Legenda Irokezów
Kiedyś powiedziano chłopcu, że nie wolno strzelać do strzyżyków, ponieważ strzyżyk to dziwny ptak, jest trudny do trafienia i tajemniczy sam w sobie. Pewnego dnia chłopiec koło południa poszedł na polowanie. Wkrótce zobaczył strzyżyka i, chociaż go ostrzeżono, postanowił zapolować na niego. Wypuszczał strzałę za strzałą, ale w żaden sposób nie mógł trafić ptaka. Czasem ptak unikał strzał, a czasem odlatywał na inne drzewo. Wszystkie wysiłki chłopca spełzły na niczym. W końcu ukrył się za krzakiem i czekał dopóki nie będzie miał doskonałego celu, wtedy wypuścił strzałę. Ta tylko musnęła głowę ptaka, zadrapując skórę. Strzyżyk odleciał daleko z trzepotem. Chłopiec patrzył na niego póki nie zniknął za pniem drzewa w odległych zaroślach, wtedy szybko pobiegł za nim. Gdy dostał się w pobliże pnia usłyszał jęki i okrzyki bólu. Zajrzał za pień i ujrzał człowieka leżącego na ziemi, zwijającego się w wielkim bólu. Skóra na jego głowie została zraniona i broczyła krwią. Chłopiec strasznie się przestraszył, pobiegł do domu i opowiedział, co się wydarzyło. Ludzie pośpieszyli za nim, by pomóc rannemu człowiekowi, ale nie mogli znaleźć żadnego śladu obecności rannego. Strzyżyk odleciał. Od tego dnia Indianie nazywają strzyżyka, "ptakiem bez skalpu". Ptak zamienił się w człowieka, by uniknąć pochwycenia, kiedy został ranny i ogłuszony bólem.
sobota, 16 maja 2009
O IDUNIE I JABŁKACH WIECZNEJ MŁODOŚCI
za Gildia miłośników fantastyki (http://www.fantasy.dmkhost.net/)
Bogini wiosny Iduna pilnowała złotych jabłek. Niezależnie od tego, ile jabłek zjadali bogowie, ich liczba zawsze pozostawała taka sama. Tylko bogowie mieli do nich dostęp i były one źródłem ich wiecznej młodości. Pozostali, na przykład olbrzymy, chcieli również jeść jabłka, ale tylko Iduna mogła je rozdawać.
Pewnego dnia Odyn, Loki i Honir podróżowali przez góry i równiny. Zabili wołu i próbowali go upiec w żarze z ogniska. Za każdym razem, kiedy wyjmowali go z żaru, okazywało się, że wół jest nadal surowy. Nad nimi na drzewie pojawił się orzeł. Powiedział, że jeśli pozwolą mu zjeść porcję mięsa, wół się upiecze. Układ okazał się niekorzystny. Orzeł wybrał najlepsze kąski (nogi i łopatki). Rozeźlony Loki uderzył ptaka gałęzią, która wbiła się w ciało orła. Wywołało to pożądany skutek, orzeł upuścił swoja porcję mięsa, ale Loki zaplątał się w gałęzie i orzeł ciągnąc go po ziemi, silnie go posiniaczył i poranił. Orzeł - olbrzym Thjazi w przebraniu - zaproponował Lokiemu układ: jeżeli Loki obieca wprowadzić Idunę w zasadzkę, odzyska wolność. Loki, który nigdy nie wyróżniał się pośród Asów wiernością, zgodził się zdradzić boginie wiosny. Poszedł do Iduny i powiedział jej, że znalazł drzewo, na którym rosną jabłka podobne do jej jabłek. Zaintrygowana Iduna poszła za nim. Jednak, gdy wyszli z Asgardu, orzeł Thjazi rzucił się na Idunę i porwał ją do swego pałacu. Ale nie otrzymał tego, czego pragnął, ponieważ nie chciała dać mu jabłek wiecznej młodości.
Tymczasem bogowie zauważyli, że coś jest nie w porządku, zaczęły im siwieć włosy i poczęli tracić siły. Odbyli naradę i po chaotycznej dyskusji (byli teraz starzy i osłabieni) zauważyli, że brakuje Lokiego; ponadto ostatni raz widziano go, jak wychodził przez most w Asgardzie w towarzystwie Iduny! Bogowie szybko odnaleźli Lokiego i próbowali groźbami zmusić go do oddania Iduny. Loki użył magicznego płaszcza z piór należącego od Frei, aby zmienić się w ptaka i uleciał do pałacu Thjazi. Znalazł tam Idunę zupełnie samą. Aby ją przenieść, zamienił ją w orzech i pofrunął do Asgardu, trzymając go w szponach. Wkrótce powrócił Thjazi. Przybrawszy znów postać orła, rzucił się w pogoń, ale Loki dotarł do Asgardu tuż przed nim. Asowie, widząc, że Thjazi goni Lokiego, wzniecili ogromne ognisko z wiórów drzewnych pod murami Asgardu. Thjazi wleciał w ogień, spalił sobie skrzydła i upadł na ziemię. Tam właśnie Asowie go zabili.
Córka Thjaziego, Skadi, przybyła do Asgardu i domagała się zadośćuczynienia. Jako wergild (krwawą rekompensatę) zaproponowano jej małżeństwo z jednym z Asów.
Jednakże miała wybrać sobie męża, widząc tylko ich stopy. Skadi chciała poślubić Baldura, który był najpiękniejszy, wybrała, więc najpiękniejsze stopy - z przerażeniem stwierdziła, że wybrała Njorda. Bogowie ucztowali, jedząc jabłka, Iduny i wszystko znów było jak dawniej.
Bogini wiosny Iduna pilnowała złotych jabłek. Niezależnie od tego, ile jabłek zjadali bogowie, ich liczba zawsze pozostawała taka sama. Tylko bogowie mieli do nich dostęp i były one źródłem ich wiecznej młodości. Pozostali, na przykład olbrzymy, chcieli również jeść jabłka, ale tylko Iduna mogła je rozdawać.
Pewnego dnia Odyn, Loki i Honir podróżowali przez góry i równiny. Zabili wołu i próbowali go upiec w żarze z ogniska. Za każdym razem, kiedy wyjmowali go z żaru, okazywało się, że wół jest nadal surowy. Nad nimi na drzewie pojawił się orzeł. Powiedział, że jeśli pozwolą mu zjeść porcję mięsa, wół się upiecze. Układ okazał się niekorzystny. Orzeł wybrał najlepsze kąski (nogi i łopatki). Rozeźlony Loki uderzył ptaka gałęzią, która wbiła się w ciało orła. Wywołało to pożądany skutek, orzeł upuścił swoja porcję mięsa, ale Loki zaplątał się w gałęzie i orzeł ciągnąc go po ziemi, silnie go posiniaczył i poranił. Orzeł - olbrzym Thjazi w przebraniu - zaproponował Lokiemu układ: jeżeli Loki obieca wprowadzić Idunę w zasadzkę, odzyska wolność. Loki, który nigdy nie wyróżniał się pośród Asów wiernością, zgodził się zdradzić boginie wiosny. Poszedł do Iduny i powiedział jej, że znalazł drzewo, na którym rosną jabłka podobne do jej jabłek. Zaintrygowana Iduna poszła za nim. Jednak, gdy wyszli z Asgardu, orzeł Thjazi rzucił się na Idunę i porwał ją do swego pałacu. Ale nie otrzymał tego, czego pragnął, ponieważ nie chciała dać mu jabłek wiecznej młodości.
