin - wschodnia odnoga Zatoki Fundy biegnąca do centralnej Nowej Szkocji w Kanadzie – przyp. tłum.) zamieniały się w wyspy, które są tam do tej pory. Wygnany Lox wędruje przez świat po dziś dzień, odwołując się do zła w ludzkich sercach i czyniąc niepokoje gdziekolwiek się znajdzie.
Glooscap zwołał ludzi i powiedział, "Uczyniłem zwierzęta, by były przyjaciółmi człowieka, ale one stały się samolubne i zdradziły mnie. Od teraz, będą wam służyły i dostarczały wam jedzenia i odzieży."
Potem pokazał ludziom jak zrobić łuki i strzały i włócznie o kamiennych grotach oraz jak ich używać. Pokazał kobietom jak garbować skóry by z nich zrobić ubierania.
"Teraz macie władzę nawet nad największymi, dzikimi stworzeniami," powiedział. "Otrzegam, byście używali tej władzy z umiarem. Jeśli będziecie zabijać więcej zwierząt, niż potrzebować będziecie jedzenia i odzieży, albo będziecie zabijać dla przyjemności, wtedy nawiedzi was bezlitosny olbrzym zwany Famine i ludzie będą cierpieć głód i będą umierać."
Ludzie obiecali postępować według przykazań Glooscapa. Nagle ku wielkiemu zdziwieniu zobaczyli Martena spuszczającego na wodę kanu Pana i Noogumee wychodzącą z gospodarstwa Glooscap niosącą jego rzeczy. Glooscap ich opuszczał!
"Muszę zamieszkać gdzie indziej," powiedział Wielki Wódz, "żebyście wy, mój lud, nauczył się samodzielności, bycia odważnym i pomysłowym. Niemniej jednak, zawsze będę w pobliżu i jeśli ktoś będzie mnie szukał w kłopotach, zawsze mnie odnajdzie."
Następnie machając na pożegnanie swoim smutnym Wabanaki, Glooscap ruszył w drogę ku stałemu lądowi. Kierując się ku jego południowemu krańcowi, którym teraz jest Nowa Szkocja, Wielki Wódz powiosłował w górę Zatoki Fundy.
W miejscu, gdzie zatoka zwęża się i wielkie fale pływowe z Fundy spieszyły ku Minas Basin, Glooscap zobaczył długi, purpurowy cypel. Wyglądał jak pływający łoś, z chmurami tworzącymi jego poroże. Glooscap skierował swoje kanu w jego kierunku.
Po wylądowaniu, zaczął przyglądać się zboczu z czerwonego piaskowca, z zagajnikiem zielonych drzew na jego szczycie, podziwiał ametysty otaczające jego podnóże niczym sznur purpurowych paciorków.
"Tutaj zbuduję swoje domostwo", powiedział i nazwał to miejsce Blomidon.
Glooscap mieszkał bardzo długo w Blomidon, a w tym czasie uczynił wiele dobrego dla swego ludu.
ALGONQUINÓW MIT O POWODZI
Legenda Algonquinów
Pewnego dnia bóg Michabo polował ze swoją drużyną, tresowanymi wilkami, gdy ujrzał przedziwny widok. Mianowicie, zobaczył wilki wchodzące do jeziora, które potem znikały. Poszedł za nimi do wody, by je powrotem przyprowadzić. Gdy tylko to zrobił, cały świat zalała powódź.
Wtedy Michabo posłał kruka, by zobaczył czy jest gdzieś trochę ziemi, która mógłby być zalążkiem nowej Ziemi. Gdy ptak powrócił nie miał dobrych wieści.
Wtedy Michabo wysłał wydrę, by i ona sprawdziła, lecz bez skutku.
W końcu wysłał szczura piżmowego, a ten przyniósł jej wystarczającą ilość, by zacząć rekonstrukcję świata. Drzewa straciły w powodzi swoje gałęzie, więc Michabo strzelił w nie magicznymi strzałami, które natychmiast stały się nowymi gałęziami pokrytymi liśćmi.
Wtedy Michabo poślubił szczura piżmowego i stali się oni rodzicami rodzaju ludzkiego.
Pewnego dnia bóg Michabo polował ze swoją drużyną, tresowanymi wilkami, gdy ujrzał przedziwny widok. Mianowicie, zobaczył wilki wchodzące do jeziora, które potem znikały. Poszedł za nimi do wody, by je powrotem przyprowadzić. Gdy tylko to zrobił, cały świat zalała powódź.
Wtedy Michabo posłał kruka, by zobaczył czy jest gdzieś trochę ziemi, która mógłby być zalążkiem nowej Ziemi. Gdy ptak powrócił nie miał dobrych wieści.
Wtedy Michabo wysłał wydrę, by i ona sprawdziła, lecz bez skutku.
W końcu wysłał szczura piżmowego, a ten przyniósł jej wystarczającą ilość, by zacząć rekonstrukcję świata. Drzewa straciły w powodzi swoje gałęzie, więc Michabo strzelił w nie magicznymi strzałami, które natychmiast stały się nowymi gałęziami pokrytymi liśćmi.
Wtedy Michabo poślubił szczura piżmowego i stali się oni rodzicami rodzaju ludzkiego.
MYSZ BIERZE ŚLUB
Dawno temu była sobie biała mysz o imieniu Kanemochi. Służył on Daikoku, Bogowi Fortuny. Jego żona nazywała się Onaga. Zarówno Kanemochi, jak i jego żona byli bardzo ostrożni. Nigdy w dzień ani nawet w nocy nie zaryzykowali wyjścia do salonu czy kuchni. Dzięki temu żyli w spokoju, niezagrożeni spotkaniem z kotem. Ich jedyny syn Fukutaro także miał łagodne usposobienie. Gdy podrósł na tyle by się ożenić, rodzice postanowili mu jakąś zdobyć, przekazali mu wszystko co posiadali i przeszli na emeryturę. Na szczęście, ich krewny Chudayu miał cudowną córkę Hatsukę. Tak więc posłaniec mógł rozpocząć negocjacje w celu zaaranżowania ślubu z Chudayu.
Pan młody posłał wybrance zwyczajowe rzeczy: obi (pasek), jedwabie, suszone bonito (ryba z rodziny makrelowatych – przyp. tłum), suszoną mątwę, biały len, wodorosty oraz sake (wino ryżowe). Panna młoda natomiast posłała wybrakowi: płócienne kami-shimo, suszoną mątwę, biały len, wodorosty, rybę oraz sake. To przypieczętowało przysięgę małżeńską.