Tymczasem bogowie zauważyli, że coś jest nie w porządku, zaczęły im siwieć włosy i poczęli tracić siły. Odbyli naradę i po chaotycznej dyskusji (byli teraz starzy i osłabieni) zauważyli, że brakuje Lokiego; ponadto ostatni raz widziano go, jak wychodził przez most w Asgardzie w towarzystwie Iduny! Bogowie szybko odnaleźli Lokiego i próbowali groźbami zmusić go do oddania Iduny. Loki użył magicznego płaszcza z piór należącego od Frei, aby zmienić się w ptaka i uleciał do pałacu Thjazi. Znalazł tam Idunę zupełnie samą. Aby ją przenieść, zamienił ją w orzech i pofrunął do Asgardu, trzymając go w szponach. Wkrótce powrócił Thjazi. Przybrawszy znów postać orła, rzucił się w pogoń, ale Loki dotarł do Asgardu tuż przed nim. Asowie, widząc, że Thjazi goni Lokiego, wzniecili ogromne ognisko z wiórów drzewnych pod murami Asgardu. Thjazi wleciał w ogień, spalił sobie skrzydła i upadł na ziemię. Tam właśnie Asowie go zabili.
Córka Thjaziego, Skadi, przybyła do Asgardu i domagała się zadośćuczynienia. Jako wergild (krwawą rekompensatę) zaproponowano jej małżeństwo z jednym z Asów.
Jednakże miała wybrać sobie męża, widząc tylko ich stopy. Skadi chciała poślubić Baldura, który był najpiękniejszy, wybrała, więc najpiękniejsze stopy - z przerażeniem stwierdziła, że wybrała Njorda. Bogowie ucztowali, jedząc jabłka, Iduny i wszystko znów było jak dawniej.
DWANAŚCIE GWIAZD
Legenda Irokezów
Dwanaścioro dzieci bawiło się razem na trawie w pobliżu chat swoich ojców. Chciały pobawić się w coś nowego. Złapały się w kółku za ręce i zaczęły tańczyć, lecz nie skacząc wokoło, ale stojąc w miejscu. Podczas tańca śpiewały: "Tańczymy. Tańczymy". Rodzice patrzyli na nie i przysłuchiwali się. Wkrótce zauważyli, że stopy dzieci nie dotykają ziemi. Rodzice się przerazili i wybiegli z chat, aby powstrzymać swoje dzieci, lecz te były już wysoko ponad ich głowami i wznosiły się coraz wyżej ciągle śpiewając: "Tańczymy. Tańczymy". Wznosiły się, aż całkiem zniknęły z widoku. Później rodzice ujrzeli dwanaście gwiazd świecących zaraz ponad dachami ich chat. Jedno z dzieci oddaliło się odrobinę od okręgu, i odtąd jest gwiazdą nieznacznie bardziej oddaloną od środka koła niż inne.
Dwanaścioro dzieci bawiło się razem na trawie w pobliżu chat swoich ojców. Chciały pobawić się w coś nowego. Złapały się w kółku za ręce i zaczęły tańczyć, lecz nie skacząc wokoło, ale stojąc w miejscu. Podczas tańca śpiewały: "Tańczymy. Tańczymy". Rodzice patrzyli na nie i przysłuchiwali się. Wkrótce zauważyli, że stopy dzieci nie dotykają ziemi. Rodzice się przerazili i wybiegli z chat, aby powstrzymać swoje dzieci, lecz te były już wysoko ponad ich głowami i wznosiły się coraz wyżej ciągle śpiewając: "Tańczymy. Tańczymy". Wznosiły się, aż całkiem zniknęły z widoku. Później rodzice ujrzeli dwanaście gwiazd świecących zaraz ponad dachami ich chat. Jedno z dzieci oddaliło się odrobinę od okręgu, i odtąd jest gwiazdą nieznacznie bardziej oddaloną od środka koła niż inne.
MIT O WIZYCIE W UTGARDZIE
za Gildia miłośników fantastyki (http://www.fantasy.dmkhost.net/)
Po wielu utarczkach z Asami olbrzymi poprosili o pokój. Posunęli się nawet tak daleko, że gwarantowali bezpieczeństwo Thorowi i Lokiemu, gdyby ci przybyli z wizytą do Utgardu, miasta olbrzymów, gdzie Utgardaloki był królem.
- Żadna krzywda nie spotka Asów, Thora i Lokego, ani towarzyszy, którzy z nimi przyjdą - przysięgał Utgardaloki - a ja przyślę Skrymira, mego posłańca, żeby ich przeprowadził przez Jötunheim. Jeżeli Thor się nie lęka, przyjdzie na pewno.
Takie wezwanie było najpewniejszym sposobem zmuszenia Thora do przybycia. Kazał wyprowadzić swój wóz i zaprząc dwa kozły, Szczerbatego i Wyszczerbionego.
- Nie zapraszają nas z przyjaźni - powiedział przezorny Loki. - Możecie być pewni, że knują coś złego.
Mimo to zasiadł w wozie obok Thora i przelecieli przez Asgard w wielkiej chmurze burzowej, a spod kół sypały się błyskawice.
Wieczorem przyjechali do chaty nad brzegiem Ifingu, wielkiej rzeki, która nigdy nie zamarzała, dzielącej Midgard od Jotunheimu. Zacny gospodarz przywitał gościnnie dwóch dziwnych przybyszów, ale przyznał, że ma bardzo mało jedzenia w domu, za mało nawet dla siebie i dzieci, syna i córki. Thjalfego i Roskvy.
- Nie martwcie się tym! - zawołał Thor.
Zabił swoje dwa kozły, Szczerbatego i Wyszczerbionego, pomógł zedrzeć z nich skórę i poćwiartował je. Dusiły się w garnku i wkrótce obiad był gotów.
- Pamiętajcie, by w żadnym razie nie złamać ani jednej kości moich kozłów - zastrzegał Thor.
Po czym zasiedli do obiadu i Thor okazał swój zwykły dobry apetyt, zjadając całego kozła i znaczną część drugiego.
- Mówił to o kościach tylko dlatego, aby zatrzymać szpik dla siebie - szepnął kusiciel Loki do Thjalfego. - W tym szpiku jest cudowna moc, ponieważ to nie są zwyczajne kozły.
Więc Thjalfi złamał jedną z kości udowych, kiedy Thor na niego nie patrzał, i wyskrobał trochę szpiku nożem. Spostrzegł jednak, że Loki starał się nie złamać żadnej kości, raz więc tylko popróbował szpiku.