Wybrano więc szczęśliwy dzień, przygotowano wszystko potrzebne do przeprowadzki panny młodej do jej nowego domu. Ubrania zostały uszyte, a wszystko inne potrzebne, zakupione. I tak Chudayu zajął się przygotowaniami do ślubu.
Rodzice przyczernili córce zęby na znak że to jej pierwszy mąż. Także delikatnie jej powiedzieli, że musi słuchać męża, a także być posłuszna teściowi oraz kochać teściową.
Kanemochi natomiast wysprzątał na zewnątrz i wewnątrz cały dom, poczynił wszelkie przygotowania do ślubu oraz uczty, zaprosił krewnych i przyjaciół, a na spotkanie narzeczonej wysłał wielu służących, by jej pokazać, że wszystko jest gotowe na jej przyjęcie.
Wkrótce panna młoda nadeszła w swym palankinie (lektyka – przyp. tłum). Jej skrzynie niesiono przed nią, a długi pochód towarzyszących jej osób szedł za nią. Kanemochi wyszedł do furtki na jej spotkanie, i wprowadził ją do salonu.
Na znak posłańca, państwo młodzi zawarli więzi małżeńskie, wymieniając się trzema kubkami sake, pijąc na zmianę, po trzykroć z każdego. Gdy ceremonia „po trzykroć trzy” dobiegła końca, goście wypili wspólnie z panną młodą jako znak dobrej woli, co przypieczętowało związek.
Wkrótce potem nowożeńcy i rodzice młodego odwiedzili dom panny młodej. Wieczorem młoda żona wróciła do domu ze swym mężem i jego rodzicami, z którymi żyła w zgodzie, zadowolona, zamożna i szczęśliwa, czego można jej tylko było powinszować.
Pan młody posłał wybrance zwyczajowe rzeczy: obi (pasek), jedwabie, suszone bonito (ryba z rodziny makrelowatych – przyp. tłum), suszoną mątwę, biały len, wodorosty oraz sake (wino ryżowe). Panna młoda natomiast posłała wybrakowi: płócienne kami-shimo, suszoną mątwę, biały len, wodorosty, rybę oraz sake. To przypieczętowało przysięgę małżeńską.
Wybrano więc szczęśliwy dzień, przygotowano wszystko potrzebne do przeprowadzki panny młodej do jej nowego domu. Ubrania zostały uszyte, a wszystko inne potrzebne, zakupione. I tak Chudayu zajął się przygotowaniami do ślubu.
Rodzice przyczernili córce zęby na znak że to jej pierwszy mąż. Także delikatnie jej powiedzieli, że musi słuchać męża, a także być posłuszna teściowi oraz kochać teściową.
Kanemochi natomiast wysprzątał na zewnątrz i wewnątrz cały dom, poczynił wszelkie przygotowania do ślubu oraz uczty, zaprosił krewnych i przyjaciół, a na spotkanie narzeczonej wysłał wielu służących, by jej pokazać, że wszystko jest gotowe na jej przyjęcie.
Wkrótce panna młoda nadeszła w swym palankinie (lektyka – przyp. tłum). Jej skrzynie niesiono przed nią, a długi pochód towarzyszących jej osób szedł za nią. Kanemochi wyszedł do furtki na jej spotkanie, i wprowadził ją do salonu.
Na znak posłańca, państwo młodzi zawarli więzi małżeńskie, wymieniając się trzema kubkami sake, pijąc na zmianę, po trzykroć z każdego. Gdy ceremonia „po trzykroć trzy” dobiegła końca, goście wypili wspólnie z panną młodą jako znak dobrej woli, co przypieczętowało związek.
Wkrótce potem nowożeńcy i rodzice młodego odwiedzili dom panny młodej. Wieczorem młoda żona wróciła do domu ze swym mężem i jego rodzicami, z którymi żyła w zgodzie, zadowolona, zamożna i szczęśliwa, czego można jej tylko było powinszować.
ALGONQUINÓW MIT O STWORZENIU
Legenda Algonquinów
Wielka Matka Ziemia miała dwóch synów, Glooskapa i Malsuma. Glooskap był dobry, mądry i twórczy, Malsum zły, samolubny i niszczący.
Kiedy ich matka umarła, Glooskap poszedł, by z jej ciała stworzyć rośliny, zwierzęta i ludzi. Malsum na przekór bratu stworzył trujące rośliny i węże.
Gdy Glooskap dalej tworzył cudowne rzeczy, Malsum zmęczył się swym dobrym bratem i zastanawiał się jak go zabić.
Żartując, Malsum chełpił się, że jest niezwyciężony, chociaż istniała jedna rzecz, która mogła go zabić: korzenie paproci.
Całymi dniami zadręczał Glooskapa chcąc dowiedzieć się na co podatny jest jego dobry brat. W końcu, ponieważ Glooskap nigdy nie kłamał, zwierzył się, że tylko pióro sowy mogłoby go uśmiercić. Wiedząc to, Malsum zrobił z pióra strzałę sowy i zabił Glooskapa.
Moc dobra jest tak potężna, że Glooskap powstał z martwych, gotów się zemścić. Znowu żywy Glooskap wiedział, że Malsum nie przestanie spiskować przeciw niemu.
Glooskap zrozumiał, że nie miał żadnego wyboru i musiał zabić Malsuma po to, by dobro nadal panowało na Ziemi, a jego stworzenia mogły dalej żyć w spokoju. Pewnego dnia poszedł do strumienia dokąd zwabił swego złego brata mówiąc, że kwitnie tu pewna trzcina, która także może go zabić.
Gdy zły brat przyszedł, Glooskap wyciągnął korzenie paproci i rzucił je w Malsuma, który padł martwy na ziemię. Duch Malsuma zapadł się pod ziemię i przybrał postać ducha niegodziwego wilka, który nadal od czasu do czasu zamęcza ludzi i zwierzęta, ale na szczęście boi się światła dziennego.
Wielka Matka Ziemia miała dwóch synów, Glooskapa i Malsuma. Glooskap był dobry, mądry i twórczy, Malsum zły, samolubny i niszczący.
Kiedy ich matka umarła, Glooskap poszedł, by z jej ciała stworzyć rośliny, zwierzęta i ludzi. Malsum na przekór bratu stworzył trujące rośliny i węże.
Gdy Glooskap dalej tworzył cudowne rzeczy, Malsum zmęczył się swym dobrym bratem i zastanawiał się jak go zabić.
Żartując, Malsum chełpił się, że jest niezwyciężony, chociaż istniała jedna rzecz, która mogła go zabić: korzenie paproci.