Thor i Loki spali tej nocy w chacie, a rano Thor wrzucił wszystkie kości do koźlich skór, pomachał nad nimi Mjöllnirem i wyskoczyły z nich kozły pełne życia jak zawsze. Ale jeden z nich kulał trochę na tylną nogę, a Thor zobaczywszy to obrócił się z błyskiem wściekłości i wymachując młotem nad głową, chciał zabić gospodarza i jego dwoje dzieci.
- Jedno z was złamało kość udową kozła - krzyczał. Oczy jego ciskały błyskawice, a stawy palców, trzymających Mjöllnir, zrobiły się białe.
Gospodarz rzucił się na ziemię domyśliwszy się, kim jest jego straszny gość, i przyrzekał, że złoży zadośćuczynienie, dalej jakiego tylko Thor zażąda. Widząc jego lęk, Thor rozjaśnił czoło i rzekł:
- Nikogo z was nie uderzę, ale dwoje twoich dzieci, Thjalfi i Röskva, pójdzie ze mną, on zostanie moim pachołkiem, ona moją służką już na zawsze. Zrozum, nie czynię im krzywdy, ale wyświadczam zaszczyt. A teraz zaopiekuj się moimi kozłami, opatrz złamaną nogę, by się zrosła do naszego powrotu. Do tego czasu Röskva zostanie z tobą, ale Thjalfi od razu pójdzie z nami.
Tak więc Thor i Loki wyruszyli dalej w drogę, zabierając Thjalfego, aby im służył. Szli brzegiem rzeki Ifing, aż dotarli do brzegu morza. Łodzią, która tam na nich czekała, przepłynęli rzekę w najgłębszym miejscu. Na przeciwległym brzegu pozostawili łódź i długo szli przez wielki bór. Nad wieczorem znaleźli się na rozległej równinie, wśród nagich skał i mrocznych dolin i na próżno szukali jakiegoś domostwa. W końcu, kiedy już zaczynała zapadać ciemność, a oni czuli się do ostateczności zmęczeni i nękał ich głód, stanęli przed dziwnym budynkiem. Wypełniała go obszerna sala z wejściem tak szerokim, ze zajmowało całą ścianę, ale wewnątrz nie zobaczyli nikogo, nie palił się ogień, nie było paleniska ani sprzętów. Wydawało im się to w każdym razie lepsze niż nic, zwłaszcza w tej mroźnej okolicy, więc rozgościli się, jak mogli, w owym dziwnym pomieszczeniu.
Około północy zostali nagle obudzeni wielkim wstrząsem ziemi, podłoga drżała im pod stopami, sala chwiała się i kołysała. Nic więcej się nie zdarzyło, ale Thor, rozglądając się dokoła, znalazł mniejszą izbę, leżącą na prawo od dużej sali i do tego cieplejszego schronienia przenieśli się jego towarzysze. Loki i chłopiec drżąc ze strachu wcisnęli się w najdalszy kąt, ale Thor trzymając mocno w garści trzonek Mjöllnira stał na straży we drzwiach. Z pobliża dochodziły go jakieś porykiwania i świsty, a od czasu do czasu gwałtowne dudnienie, ale nie widział nic.
Wreszcie niebo poszarzało i Thor wyszedłszy z sali ujrzał w pierwszych blaskach poranka olbrzyma, który leżał na sąsiednim zboczu góry i głośno chrapał. Nie był to bynajmniej jakiś niepokaźny olbrzym - większego Thor nigdy nie widział. Wtedy zrozumiał, co to za hałasy słyszał w nocy, i w porywie gniewu założył pas mocy i wymachiwał Mjöllnirem, namyślając się, w co uderzyć.
Nagle olbrzym się zbudził i Thor pomyślał, że bezpieczniej nie używać w tej chwili Mjöllnira. Zapytał natomiast:
- Kim jesteś, ty, który zakłóciłeś nasz sen chrapaniem?
- Nazywam się Skrymir - odpowiedział olbrzym, a słowa jego odbiły się echem w górach. - Przyszedłem, aby zaprowadzić was do Utgardu. Nie potrzebuję pytać, czy to ty jesteś Thorem, bo twój młot cię zdradził. Ale wydajesz się mniejszy, niż przypuszczałem... A co wy tam robicie z moją rękawiczką? - Mówiąc to podniósł ów rzekomy budynek wraz z Lokim i Thjalfim, wytrząsnął ich na ziemię i wsunął do środka rękę, wpychając kciuk do izby, w której spędzili noc.
Potem otworzył swoją torbę i zjadł potężne śniadanie, a Thor i jego towarzysze musieli zadowolić się tym, co znaleźli.
- Poniosę waszą torbę z żywnością - powiedział Skrymir, kiedy skończył śniadanie. - Wieczorem zjemy obiad w bardziej przyjacielskiej atmosferze.
Thor chętnie przystał na to i Thjalfi wręczył olbrzymowi pusty worek, a Skrymir wsunął go do swojego, który zawiązał u góry i przerzucił przez ramię.
- A teraz chodźcie za mną - zawołał huczącym głosem i ruszył wielkimi susami przez góry, a Thor i Loki natężając wszystkie siły ledwo nadążali za nim, podczas gdy umęczony Thjalfi nie mógł dotrzymać im kroku, choć doprawdy był to chyżo stopy młodzieniec i nie miał sobie równych wśród ludzi.
Późno wieczorem Skrymir znalazł dla nich schronienie na noc pod mocarnym dębem, którego korzenie dawały im osłonę przed ostrym wiatrem, a sam legł na zboczu górskim pod jego potężnymi konarami.
- Jestem zbyt zmęczony, żeby myśleć o kolacji - powiedział wyciągając się na ziemi. - Ale tu leży torba z jedzeniem, otwórzcie ją i posilcie się. Rzucił na ziemię torbę i za chwilę chrapał rozgłośnie po drugiej stronie drzewa.
Thor zabrał się do rozwiązywania torby, ale choć ciągnął i podważał jak mógł, nie udało mu się rozluźnić ani jednego rzemienia. Nie zdołał też przeciąć sztywnej skóry.
- Ten olbrzym drwi z nas! - zawołał w końcu i z wściekłością okrążył dąb, i rąbnął Shrymira młotem w głowę. Olbrzym poruszył się, ziewnął i szepnął sennie:
- Jakiś wielki liść spadł mi na głowę! Co tu robisz, Thorze? Chyba skończyliście już kolację i układacie się do snu?
- Właśnie chcemy się kłaść - warknął Thor i kiedy Skrymir znowu zaczął chrapać, poprowadził Lokego i Thjalfego do drugiego dębu, który znajdował się w niewielkim oddaleniu, i tam, głodni i niezadowoleni, próbowali zażyć spoczynku.
Północ nadeszła, ale Thor wciąż jeszcze nie mógł zasnąć. Olbrzym Skrymir przewrócił się na wznak i chrapał tak, aż drzewa chwiały się jak w czasie szalejącej burzy.
- Uciszę tego potwora! - mruknął Thor. - Nie mogliśmy jeść, powinniśmy przynajmniej trochę pospać!
Pobiegł na miejsce, gdzie leżał Skrymir, mocno zaparł się nogami, zamachnął Mjöłlnirem nad głową i uderzył olbrzyma w czubek czaszki z taką siłą, że obuch młota niemal całkiem się zapadł.
- Cóż to znowu się dzieje? - zapytał olbrzym i usiadł. - Przeklęty dąb! Żołądź spadła prosto na moją głowę! A może to ty mnie obudziłeś, Thorze, wiadomością o grożącym nam niebezpieczeństwie?
- Nie wiem nic o żadnym niebezpieczeństwie - odpowiedział Thor. - Już prawie północ, obudziłem się właśnie i chciałem trochę rozprostować nogi.
Skrymir mruknął coś i znowu zasnął, ale Thor, zgrzytając zębami z wściekłości, usiadł z młotem w rękach i medytował, jak zadać jeszcze jeden cios, żeby położyć kres życiu olbrzyma. "Jeśli go porządnie walnę - myślał - nie ujrzy już więcej światła dnia!". O pierwszym brzasku Thor zdecydował, że nadeszła odpowiednia chwila. Skrymir zdawał się spać zdrowo, a leżał w taki sposób, że Thor z łatwością mógł trafić go w skroń. Ruszył więc na niego wywijając Mjöllnirem z całej siły i wymierzył mu miażdżący cios. Skrymir usiadł gwałtownie i zaczął rozcierać sobie głowę.
- Ach, te ptaki na dębie! - zawołał. - Jeden z nich zrzucił mi gałązkę na czoło! A, Thor! Już się zbudziliście. To dobrze, bo przed nami długa droga, jeżeli mamy stanąć w Utgardzie przed nocą. Szli cały dzień przez góry, ale późnym popołudniem Skrymir zatrzymał się i powiedział do Thora:
- Muszę pozostawić was tutaj i iść na północ. Jeżeli skręcicie na wschód, dojdziecie do Utgardu przed wieczorem. Ale zanim się rozstaniemy, chciałbym udzielić wam pewnej rady. Słyszałem, jak rozmawialiście ze sobą i powiedzieliście, że znacie olbrzymów mniejszych niż ja. Pozwólcie, że was ostrzegę: w zamku Utgard spotkacie kilku o wiele wyższych ode mnie. Więc kiedy tam się znajdziecie, uważajcie, aby się nie przechwalać, bo poddani Utgardalokego nie zechcą słuchać cierpliwie przechwałek takich maleństw jak wy. A tak naprawdę, to radziłbym wam zawrócić, póki pora, i znaleźć się jak najszybciej w domu.
Powiedziawszy to, Skrymir przerzucił torbę przez ramię i poszedł ku śnieżnym górom bielejącym daleko na północy. Ani Thor, ani Loki, ani Thjalfi nie żałowali, że odszedł. Nie zawrócili jednakże, ale wędrowali na wschód, a gdy zapadała noc, stanęli przed zamkiem tak wysokim, że aż karki ich bolały, gdy spoglądali na jego szczyt. W bramie znajdowała się żelazna krata, która była opuszczona. Natężali siły, aby ją otworzyć, ale nadaremnie. Na szczęście wkrótce okazało się, że są dostatecznie mali, by móc się przecisnąć między żelaznymi sztabami. Ujrzeli ogromne dworzyszcze, którego drzwi były szeroko rozwarte, a wszedłszy przez nie zobaczyli olbrzymów siedzących na ławach pod ścianami. W końcu sali przy wysokim stole na podwyższeniu siedział władca olbrzymów, Utgardaloki. Thor i Loki pozdrowili go uprzejmie, ale on zdawał się ich nie spostrzegać i dalej dłubał w zębach, w końcu uśmiechnął się pogardliwie i tak odezwał się do nich:
- Wyglądacie jak po długiej podróży, więc przypuszczam, że jesteście Asami z Asgardu, a ten chłopczyk tutaj to pewnie sam Thor. Może jednak jesteście mocniejsi, niż się wydajecie. Powiedzcie więc, czy szczycicie się jakimiś specjalnymi osiągnięciami? Każdy z nas wystąpić może w zawodach wymagających siły i hartu, a także umiejętności i sprytu. Który więc z was wyzwie kogoś z naszych, Aby dowieść swej sprawności?
- Ja! - zgłosił się Loki. - Jest sztuka, w której celuję, zwłaszcza w tej chwili, a mianowicie w jedzeniu. Z każdym z was mogę stanąć do zawodów na tym polu i założę się, że nikt nie potrafi jeść szybciej ode mnie!
- No cóż, to dobre zawody - zgodził się Utgardaloki - i od razu wypróbujemy twoje siły. Nasz zawodnik w jedzeniu nazywa się Logi i gotów jest stanąć do walki z tobą czy kimkolwiek innym w każdej chwili.
Na środku sali ustawiono na podłodze wielką drewnianą michę i napełniono ją mięsem. Loki usiadł z jednego końca, a Logi z drugiego. Każdy z nich jadł tak szybko jak mógł i spotkali się w samym środku.
- Ale Logi zwyciężył - wydał wyrok Utgardaloki. - Loki bowiem jadł tylko mięso, pozostawiając ogryzione kości na swojej części misy, a Logi zjadł wszystko, kości i misę.
Po chwili Utgardaloki spojrzał na Thjalfego i rzekł:
- A to dziecko? Czy potrafi czegoś dokonać?
- Mogę stanąć do wyścigu z każdym, kto zechce - odpowiedział śmiało Thjalfi.
- Bieganie to wspaniała sztuka - powiedział Utgardaloki. - Ale musisz być bardzo szybki, jeżeli chcesz pokonać mojego zawodnika. Potem wyprowadził ich z sali na długi pas ziemi znajdujący się między murami zamku. - Wypróbujemy twą sprawność od razu - powiedział, przywołał młodego olbrzyma, Hugego, i kazał mu ścigać się z Thjalfim.
Wytyczono tor wyścigowy i dwaj biegacze wystartowali. Ale w pierwszym starciu Hugi tak bardzo wyprzedził Thjalfego, że kiedy dobiegł do mety, zawrócił i ruszył na spotkanie przeciwnika. Wtedy Utgardaloki rzekł:
- Będziesz musiał bardziej natężyć swoje siły, Thjalfi, jeżeli chcesz pobić Hugego - chociaż nikt, kto przybył tutaj, nie biegł nigdy szybciej od ciebie. Próbujcie ponownie.
Wystartowali znowu, ale tym razem Hugi dobiegł do mety o tyle wcześniej niż Thjalfi, że zdążył zawrócić i spotkać się z przeciwnikiem, nim ten przebył trzy czwarte toru.