Całymi dniami zadręczał Glooskapa chcąc dowiedzieć się na co podatny jest jego dobry brat. W końcu, ponieważ Glooskap nigdy nie kłamał, zwierzył się, że tylko pióro sowy mogłoby go uśmiercić. Wiedząc to, Malsum zrobił z pióra strzałę sowy i zabił Glooskapa.
Moc dobra jest tak potężna, że Glooskap powstał z martwych, gotów się zemścić. Znowu żywy Glooskap wiedział, że Malsum nie przestanie spiskować przeciw niemu.
Glooskap zrozumiał, że nie miał żadnego wyboru i musiał zabić Malsuma po to, by dobro nadal panowało na Ziemi, a jego stworzenia mogły dalej żyć w spokoju. Pewnego dnia poszedł do strumienia dokąd zwabił swego złego brata mówiąc, że kwitnie tu pewna trzcina, która także może go zabić.
Gdy zły brat przyszedł, Glooskap wyciągnął korzenie paproci i rzucił je w Malsuma, który padł martwy na ziemię. Duch Malsuma zapadł się pod ziemię i przybrał postać ducha niegodziwego wilka, który nadal od czasu do czasu zamęcza ludzi i zwierzęta, ale na szczęście boi się światła dziennego.
ALGON I GWIEZDNE DZIEWCZĘ
Legenda Algonquinów
Algon był wielkim myśliwym, który znalazł dziwny krąg wycięty w trawie na prerii. Ukryty w pobliskich krzakach obserwował zastanawiając się, co mogło to spowodować. W końcu, wielki wiklinowy kosz spłynął z Nieba. Wewnątrz było dwanaście pięknych panien.
Panny wyszły z kosza i zaczęły śpiewać niebiańskie pieśni tańcząc w kółku. Wszystko dziewczyny było piękne, ale najpiękniejsza była najmłodsza, w której Algon natychmiast się zakochał.
Pobiegł do okręgu w nadziei porwania jej, ale gdy tylko się pojawił, zaalarmowane tym dziewczęta wskoczyły do kosza i wzleciały wysoko do Nieba. Niepowodzenie to powtórzyło się jeszcze trzykrotnie, ale Algon był tylko coraz bardziej zdeterminowany. Wtedy opracował nową strategię.
Umieścił pusty pień drzewa blisko okręgu. Wewnątrz niego żyła rodzinka myszy, z woreczka na medykamenty wyjął magiczny talizman i przemienił się w jedną z nich. Gdy przybyły dziewczęta w koszu, on razem z pozostałymi myszami wybiegł między nie. Dziewczyny zaczęły je deptać zabijając wszystkie, ale wtedy Algon, który powrotem przyjął ludzką postać porwał swą ukochaną.
Zabrał ją do wsi i wkrótce i ona się w nim zakochała. Mieli syna i przez pewien czas cała trójka żyła szczęśliwie. Lecz po kilku latach gwiezdne dziewczę strasznie zatęskniła za domem. Spędzała całe dnie na spoglądaniu w niebo, myśląc o swoich siostrach i rodzicach. Tęsknota wzrastała, aż stała się nie do zniesienia. Zbudowała więc magiczny, wiklinowy kosz, umieściła w nim syna i prezenty dla rodziny w tym, sama weszła do środka i poleciała do nieba. Pozostała tam przez kilka lat.
Pod jej nieobecność, Algon usychał z tęsknoty za żoną i synem. Każdego dnia zasiadał w magicznym kręgu, w nadziei, że wrócą. I tak się zestarzał.
Tymczasem, daleko w niebiańskim kraju, jego syn stał się mężczyzną. Chłopak pytał o swego ojca, co sprawiało, że gwiezdne dziewczę tęskniło za Algonem. Razem z synem poszli porozmawiać z jej ojcem, wodzem niebiańskich istot. Ten nakazał im wrócić na Ziemię, ale zaznaczył, że mają wrócić do Nieba razem z Algonem i cechą rozpoznawczą wszystkich ziemskich zwierząt.
Po czym dziewczyna i jej syn wrócili na Ziemię. Algon był uradowany, że mógł ich w końcu zobaczyć ich i ochoczo zgodził się na zebranie rzeczy, o których mówił niebiański wódz. Od niedźwiedzia wziął pazur, od orła, jastrzębia i sokoła pióro, od szopa pracza jego zęby, a od jeleni rogów i skórę. Umieścił wszystko w specjalnej torbie i wzleciał z żoną i synem do niebiańskiego kraju w koszu z wikliny. Jego teść podzielił wszystko co przyniósł między swoich ludźmi, proponując Algonowi i jego żonie, by i oni sobie coś wybrali. Postanowili wziąć pióro sokoła. Wódz powiedział, że powinni zawsze swobodnie podróżować pomiędzy Niebem a Ziemią i Algon i jego żona zamienili się w sokoły. Ich potomkowie nadal latają wysoki i pikują ku lasom i preriom.
Algon był wielkim myśliwym, który znalazł dziwny krąg wycięty w trawie na prerii. Ukryty w pobliskich krzakach obserwował zastanawiając się, co mogło to spowodować. W końcu, wielki wiklinowy kosz spłynął z Nieba. Wewnątrz było dwanaście pięknych panien.
Panny wyszły z kosza i zaczęły śpiewać niebiańskie pieśni tańcząc w kółku. Wszystko dziewczyny było piękne, ale najpiękniejsza była najmłodsza, w której Algon natychmiast się zakochał.
Pobiegł do okręgu w nadziei porwania jej, ale gdy tylko się pojawił, zaalarmowane tym dziewczęta wskoczyły do kosza i wzleciały wysoko do Nieba. Niepowodzenie to powtórzyło się jeszcze trzykrotnie, ale Algon był tylko coraz bardziej zdeterminowany. Wtedy opracował nową strategię.
Umieścił pusty pień drzewa blisko okręgu. Wewnątrz niego żyła rodzinka myszy, z woreczka na medykamenty wyjął magiczny talizman i przemienił się w jedną z nich. Gdy przybyły dziewczęta w koszu, on razem z pozostałymi myszami wybiegł między nie. Dziewczyny zaczęły je deptać zabijając wszystkie, ale wtedy Algon, który powrotem przyjął ludzką postać porwał swą ukochaną.
Zabrał ją do wsi i wkrótce i ona się w nim zakochała. Mieli syna i przez pewien czas cała trójka żyła szczęśliwie. Lecz po kilku latach gwiezdne dziewczę strasznie zatęskniła za domem. Spędzała całe dnie na spoglądaniu w niebo, myśląc o swoich siostrach i rodzicach. Tęsknota wzrastała, aż stała się nie do zniesienia. Zbudowała więc magiczny, wiklinowy kosz, umieściła w nim syna i prezenty dla rodziny w tym, sama weszła do środka i poleciała do nieba. Pozostała tam przez kilka lat.
Pod jej nieobecność, Algon usychał z tęsknoty za żoną i synem. Każdego dnia zasiadał w magicznym kręgu, w nadziei, że wrócą. I tak się zestarzał.
Tymczasem, daleko w niebiańskim kraju, jego syn stał się mężczyzną. Chłopak pytał o swego ojca, co sprawiało, że gwiezdne dziewczę tęskniło za Algonem. Razem z synem poszli porozmawiać z jej ojcem, wodzem niebiańskich istot. Ten nakazał im wrócić na Ziemię, ale zaznaczył, że mają wrócić do Nieba razem z Algonem i cechą rozpoznawczą wszystkich ziemskich zwierząt.
Po czym dziewczyna i jej syn wrócili na Ziemię. Algon był uradowany, że mógł ich w końcu zobaczyć ich i ochoczo zgodził się na zebranie rzeczy, o których mówił niebiański wódz. Od niedźwiedzia wziął pazur, od orła, jastrzębia i sokoła pióro, od szopa pracza jego zęby, a od jeleni rogów i skórę. Umieścił wszystko w specjalnej torbie i wzleciał z żoną i synem do niebiańskiego kraju w koszu z wikliny. Jego teść podzielił wszystko co przyniósł między swoich ludźmi, proponując Algonowi i jego żonie, by i oni sobie coś wybrali. Postanowili wziąć pióro sokoła. Wódz powiedział, że powinni zawsze swobodnie podróżować pomiędzy Niebem a Ziemią i Algon i jego żona zamienili się w sokoły. Ich potomkowie nadal latają wysoki i pikują ku lasom i preriom.
PRZYGODY WIELKIEGO KRÓLIKA
Legenda Algonquinów
Między Micmac a Passamaquoddy na północnym wybrzeżu żył Mahtigwess, królik, który był wielkim sztukmistrzem. Królik ten posiadał m'te'olin, dającą mu wielką magiczną moc.
Żbik był niebezpieczny i dziki. Miał krótki ogon i duże, długie i ostre kły, a jego ulubionym jedzeniem był królik.
Pewnego dnia gdy Żbik był głodny, powiedział do siebie:
"Schwytam Mahtigwessa, Wielkiego Królika i zjem go. Jest on pulchny i z pewnością wystarczy mi na obiad."
Poszedł więc zapolować na Wielkiego Królika.
Jako, że Wielki Królik potrafił z daleka wyczuć myśli innych, więc dobrze wiedział, że Żbik idzie po niego. Zdecydował się użyć swej magicznej mocy przeciw sile Żbika.
Podniósł garść wiórów drzewnych, rzucił je przed siebie i zaczął po nich skakać. A ponieważ Wielki Królik miał m'te'oulin, każdym skokiem przebywał milę. Wykonując tak wielkie skoki, pozostawiał za sobą bardzo niewiele tropów, po których można by go wyśledzić.
Żbik złożył uroczystą przysięgę, że pochwyci Wielkiego Królika, że znajdzie go nawet wtedy, gdyby Mahtigwess uciekł na koniec świata.
W tamtym czasie Żbik miał piękny długi ogon i to na niego złożył swą przysięgę:
"Niech mi ogon odpadnie – a zamiast niego pozostanie malutki kikut - jeśli nie zdołam złapać Wielkiego Królika!"
Przebywszy milę odnalazł tropy królika. Dopiero po kolejnej mili znalazł następne tropy. Żbik także posiadał magię, dzięki której nie przestawał tropić. I tak mila za milą ścigał królika.
W rzeczy samej, Żbik zbliżał się coraz bardziej. Zrobiło się ciemno, a Wielki Królik się zmęczył. Był na szerokiej, pustej, śnieżnej równinie i nie było miejsca, gdzie można by się ukryć, nic oprócz małego świerku. Udeptał śnieg, potem zrobił sobie siedzenie i łóżko wśród konarów świerku.
Kiedy Żbik dotarł do tego miejsca, on znalazł schludny, duży wigwam, przez jego wejście wetknął głowę i zobaczył siedzącego wewnątrz starego, siwowłosego wodza, poważnego i potężnego. Dziwne w nim było tylko to, że miał dwa długie uszy stające po obu stronach głowy.
"Wielki Wodzu", powiedział Żbik, "czy przypadkiem nie widziałeś biegnącego jak szalony sporawego królika?"
"Królika? Ależ oczywiście, setki, tysiące królików szwenda się w okolicy. Ale, ale gdzie się tak śpieszysz? Jest już późno dnie się wyśpi. Jestem samotnym człowiekiem i ucieszę się z towarzystwa osoby tak szanowanej jak ty. Pozostań na noc. Mam tutaj świetny gulasz z królika."
Żbikowi to schlebiło.
"Wielki Wodzu, jestem zaszczycony," powiedział.
Zjadł cały garnuszek smacznego gulaszu z królika i zasnął przy huczącym ogniu. Żbik zbudził się wcześnie rano gdyż bardzo zmarzł.
Znajdował się pośród ogromnego pola śnieżnego. Niczego nigdzie nie było, żadnego wigwamu, żadnego ognia, żaden starego wodza. Wszystko co widział, to kilka małych konarów świerku. Wszystko tamto było snem, iluzją utworzoną przez magię Wielkiego Królika. Nawet gulasz był iluzją, przez co Żbik umierał z głodu.
Drżąc na lodowatym wietrze, Żbik zawył:
"Królik znów mnie oszukał, ale mu się odpłacę. Na mój ogon, przysięgam, że go pochwycę, zabiję i zjem!"
Tymczasem Wielki Królik znowu podróżował swymi milowymi skokami, a Żbik znów tropił go zaciekle.
O zmroku królik powiedział do siebie:
"Czas odpocząć i coś wyczarować."
Tym razem wydeptał duży teren i rozłożył wokoło wiel sosnowych konarów. Kiedy przybył Żbik, zobaczył duża wieś pełną bardzo zajętych ludzi, chociaż, z jakiego byli oni plemienia, nie potrafił stwierdzić. Zobaczył także duży drewniany kościół pomalowany na biało, z rodzaju, który francuscy Jezuici stawiali w wioskach niektórych plemion.
Żbik podszedł do młodego człowieka, który właśnie wchodził do kościoła.
"Przyjacielu, widziałeś może przebiegającego w pobliżu sporawego królika?"