- Thjalfi biegł tym razem również bardzo dobrze - osądził Utgardaloki - choć nie sądzę, żeby mógł odnieść zwycięstwo nad Hugim. Dam im jeszcze jedną szansę i ona zadecyduje, kto wygra.
Wystartowali po raz trzeci. Hugi biegł tym razem tak szybko, że dotarłszy do mety zawrócił i spotkał Thjalfego w połowie drogi.
- A więc Hugi jest lepszym biegaczem niż Thjalfi - stwierdził Utgardaloki wracając na czele zebranych do sali. - Ale to są tylko mało ważne zawody. Jestem pewien, że Thor zechce popisać się swoją siłą, słyszeliśmy bowiem wiele o jego wspaniałych czynach i wiadomo nam, że pokonał już paru olbrzymów.
- Przyszliśmy tutaj w pokoju, a nie dla wojennych czynów - powiedział rozważnie Thor. - Ale jestem gotów stanąć do zawodów w piciu. - Wspaniały pomysł! - zawołał Utgardaloki i rozkazał jednemu ze służby przynieść ogromny róg, którym wychylali kolejki wojownicy przechwalający się swoją umiejętnością picia.
- Kiedy ktoś z nas wychyli ten róg jednym haustem - powiedział - jesteśmy o nim dobrego zdania. Ale wielu olbrzymów musi dwukrotnie z niego łykać. W każdym razie nie myślimy dobrze o nikim, kto go musi podnosić do ust trzykrotnie.
Thor wziął do ręki róg, który nie wydawał się specjalnie wielki, choć był bardzo długi. Dręczyło go pragnienie, więc nie przypuszczał, że będzie musiał dwukrotnie łykać. Ale gdy mu zbrakło tchu i podniósł głowę, chcąc zobaczyć, ile wypił, wydało mu się, że prawie nic.
- Piłeś z całych sił - zawołał Utgardaloki. - A jednak ubyło tak niewiele. Gdybym sam nie widział, nie uwierzyłbym, że Thor z Asgardu tak marnie pije. Jestem jednak pewien, że czekasz tylko, by opróżnić róg za drugim łykiem.
Thor nie odparł nic, ale ponownie podniósł róg do ust, sądząc, że tym razem naprawdę dużo wypije, i nie odrywał go, aż mu dech zaparło. Wtedy zobaczył, że poziom napoju nie opadł tak nisko, jak powinien, a kiedy zajrzał do środka, wydało mu się, że ubyło mniej niż poprzednio; w każdym jednak razie teraz widać było, że róg nie jest pełny.
- No i cóż, Thorze - szydził Utgardaloki. - Chyba napijesz się jeszcze, choć może ten trzeci łyk nie wyjdzie ci na zdrowie! Będzie on na pewno największy, ale nawet jeżeli opróżnisz róg tym razem, nie jesteś tak potężnym rywalem, jak mówią o tobie Asowie. Co prawda dopiero zobaczymy, czego możesz dokazać w innych zawodach.
Słysząc to Thor wpadł w gniew. Podniósł znowu róg i pił, ile mu sił starczyło. Przerwał dopiero wtedy, gdy się zaczął dusić. Odstawił róg i kiedy dysząc ciężko spojrzał nań, zobaczył, że płyn opadł znacznie od brzegów. Ale nie chciał już więcej próbować i oświadczył, że wypił już dość jak na jeden wieczór.
- Teraz widzimy jasno, że nie jesteś taki silny, jak sądziliśmy - zauważył Utgardaloki. - Nie możesz nawet wypić tej niewielkiej ilości, jaką mieści róg. A czy spróbujesz swoich sił na innym polu? Może lepiej ci się powiedzie w jakichś popisach siły.
- W Asgardzie nie powiedziano by, ze mało wypiłem - mruknął Thor. - Ale jaką próbę siły mi zaproponujesz?
- Nasi młodzi chłopcy - odparł Utgardaloki - zaczynają od czegoś zupełnie łatwego, mianowicie podnoszą z ziemi mojego kota. Nie proponowałbym tak łatwego zadania Thorowi z Asgardu, gdybym nie zdawał sobie sprawy, o ile słabsi jesteście, niż przypuszczaliśmy. Kiedy to mówił, ogromne szare kocisko skoczyło na środek pokoju i stanęło na podłodze, prychając. Thor podszedł do niego i podłożył mu ręce pod brzuch, chcąc go unieść wpół. Ale w tym momencie kot wygiął grzbiet w kabłąk i chociaż Thor natężał wszystkie siły, zdołał tylko oderwać jedną kocią łapę od ziemi.
- Stało się, jak przypuszczałem - z uśmiechem stwierdził Utgardaloki. - No, ale mój kot jest rzeczywiście bardzo duży i moi ludzie są duzi i silni, nie słabi i drobni, jak Thor gromowładny.
- Chociaż jestem mały - krzyknął Thor - będę się siłować z każdym z was! Bo rozgniewaliście mnie i moje siły wzrosły w dwójnasób.
- Nie widzę tutaj olbrzyma, który by nie uznał za rzecz poniżej swej godności walczyć z takim maleństwem. Ale nie dajmy się zwieść pozorom. Wezwijcie moją starą niańkę i niechaj Thor z nią się mocuje. Obaliła mężczyzn, którzy wydawali się nie mniej potężni niż ten wielki bóg z Asgardu
Natychmiast weszła do sali stara kobieta, zgarbiona i pomarszczona wiekiem. Rumieniec gniewu wypłynął na twarz Thora, kiedy ją zobaczył, ale Utgardaloki nastawał, aby się mocowali. Kiedy w końcu Thor ją chwycił i usiłował przewrócić, przekonał się, ze nie da się tego dokonać tak łatwo, jak sądził. Okazało się, że im silniej na nią napierał, tym mocniej stała, a kiedy z kolei ona go schwyciła, Thor poczuł, ze chwieje się na nogach i mimo swego oporu musiał paść na kolana.
Dosyć tego! - zawołał Utgardaloki. - Nie zdałoby się na nic, gdyby Thor próbował swoich sił przeciw któremuś z moich wojowników, skoro nie może się ostać w walce z tą kobietą. Zasiądźcie więc, wszyscy trzej, i zabierzmy się do jedzenia i picia. Przecież tylko Loki jadł i tylko Thor pił, a niewątpliwie obaj mogą jeszcze coś zjeść i wypić - ja zaś chciałbym wam pokazać, jak potrafimy przyjmować naszych gości.
Ucztowali więc aż do późna w noc, a potem ułożyli się do snu na sali. Rankiem, kiedy się ubrali i byli gotowi do wyjścia, Utgardaloki wychylił z nimi kielich na pożegnanie, wyprowadził ich z Utgardu i szedł razem ze swymi gośćmi jeszcze kawał drogi. Rozstając się z nimi, zapytał:
- A teraz powiedzcie mi, nim się rozstaniemy, co myślicie o moim zamku w Utgardzie i największym rodzie olbrzymów, którzy go zamieszkują? Czy przyznajecie, ze spotkaliście w końcu olbrzymów mocniejszych od was?