"Bądź cicho", powiedział młody człowiek, "mamy spotkanie modlitewne. Zaczekaj, aż skończy się kazanie."
Młody człowiek wszedł do kościoła a Żbik poszedł za nim. Było tam wielu ludzi siedzących i słuchających siwowłosego kaznodziei. Dziwne w nim było tylko to, że miał dwa długie uszy wystające z obu stron, spod nakrycia jego głowy. Wygłaszał on kazanie, bardzo, bardzo długie kazanie o perfidii dzikich, drapieżnych zwierząt, które rozdzierają ofiary swoimi dużymi i ostrymi kłami a potem je pożerają.
"Takie dzikie diabły zostaną ukarane za swe grzechy," powtarzał w kółko kaznodzieja.
Żbikowi nie podobało się to długie kazanie, ale musiał poczekać aż się skończy. Gdy kazanie dobiegło końca, podszedł do duchownego z długimi uszami i spytał:
"Widział może wasza świątobliwość gdzieś tutaj świętoszkowatego, sporawego królika?"
"Króliki!" wykrzyknął kaznodzieja. "Mamy w pobliżu wilgotne, mgliste cedrowe moczary z tysiącami królików."
"Szukam konkretnego królika. Mówię o Wielkim Króliku."
"Nic o nim nie wiem, przyjacielu. Ale tam, w tym dużym wigwamie żyje mądry, stary wódz, Sagamore. Idź do niego i spytaj czy czegoś o tym króliku nie wie."
Żbik poszedł do wigwamu gdzie znalazł Sagamore’a, imponującą siwowłosą jak kaznodzieja postać, z długimi, białymi kosmykami sterczącymi po obu stronach jego głowy.
"Młodzieńcze", powiedział poważnie Sagamore, "w czym mogę ci pomóc?"
"Szukam sporawego Wielkiego Królika."
"Ach! Jego! Ciężko go znaleźć, a jeszcze ciężej schwytać. Dzisiaj jest już zbyt późno, ale jutro ci pomogę. Siądź, drogi młodzieńcze. Moje córki dadzą ci wyśmienitą kolację."
Córki Sagamore’a były piękne. Przyniosły Żbikowi wiele dużych drewnianych misek pełnych najwyborniejszego jedzenia, a on zjadał to wszystko, ponieważ był bardzo głodny. Ciepło ognia i pełny żołądek spowodowały, że poczuł się senny i córki Sagamore’a przyniosły mu grubą, białą niedźwiedzią skórę, by się przespał.
"Wy ludzie naprawdę wiecie jak traktować gościa." powiedział Żbik i zasnął.
Kiedy się zbudził, znajdował się pośród ponurych, mokrych i mglistych cedrowych moczarów. W pobliżu było tylko błoto i lodowaty, rozmoknięty śnieg oraz wiele króliczych tropów.
Nie było żadnej wsi, żadnego kościoła, żadnego wigwamu, żadnego Sagamore’a, ani pięknych jego córek. Wszystko było ułudą wyczarowaną przez Wielkiego Królika. Smaczne jedzenie także było ułudą i żołądek Żbika burczał z głodu. Znajdował się po kostki w głębokim, lodowatym bagnie. Mgła była tak gęsta, że prawie nic nie widział.
Rozwścieczony, po raz kolejny przysiągł, że znajdzie i zabije Wielkiego Królika nawet, jeśli będzie miał z tego powodu umrzeć. Złożył tę przysięgę na swój ogon, zęby, i pazury – na wszystko to, co kochał. Potem pośpieszył dalej.
Tej nocny Żbik doszedł do dużego, podłużnego tipi. Wewnątrz w wielkiej sala było pełno ludzi. Na wysokim siedzisku siedział wódz, który po każdej stronie głowy nosił dwa długie, białe pióra. Ten czcigodny przywódca też miał piękne córki, które karmiły wszystkich przybyszów, gdyż Żbik trafił właśnie w środek wielkiego święta. Wyczerpany i sapiący złapał oddech i rzekł:
"Czy widział ktoś spo-sporawego W-W-Wielkiego Kr-Kró-Królika?"
"Później, przyjacielu," powiedział wódz z dwoma białymi piórami. "Teraz ucztujemy, tańczmy i śpiewajmy. Wydajesz się wyczerpany, biedaku! Siadaj, złap oddech. Odpocznij. Zjedz coś."
Żbik usiadł. Ludzie urządzali konkurs śpiewu, a wódz ze swego wysokim siedzenia wskazał na Żbik i powiedział, "Nasz gość wygląda na niezłego śpiewaka. Być może zaszczyci nas piosenką." Dziki kot mile tym połechtany, powstał i zaśpiewał:
Króliki!
Jak ja ich nienawidzę!
Jak ja nimi gardzę!
Jak ja je wyśmiewam!
Jak ja je zabijam!
Jak ja je skalpuję!
Jak ja je zjadam!
"Naprawdę cudowna piosenka", powiedział wódz. "Muszę nagrodzić cię za to. Tutaj jest coś, co di podaruję."
I wódz zerwał się na równej nogi ze swego wysokiego siedzenia, przyskoczył do głowy Żbika, w którą uderzył swoim tomahawkiem, trzymanym podczas jednomilowych skoków – i… wszystko znikło.
Długi dom, sala, ludzie, córki, nic nie pozostało. Jeszcze raz Żbik znalazł się sam po środku niczego. Ale tym razem było gorzej niż kiedykolwiek, gdyż na swojej głowie miał głęboką ranę po uderzeniu tomahawka Wielkiego Królika. Jego stopy były obolałe a żołądek pusty. Sił miał by ledwo pełznąć. Ale był bardziej wściekły niż kiedykolwiek.
"Zabiję go!" warknął, "Oddam za to życie! Koniec ze sztuczkami, nie zrobi ponownie ze mnie głupca!"
Tej nocny Żbik dotarł do dwóch wspaniałych wigwamów. W pierwszym była młoda kobieta, oczywiście córka wodza. W drugim był ktoś, kogo Żbik wziął za jej ojca, starszy, siwowłosy, wyglądający łagodnie człowiek. Miał dwie kitki skalpów zaczepione po obu stronach głowy.
"Wejdź, biedaku," powiedział siwowłosy gospodarz. "Jesteś ranny! Moja córka umyje cię i opatrzy twoją ranę. Musimy odbudować twe siły. Mam smaczny rosół i dzban pełen wina, napoju, który robią Francuzi. Ma wzmacniające właściwości."
Ale Żbik był podejrzliwy.
"Jeśli to znów jest przemieniony Wielki Królik, tym razem nie zrobi ze mnie głupka," obiecał sobie.
"Drogi panie", powiedział Żbik, "Waham się, czy o tym wspomnieć, ale te dwie kitki skalpu po obu stronach twej głowy wyglądają jak uszy królika."
"Uszy królika? To zabawne!" powiedział starzec. "Wiedz, przyjacielu, że w naszym plemieniu wszyscy w ten sposób nosimy kitki skalpów."
"Ach," powiedział Żbik, "ale twój nos ma przez środek przedziałek, dokładnie taki jak u królika."
"Nie przypominaj mi tego, przyjacielu. Kilka tygodni temu gdy zbijałem ze sobą paciorki na wampum, kamień, którego do tego używałem pękł się na pół. Odłamek z niego poleciał w górę i ugodził mnie w nos – cóż za nieszczęście - i do tego zniekształcił mi nos."
"O tak. Przykro mi. Ale, dlaczego twoje ręce są żółte, jak łapy królika?"
"Och, to nic takiego. Przygotowałem wczoraj tytoń i sok z niego poplamił mi dłonie na żółto."
Wtedy Żbik powiedział do siebie: "Ten człowiek nie może być królikiem."
Starzec wezwał córkę, która umyła ranę Żbika, położyła na nią uzdrawiającą salve i obmyła twarz. Wtedy starzec dał mu cudownie wzmacniający rosół i duży dzban słodkiego wina.
"To wino jest naprawdę dobre," powiedział Żbik, "najlepsze jakie dotąd kosztowałem."
"Tak, ci biali ludzie, ci Francuzi bardzo dobrze sporządzają tego typu napoje."
Kiedy Żbik się zbudził, zobaczył, oczywiście, że znów został oszukany. Jedzenie, które on zjadł było odchodami królika, a wino było nieświeżą wodą w dzbanie z na wpół zwiędniętej rośliny. Teraz tylko wielka nienawiść trzymała Żbika przy siłach by iść, ale ledwo się wlókł tropiąc królika.
Mahtigwess, miał tylko tyle m'te'oulin, by uczynić tylko jeszcze jedną sztuczkę. Więc powiedział do siebie:
"Tym razem muszę to zrobić porządnie!"
Wielki Królik doszedł do dużego jeziora i rzucił drzewne wióry do wody, które natychmiast zamieniły się w wielki statek, taki jakie budują biali, z wysokimi burtami, trzema masztami, białym żaglem i kolorowymi banderami. Statek ten posiadał na każdej burcie trzy rzędy ciężkich armat.
Kiedy Żbik dotarł do jeziora, zobaczył statek z jego załogą. Na pokładzie był kapitan, siwowłosy człowiek z dużym, trójgraniastym kapeluszem ze złotymi lamówkami, który miał puszyste białe pióra po swojej lewej i prawej stronie.
"Królik!" wykrzyknął Żbik, "Znam cię! Nie jesteś żadnym Francuskim kapitanem, jesteś Wielkim Królikiem. Znam ja cię, Mahtigwessie! Jestem potężnym Żbikiem i przychodzę cię oskalpować i zabić!"
I Żbik skoczył do jeziora i podpłynął do statku.
Wtedy kapitan, który naprawdę był Mahtigwessem, Wielkim Królikiem, rozkazał swoim ludziom wystrzelić z muszkietów i trzech rzędów ciężkich armat. Kule świstały wokół Żbika, kule armatnie leciały ku niemu, cały świat grzmiał i pluł ogniem.
Żbik nigdy wcześniej nie spotkał się z bronią palna białych ludzi, było to do niego całkowitą nowością. Nie miało znaczenia, że statek, armaty, muszkiety, kule armatnie i z muszkietów, ogień, hałas i dym były tylko iluzją wyczarowaną przez królika. Dla Żbika było to jak najbardziej prawdziwe i został na śmierć wystraszony.
Popłynął z powrotem na brzeg i uciekł. I jeśli dotąd nie umarł, to biegnie nadal.
I tak, jako że Żbik przysiągł na swój ogon pochwycić i zabić Królika, ten odpadł precz i odtąd tylko żbiki mają jedynie krótką i krępą jego namiastkę. Z tego to powodu nazywa się je rysiem amerykańskim.
Między Micmac a Passamaquoddy na północnym wybrzeżu żył Mahtigwess, królik, który był wielkim sztukmistrzem. Królik ten posiadał m'te'olin, dającą mu wielką magiczną moc.
Żbik był niebezpieczny i dziki. Miał krótki ogon i duże, długie i ostre kły, a jego ulubionym jedzeniem był królik.
Pewnego dnia gdy Żbik był głodny, powiedział do siebie:
"Schwytam Mahtigwessa, Wielkiego Królika i zjem go. Jest on pulchny i z pewnością wystarczy mi na obiad."
Poszedł więc zapolować na Wielkiego Królika.
Jako, że Wielki Królik potrafił z daleka wyczuć myśli innych, więc dobrze wiedział, że Żbik idzie po niego. Zdecydował się użyć swej magicznej mocy przeciw sile Żbika.
Podniósł garść wiórów drzewnych, rzucił je przed siebie i zaczął po nich skakać. A ponieważ Wielki Królik miał m'te'oulin, każdym skokiem przebywał milę. Wykonując tak wielkie skoki, pozostawiał za sobą bardzo niewiele tropów, po których można by go wyśledzić.
Żbik złożył uroczystą przysięgę, że pochwyci Wielkiego Królika, że znajdzie go nawet wtedy, gdyby Mahtigwess uciekł na koniec świata.
W tamtym czasie Żbik miał piękny długi ogon i to na niego złożył swą przysięgę:
"Niech mi ogon odpadnie – a zamiast niego pozostanie malutki kikut - jeśli nie zdołam złapać Wielkiego Królika!"
Przebywszy milę odnalazł tropy królika. Dopiero po kolejnej mili znalazł następne tropy. Żbik także posiadał magię, dzięki której nie przestawał tropić. I tak mila za milą ścigał królika.
W rzeczy samej, Żbik zbliżał się coraz bardziej. Zrobiło się ciemno, a Wielki Królik się zmęczył. Był na szerokiej, pustej, śnieżnej równinie i nie było miejsca, gdzie można by się ukryć, nic oprócz małego świerku. Udeptał śnieg, potem zrobił sobie siedzenie i łóżko wśród konarów świerku.