- Muszę przyznać - stwierdził Thor z żalem - że ze spotkania z wami wyniosłem tylko wstyd. Po moim odejściu będziecie o mnie mówić jako o słabeuszu, co bardzo mnie martwi. Zupełnie inne miałem cele, gdy jako wysłannik Asów szedłem w odwiedziny do Utgardu.
- A więc powiem ci prawdę - odparł Utgardaloki - gdyż jesteście daleko od mojego zamku w Utgardzie i o ile to będzie w mojej mocy, nigdy już do niego nie wejdziecie. Muszę przyznać, że gdybym wiedział, jak silni jesteście, nigdy by w nim wasza noga nie stanęła, tak bowiem wielka jest wasza siła, że nie tylko my, ale cały świat znalazł się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. A więc wiedzcie, że zwiodłem was pozorami i złudzeniami oka. Aby zacząć od początku: to ja was spotkałem w drodze podając się za Skrymira. Co do mej torby z prowiantami, to związana była powrozami z żelaza, ukutymi przez trolle, żebyście w żadnym razie nie mogli jej rozwiązać. Jeżeli chodzi o trzy ciosy, jakie zadałeś mi, Thorze, twoim młotem Mjöllnirem, to pierwszy był o wiele lżejszy od następnych, ale i on pozbawiłby mnie życia, gdybym rzeczywiście go otrzymał. W drodze powrotnej napotkacie podługowate wzgórze w kształcie siodła, a w nim ujrzycie trzy wąwozy, jeden z nich będzie znacznie większy od pozostałych. Te wąwozy wyżłobiłeś uderzeniem swego młota, bo ja za każdym razem usuwałem się w bok, tak że ciosy spadały na wzgórze, a nie na mnie. Oszukałem was również w czasie zapasów w mej zamkowej sali. Olbrzym, z którym Loki współzawodniczył w jedzeniu, nazywał się Logi - był to w rzeczywistości ogień, który pożerał misę i kości tak samo jak mięso. Thjalfi ścigał się z Hugem, to jest z myślą, a przecież żaden człowiek nie zdoła biec tak szybko, jak myśl. Kiedy wychylałeś mój róg, dokonałeś cudu, którego nigdy przedtem nie uznałbym za możliwy. Bo drugi koniec rogu wpadał w morze, które obniżyło się w sposób widoczny na całym świecie, gdy piłeś. Wywołałeś pierwszy odpływ morza i na pamiątkę twego czynu fale już zawsze będę odpływać i przypływać. Kiedy starałeś się unieść mego kota, wpędziłeś nas w śmiertelne przerażenie. Bo to był wąż Midgardu, który opasuje świat, a kiedy go podźwignąłeś, głowa i ogon Jörmunganda zaledwie dotykały ziemi. Natomiast twój ostatni wyczyn był równie wspaniały jak poprzednie. Elli, z którą się mocowałeś, to była starość, a przecież zdołała jedynie rzucić cię na kolana, choć nie ma na świecie człowieka, którego by w końcu nie zmogła. Teraz musimy się pożegnać, a byłoby najlepiej dla nas obu, gdybyś tu nigdy już nie przychodził zobaczyć się ze mną. Jeżeli to zrobisz, będę bronił mego zamku podstępami podobnymi do tych, których już użyłem - albo innymi. Ale jeżeli pozostaniesz z dala od Jötunheimu, zapanuje pewnie pokój między Asami i olbrzymami.
Wtedy Thora ogarnęła nagle wściekłość i zamachnął się Mjöllnirem, aby cisnąć go we władcę olbrzymów, bo wierzył, że tym razem nie da się już zwieść. Ale Utgardaloki zniknął, a z gór spłynęła natychmiast taka mgła, że kiedy Thor zawrócił, aby zburzyć zamek Utgard i obrócić go w perzynę, nie był w stanie nic dojrzeć. Więc Thor, Loki i Thjalfi zawrócili i po omacku szukali we mgle drogi w góry, a idąc w kierunku wzgórza, w którym Thor wyrąbał młotem trzy wąwozy, nie widzieli dalej niż na parę kroków. Za wzgórzem mgła się przerzedziła i już bez trudu doszli do gospodarstwa, gdzie Thor zostawił swój zaprzęg. Złamana przez Thjalfego kość kozła zrosła się już zupełnie, więc następnego dnia wyruszyli do Asgardu, zabierając ze sobą Röskvę. Kiedy Thor opowiedział Odinowi i pozostałym Asom, jak nabrał ich Utgardaloki, i powtórzył, co od niego usłyszał przy pożegnaniu, Odin rzekł:
- Dobrze się spisałeś, będąc w kraju olbrzymów, choć z początku wyglądało to źle. Wiedzą teraz, że jesteśmy silni, a my wiemy, co mogą zrobić, aby nas wywieść w pole. Może zdołamy ich zniszczyć, ale nie przypuszczam, żeby mieli wyruszyć na Asgard ani też opanować Midgard. Ale zwrócą się przeciw nam, gdy nadejdzie Ragnarök, dzień ostatniej wielkiej bitwy.
- A jednak jestem zdecydowany wymazać krwią olbrzymów tę zniewagę! - warknął Thor.
- Bez wątpienia krew olbrzymów znów się poleje - zapewnił go Odin. - Chociaż między nami a Utgardalokim panuje pokój, są olbrzymi, którzy się starają wyrządzić krzywdę nam albo sprowadzić nieszczęście na ludzi w Midgardzie. Nie sędzę, żeby młot Mjöllnir miał rdzewieć.
- O nie! - mruknął Thor. - A kiedy zwyciężę olbrzymów, zwrócę się przeciw wężowi Midgardu. O, gdybym wiedział, że kotem Utgardalokego był Jörmungand, nie próbowałbym oderwać jego łapy od ziemi, ale rozwaliłbym mu łeb Mjöllnirem!
Po wielu utarczkach z Asami olbrzymi poprosili o pokój. Posunęli się nawet tak daleko, że gwarantowali bezpieczeństwo Thorowi i Lokiemu, gdyby ci przybyli z wizytą do Utgardu, miasta olbrzymów, gdzie Utgardaloki był królem.
- Żadna krzywda nie spotka Asów, Thora i Lokego, ani towarzyszy, którzy z nimi przyjdą - przysięgał Utgardaloki - a ja przyślę Skrymira, mego posłańca, żeby ich przeprowadził przez Jötunheim. Jeżeli Thor się nie lęka, przyjdzie na pewno.
Takie wezwanie było najpewniejszym sposobem zmuszenia Thora do przybycia. Kazał wyprowadzić swój wóz i zaprząc dwa kozły, Szczerbatego i Wyszczerbionego.
- Nie zapraszają nas z przyjaźni - powiedział przezorny Loki. - Możecie być pewni, że knują coś złego.