Kiedy Żbik dotarł do tego miejsca, on znalazł schludny, duży wigwam, przez jego wejście wetknął głowę i zobaczył siedzącego wewnątrz starego, siwowłosego wodza, poważnego i potężnego. Dziwne w nim było tylko to, że miał dwa długie uszy stające po obu stronach głowy.
"Wielki Wodzu", powiedział Żbik, "czy przypadkiem nie widziałeś biegnącego jak szalony sporawego królika?"
"Królika? Ależ oczywiście, setki, tysiące królików szwenda się w okolicy. Ale, ale gdzie się tak śpieszysz? Jest już późno dnie się wyśpi. Jestem samotnym człowiekiem i ucieszę się z towarzystwa osoby tak szanowanej jak ty. Pozostań na noc. Mam tutaj świetny gulasz z królika."
Żbikowi to schlebiło.
"Wielki Wodzu, jestem zaszczycony," powiedział.
Zjadł cały garnuszek smacznego gulaszu z królika i zasnął przy huczącym ogniu. Żbik zbudził się wcześnie rano gdyż bardzo zmarzł.
Znajdował się pośród ogromnego pola śnieżnego. Niczego nigdzie nie było, żadnego wigwamu, żadnego ognia, żaden starego wodza. Wszystko co widział, to kilka małych konarów świerku. Wszystko tamto było snem, iluzją utworzoną przez magię Wielkiego Królika. Nawet gulasz był iluzją, przez co Żbik umierał z głodu.
Drżąc na lodowatym wietrze, Żbik zawył:
"Królik znów mnie oszukał, ale mu się odpłacę. Na mój ogon, przysięgam, że go pochwycę, zabiję i zjem!"
Tymczasem Wielki Królik znowu podróżował swymi milowymi skokami, a Żbik znów tropił go zaciekle.
O zmroku królik powiedział do siebie:
"Czas odpocząć i coś wyczarować."
Tym razem wydeptał duży teren i rozłożył wokoło wiel sosnowych konarów. Kiedy przybył Żbik, zobaczył duża wieś pełną bardzo zajętych ludzi, chociaż, z jakiego byli oni plemienia, nie potrafił stwierdzić. Zobaczył także duży drewniany kościół pomalowany na biało, z rodzaju, który francuscy Jezuici stawiali w wioskach niektórych plemion.
Żbik podszedł do młodego człowieka, który właśnie wchodził do kościoła.
"Przyjacielu, widziałeś może przebiegającego w pobliżu sporawego królika?"
"Bądź cicho", powiedział młody człowiek, "mamy spotkanie modlitewne. Zaczekaj, aż skończy się kazanie."
Młody człowiek wszedł do kościoła a Żbik poszedł za nim. Było tam wielu ludzi siedzących i słuchających siwowłosego kaznodziei. Dziwne w nim było tylko to, że miał dwa długie uszy wystające z obu stron, spod nakrycia jego głowy. Wygłaszał on kazanie, bardzo, bardzo długie kazanie o perfidii dzikich, drapieżnych zwierząt, które rozdzierają ofiary swoimi dużymi i ostrymi kłami a potem je pożerają.
"Takie dzikie diabły zostaną ukarane za swe grzechy," powtarzał w kółko kaznodzieja.
Żbikowi nie podobało się to długie kazanie, ale musiał poczekać aż się skończy. Gdy kazanie dobiegło końca, podszedł do duchownego z długimi uszami i spytał:
"Widział może wasza świątobliwość gdzieś tutaj świętoszkowatego, sporawego królika?"
"Króliki!" wykrzyknął kaznodzieja. "Mamy w pobliżu wilgotne, mgliste cedrowe moczary z tysiącami królików."
"Szukam konkretnego królika. Mówię o Wielkim Króliku."
"Nic o nim nie wiem, przyjacielu. Ale tam, w tym dużym wigwamie żyje mądry, stary wódz, Sagamore. Idź do niego i spytaj czy czegoś o tym króliku nie wie."
Żbik poszedł do wigwamu gdzie znalazł Sagamore’a, imponującą siwowłosą jak kaznodzieja postać, z długimi, białymi kosmykami sterczącymi po obu stronach jego głowy.
"Młodzieńcze", powiedział poważnie Sagamore, "w czym mogę ci pomóc?"
"Szukam sporawego Wielkiego Królika."
"Ach! Jego! Ciężko go znaleźć, a jeszcze ciężej schwytać. Dzisiaj jest już zbyt późno, ale jutro ci pomogę. Siądź, drogi młodzieńcze. Moje córki dadzą ci wyśmienitą kolację."
Córki Sagamore’a były piękne. Przyniosły Żbikowi wiele dużych drewnianych misek pełnych najwyborniejszego jedzenia, a on zjadał to wszystko, ponieważ był bardzo głodny. Ciepło ognia i pełny żołądek spowodowały, że poczuł się senny i córki Sagamore’a przyniosły mu grubą, białą niedźwiedzią skórę, by się przespał.
"Wy ludzie naprawdę wiecie jak traktować gościa." powiedział Żbik i zasnął.
Kiedy się zbudził, znajdował się pośród ponurych, mokrych i mglistych cedrowych moczarów. W pobliżu było tylko błoto i lodowaty, rozmoknięty śnieg oraz wiele króliczych tropów.
Nie było żadnej wsi, żadnego kościoła, żadnego wigwamu, żadnego Sagamore’a, ani pięknych jego córek. Wszystko było ułudą wyczarowaną przez Wielkiego Królika. Smaczne jedzenie także było ułudą i żołądek Żbika burczał z głodu. Znajdował się po kostki w głębokim, lodowatym bagnie. Mgła była tak gęsta, że prawie nic nie widział.
Rozwścieczony, po raz kolejny przysiągł, że znajdzie i zabije Wielkiego Królika nawet, jeśli będzie miał z tego powodu umrzeć. Złożył tę przysięgę na swój ogon, zęby, i pazury – na wszystko to, co kochał. Potem pośpieszył dalej.
Tej nocny Żbik doszedł do dużego, podłużnego tipi. Wewnątrz w wielkiej sala było pełno ludzi. Na wysokim siedzisku siedział wódz, który po każdej stronie głowy nosił dwa długie, białe pióra. Ten czcigodny przywódca też miał piękne córki, które karmiły wszystkich przybyszów, gdyż Żbik trafił właśnie w środek wielkiego święta. Wyczerpany i sapiący złapał oddech i rzekł:
"Czy widział ktoś spo-sporawego W-W-Wielkiego Kr-Kró-Królika?"
"Później, przyjacielu," powiedział wódz z dwoma białymi piórami. "Teraz ucztujemy, tańczmy i śpiewajmy. Wydajesz się wyczerpany, biedaku! Siadaj, złap oddech. Odpocznij. Zjedz coś."