Mimo to zasiadł w wozie obok Thora i przelecieli przez Asgard w wielkiej chmurze burzowej, a spod kół sypały się błyskawice.
Wieczorem przyjechali do chaty nad brzegiem Ifingu, wielkiej rzeki, która nigdy nie zamarzała, dzielącej Midgard od Jotunheimu. Zacny gospodarz przywitał gościnnie dwóch dziwnych przybyszów, ale przyznał, że ma bardzo mało jedzenia w domu, za mało nawet dla siebie i dzieci, syna i córki. Thjalfego i Roskvy.
- Nie martwcie się tym! - zawołał Thor.
Zabił swoje dwa kozły, Szczerbatego i Wyszczerbionego, pomógł zedrzeć z nich skórę i poćwiartował je. Dusiły się w garnku i wkrótce obiad był gotów.
- Pamiętajcie, by w żadnym razie nie złamać ani jednej kości moich kozłów - zastrzegał Thor.
Po czym zasiedli do obiadu i Thor okazał swój zwykły dobry apetyt, zjadając całego kozła i znaczną część drugiego.
- Mówił to o kościach tylko dlatego, aby zatrzymać szpik dla siebie - szepnął kusiciel Loki do Thjalfego. - W tym szpiku jest cudowna moc, ponieważ to nie są zwyczajne kozły.
Więc Thjalfi złamał jedną z kości udowych, kiedy Thor na niego nie patrzał, i wyskrobał trochę szpiku nożem. Spostrzegł jednak, że Loki starał się nie złamać żadnej kości, raz więc tylko popróbował szpiku.
Thor i Loki spali tej nocy w chacie, a rano Thor wrzucił wszystkie kości do koźlich skór, pomachał nad nimi Mjöllnirem i wyskoczyły z nich kozły pełne życia jak zawsze. Ale jeden z nich kulał trochę na tylną nogę, a Thor zobaczywszy to obrócił się z błyskiem wściekłości i wymachując młotem nad głową, chciał zabić gospodarza i jego dwoje dzieci.
- Jedno z was złamało kość udową kozła - krzyczał. Oczy jego ciskały błyskawice, a stawy palców, trzymających Mjöllnir, zrobiły się białe.
Gospodarz rzucił się na ziemię domyśliwszy się, kim jest jego straszny gość, i przyrzekał, że złoży zadośćuczynienie, dalej jakiego tylko Thor zażąda. Widząc jego lęk, Thor rozjaśnił czoło i rzekł:
- Nikogo z was nie uderzę, ale dwoje twoich dzieci, Thjalfi i Röskva, pójdzie ze mną, on zostanie moim pachołkiem, ona moją służką już na zawsze. Zrozum, nie czynię im krzywdy, ale wyświadczam zaszczyt. A teraz zaopiekuj się moimi kozłami, opatrz złamaną nogę, by się zrosła do naszego powrotu. Do tego czasu Röskva zostanie z tobą, ale Thjalfi od razu pójdzie z nami.
Tak więc Thor i Loki wyruszyli dalej w drogę, zabierając Thjalfego, aby im służył. Szli brzegiem rzeki Ifing, aż dotarli do brzegu morza. Łodzią, która tam na nich czekała, przepłynęli rzekę w najgłębszym miejscu. Na przeciwległym brzegu pozostawili łódź i długo szli przez wielki bór. Nad wieczorem znaleźli się na rozległej równinie, wśród nagich skał i mrocznych dolin i na próżno szukali jakiegoś domostwa. W końcu, kiedy już zaczynała zapadać ciemność, a oni czuli się do ostateczności zmęczeni i nękał ich głód, stanęli przed dziwnym budynkiem. Wypełniała go obszerna sala z wejściem tak szerokim, ze zajmowało całą ścianę, ale wewnątrz nie zobaczyli nikogo, nie palił się ogień, nie było paleniska ani sprzętów. Wydawało im się to w każdym razie lepsze niż nic, zwłaszcza w tej mroźnej okolicy, więc rozgościli się, jak mogli, w owym dziwnym pomieszczeniu.
Około północy zostali nagle obudzeni wielkim wstrząsem ziemi, podłoga drżała im pod stopami, sala chwiała się i kołysała. Nic więcej się nie zdarzyło, ale Thor, rozglądając się dokoła, znalazł mniejszą izbę, leżącą na prawo od dużej sali i do tego cieplejszego schronienia przenieśli się jego towarzysze. Loki i chłopiec drżąc ze strachu wcisnęli się w najdalszy kąt, ale Thor trzymając mocno w garści trzonek Mjöllnira stał na straży we drzwiach. Z pobliża dochodziły go jakieś porykiwania i świsty, a od czasu do czasu gwałtowne dudnienie, ale nie widział nic.
Wreszcie niebo poszarzało i Thor wyszedłszy z sali ujrzał w pierwszych blaskach poranka olbrzyma, który leżał na sąsiednim zboczu góry i głośno chrapał. Nie był to bynajmniej jakiś niepokaźny olbrzym - większego Thor nigdy nie widział. Wtedy zrozumiał, co to za hałasy słyszał w nocy, i w porywie gniewu założył pas mocy i wymachiwał Mjöllnirem, namyślając się, w co uderzyć.
Nagle olbrzym się zbudził i Thor pomyślał, że bezpieczniej nie używać w tej chwili Mjöllnira. Zapytał natomiast:
- Kim jesteś, ty, który zakłóciłeś nasz sen chrapaniem?
- Nazywam się Skrymir - odpowiedział olbrzym, a słowa jego odbiły się echem w górach. - Przyszedłem, aby zaprowadzić was do Utgardu. Nie potrzebuję pytać, czy to ty jesteś Thorem, bo twój młot cię zdradził. Ale wydajesz się mniejszy, niż przypuszczałem... A co wy tam robicie z moją rękawiczką? - Mówiąc to podniósł ów rzekomy budynek wraz z Lokim i Thjalfim, wytrząsnął ich na ziemię i wsunął do środka rękę, wpychając kciuk do izby, w której spędzili noc.
Potem otworzył swoją torbę i zjadł potężne śniadanie, a Thor i jego towarzysze musieli zadowolić się tym, co znaleźli.
- Poniosę waszą torbę z żywnością - powiedział Skrymir, kiedy skończył śniadanie. - Wieczorem zjemy obiad w bardziej przyjacielskiej atmosferze.
Thor chętnie przystał na to i Thjalfi wręczył olbrzymowi pusty worek, a Skrymir wsunął go do swojego, który zawiązał u góry i przerzucił przez ramię.
- A teraz chodźcie za mną - zawołał huczącym głosem i ruszył wielkimi susami przez góry, a Thor i Loki natężając wszystkie siły ledwo nadążali za nim, podczas gdy umęczony Thjalfi nie mógł dotrzymać im kroku, choć doprawdy był to chyżo stopy młodzieniec i nie miał sobie równych wśród ludzi.
Późno wieczorem Skrymir znalazł dla nich schronienie na noc pod mocarnym dębem, którego korzenie dawały im osłonę przed ostrym wiatrem, a sam legł na zboczu górskim pod jego potężnymi konarami.