Żbik usiadł. Ludzie urządzali konkurs śpiewu, a wódz ze swego wysokim siedzenia wskazał na Żbik i powiedział, "Nasz gość wygląda na niezłego śpiewaka. Być może zaszczyci nas piosenką." Dziki kot mile tym połechtany, powstał i zaśpiewał:
Króliki!
Jak ja ich nienawidzę!
Jak ja nimi gardzę!
Jak ja je wyśmiewam!
Jak ja je zabijam!
Jak ja je skalpuję!
Jak ja je zjadam!
"Naprawdę cudowna piosenka", powiedział wódz. "Muszę nagrodzić cię za to. Tutaj jest coś, co di podaruję."
I wódz zerwał się na równej nogi ze swego wysokiego siedzenia, przyskoczył do głowy Żbika, w którą uderzył swoim tomahawkiem, trzymanym podczas jednomilowych skoków – i… wszystko znikło.
Długi dom, sala, ludzie, córki, nic nie pozostało. Jeszcze raz Żbik znalazł się sam po środku niczego. Ale tym razem było gorzej niż kiedykolwiek, gdyż na swojej głowie miał głęboką ranę po uderzeniu tomahawka Wielkiego Królika. Jego stopy były obolałe a żołądek pusty. Sił miał by ledwo pełznąć. Ale był bardziej wściekły niż kiedykolwiek.
"Zabiję go!" warknął, "Oddam za to życie! Koniec ze sztuczkami, nie zrobi ponownie ze mnie głupca!"
Tej nocny Żbik dotarł do dwóch wspaniałych wigwamów. W pierwszym była młoda kobieta, oczywiście córka wodza. W drugim był ktoś, kogo Żbik wziął za jej ojca, starszy, siwowłosy, wyglądający łagodnie człowiek. Miał dwie kitki skalpów zaczepione po obu stronach głowy.
"Wejdź, biedaku," powiedział siwowłosy gospodarz. "Jesteś ranny! Moja córka umyje cię i opatrzy twoją ranę. Musimy odbudować twe siły. Mam smaczny rosół i dzban pełen wina, napoju, który robią Francuzi. Ma wzmacniające właściwości."
Ale Żbik był podejrzliwy.
"Jeśli to znów jest przemieniony Wielki Królik, tym razem nie zrobi ze mnie głupka," obiecał sobie.
"Drogi panie", powiedział Żbik, "Waham się, czy o tym wspomnieć, ale te dwie kitki skalpu po obu stronach twej głowy wyglądają jak uszy królika."
"Uszy królika? To zabawne!" powiedział starzec. "Wiedz, przyjacielu, że w naszym plemieniu wszyscy w ten sposób nosimy kitki skalpów."
"Ach," powiedział Żbik, "ale twój nos ma przez środek przedziałek, dokładnie taki jak u królika."
"Nie przypominaj mi tego, przyjacielu. Kilka tygodni temu gdy zbijałem ze sobą paciorki na wampum, kamień, którego do tego używałem pękł się na pół. Odłamek z niego poleciał w górę i ugodził mnie w nos – cóż za nieszczęście - i do tego zniekształcił mi nos."
"O tak. Przykro mi. Ale, dlaczego twoje ręce są żółte, jak łapy królika?"
"Och, to nic takiego. Przygotowałem wczoraj tytoń i sok z niego poplamił mi dłonie na żółto."
Wtedy Żbik powiedział do siebie: "Ten człowiek nie może być królikiem."
Starzec wezwał córkę, która umyła ranę Żbika, położyła na nią uzdrawiającą salve i obmyła twarz. Wtedy starzec dał mu cudownie wzmacniający rosół i duży dzban słodkiego wina.
"To wino jest naprawdę dobre," powiedział Żbik, "najlepsze jakie dotąd kosztowałem."
"Tak, ci biali ludzie, ci Francuzi bardzo dobrze sporządzają tego typu napoje."
Kiedy Żbik się zbudził, zobaczył, oczywiście, że znów został oszukany. Jedzenie, które on zjadł było odchodami królika, a wino było nieświeżą wodą w dzbanie z na wpół zwiędniętej rośliny. Teraz tylko wielka nienawiść trzymała Żbika przy siłach by iść, ale ledwo się wlókł tropiąc królika.
Mahtigwess, miał tylko tyle m'te'oulin, by uczynić tylko jeszcze jedną sztuczkę. Więc powiedział do siebie:
"Tym razem muszę to zrobić porządnie!"
Wielki Królik doszedł do dużego jeziora i rzucił drzewne wióry do wody, które natychmiast zamieniły się w wielki statek, taki jakie budują biali, z wysokimi burtami, trzema masztami, białym żaglem i kolorowymi banderami. Statek ten posiadał na każdej burcie trzy rzędy ciężkich armat.
Kiedy Żbik dotarł do jeziora, zobaczył statek z jego załogą. Na pokładzie był kapitan, siwowłosy człowiek z dużym, trójgraniastym kapeluszem ze złotymi lamówkami, który miał puszyste białe pióra po swojej lewej i prawej stronie.
"Królik!" wykrzyknął Żbik, "Znam cię! Nie jesteś żadnym Francuskim kapitanem, jesteś Wielkim Królikiem. Znam ja cię, Mahtigwessie! Jestem potężnym Żbikiem i przychodzę cię oskalpować i zabić!"
I Żbik skoczył do jeziora i podpłynął do statku.
Wtedy kapitan, który naprawdę był Mahtigwessem, Wielkim Królikiem, rozkazał swoim ludziom wystrzelić z muszkietów i trzech rzędów ciężkich armat. Kule świstały wokół Żbika, kule armatnie leciały ku niemu, cały świat grzmiał i pluł ogniem.
Żbik nigdy wcześniej nie spotkał się z bronią palna białych ludzi, było to do niego całkowitą nowością. Nie miało znaczenia, że statek, armaty, muszkiety, kule armatnie i z muszkietów, ogień, hałas i dym były tylko iluzją wyczarowaną przez królika. Dla Żbika było to jak najbardziej prawdziwe i został na śmierć wystraszony.
Popłynął z powrotem na brzeg i uciekł. I jeśli dotąd nie umarł, to biegnie nadal.
I tak, jako że Żbik przysiągł na swój ogon pochwycić i zabić Królika, ten odpadł precz i odtąd tylko żbiki mają jedynie krótką i krępą jego namiastkę. Z tego to powodu nazywa się je rysiem amerykańskim.
Subskrybuj:
Posty (Atom)