- Jestem zbyt zmęczony, żeby myśleć o kolacji - powiedział wyciągając się na ziemi. - Ale tu leży torba z jedzeniem, otwórzcie ją i posilcie się. Rzucił na ziemię torbę i za chwilę chrapał rozgłośnie po drugiej stronie drzewa.
Thor zabrał się do rozwiązywania torby, ale choć ciągnął i podważał jak mógł, nie udało mu się rozluźnić ani jednego rzemienia. Nie zdołał też przeciąć sztywnej skóry.
- Ten olbrzym drwi z nas! - zawołał w końcu i z wściekłością okrążył dąb, i rąbnął Shrymira młotem w głowę. Olbrzym poruszył się, ziewnął i szepnął sennie:
- Jakiś wielki liść spadł mi na głowę! Co tu robisz, Thorze? Chyba skończyliście już kolację i układacie się do snu?
- Właśnie chcemy się kłaść - warknął Thor i kiedy Skrymir znowu zaczął chrapać, poprowadził Lokego i Thjalfego do drugiego dębu, który znajdował się w niewielkim oddaleniu, i tam, głodni i niezadowoleni, próbowali zażyć spoczynku.
Północ nadeszła, ale Thor wciąż jeszcze nie mógł zasnąć. Olbrzym Skrymir przewrócił się na wznak i chrapał tak, aż drzewa chwiały się jak w czasie szalejącej burzy.
- Uciszę tego potwora! - mruknął Thor. - Nie mogliśmy jeść, powinniśmy przynajmniej trochę pospać!
Pobiegł na miejsce, gdzie leżał Skrymir, mocno zaparł się nogami, zamachnął Mjöłlnirem nad głową i uderzył olbrzyma w czubek czaszki z taką siłą, że obuch młota niemal całkiem się zapadł.
- Cóż to znowu się dzieje? - zapytał olbrzym i usiadł. - Przeklęty dąb! Żołądź spadła prosto na moją głowę! A może to ty mnie obudziłeś, Thorze, wiadomością o grożącym nam niebezpieczeństwie?
- Nie wiem nic o żadnym niebezpieczeństwie - odpowiedział Thor. - Już prawie północ, obudziłem się właśnie i chciałem trochę rozprostować nogi.
Skrymir mruknął coś i znowu zasnął, ale Thor, zgrzytając zębami z wściekłości, usiadł z młotem w rękach i medytował, jak zadać jeszcze jeden cios, żeby położyć kres życiu olbrzyma. "Jeśli go porządnie walnę - myślał - nie ujrzy już więcej światła dnia!". O pierwszym brzasku Thor zdecydował, że nadeszła odpowiednia chwila. Skrymir zdawał się spać zdrowo, a leżał w taki sposób, że Thor z łatwością mógł trafić go w skroń. Ruszył więc na niego wywijając Mjöllnirem z całej siły i wymierzył mu miażdżący cios. Skrymir usiadł gwałtownie i zaczął rozcierać sobie głowę.
- Ach, te ptaki na dębie! - zawołał. - Jeden z nich zrzucił mi gałązkę na czoło! A, Thor! Już się zbudziliście. To dobrze, bo przed nami długa droga, jeżeli mamy stanąć w Utgardzie przed nocą. Szli cały dzień przez góry, ale późnym popołudniem Skrymir zatrzymał się i powiedział do Thora:
- Muszę pozostawić was tutaj i iść na północ. Jeżeli skręcicie na wschód, dojdziecie do Utgardu przed wieczorem. Ale zanim się rozstaniemy, chciałbym udzielić wam pewnej rady. Słyszałem, jak rozmawialiście ze sobą i powiedzieliście, że znacie olbrzymów mniejszych niż ja. Pozwólcie, że was ostrzegę: w zamku Utgard spotkacie kilku o wiele wyższych ode mnie. Więc kiedy tam się znajdziecie, uważajcie, aby się nie przechwalać, bo poddani Utgardalokego nie zechcą słuchać cierpliwie przechwałek takich maleństw jak wy. A tak naprawdę, to radziłbym wam zawrócić, póki pora, i znaleźć się jak najszybciej w domu.
Powiedziawszy to, Skrymir przerzucił torbę przez ramię i poszedł ku śnieżnym górom bielejącym daleko na północy. Ani Thor, ani Loki, ani Thjalfi nie żałowali, że odszedł. Nie zawrócili jednakże, ale wędrowali na wschód, a gdy zapadała noc, stanęli przed zamkiem tak wysokim, że aż karki ich bolały, gdy spoglądali na jego szczyt. W bramie znajdowała się żelazna krata, która była opuszczona. Natężali siły, aby ją otworzyć, ale nadaremnie. Na szczęście wkrótce okazało się, że są dostatecznie mali, by móc się przecisnąć między żelaznymi sztabami. Ujrzeli ogromne dworzyszcze, którego drzwi były szeroko rozwarte, a wszedłszy przez nie zobaczyli olbrzymów siedzących na ławach pod ścianami. W końcu sali przy wysokim stole na podwyższeniu siedział władca olbrzymów, Utgardaloki. Thor i Loki pozdrowili go uprzejmie, ale on zdawał się ich nie spostrzegać i dalej dłubał w zębach, w końcu uśmiechnął się pogardliwie i tak odezwał się do nich:
- Wyglądacie jak po długiej podróży, więc przypuszczam, że jesteście Asami z Asgardu, a ten chłopczyk tutaj to pewnie sam Thor. Może jednak jesteście mocniejsi, niż się wydajecie. Powiedzcie więc, czy szczycicie się jakimiś specjalnymi osiągnięciami? Każdy z nas wystąpić może w zawodach wymagających siły i hartu, a także umiejętności i sprytu. Który więc z was wyzwie kogoś z naszych, Aby dowieść swej sprawności?
- Ja! - zgłosił się Loki. - Jest sztuka, w której celuję, zwłaszcza w tej chwili, a mianowicie w jedzeniu. Z każdym z was mogę stanąć do zawodów na tym polu i założę się, że nikt nie potrafi jeść szybciej ode mnie!
- No cóż, to dobre zawody - zgodził się Utgardaloki - i od razu wypróbujemy twoje siły. Nasz zawodnik w jedzeniu nazywa się Logi i gotów jest stanąć do walki z tobą czy kimkolwiek innym w każdej chwili.
Na środku sali ustawiono na podłodze wielką drewnianą michę i napełniono ją mięsem. Loki usiadł z jednego końca, a Logi z drugiego. Każdy z nich jadł tak szybko jak mógł i spotkali się w samym środku.
- Ale Logi zwyciężył - wydał wyrok Utgardaloki. - Loki bowiem jadł tylko mięso, pozostawiając ogryzione kości na swojej części misy, a Logi zjadł wszystko, kości i misę.
Po chwili Utgardaloki spojrzał na Thjalfego i rzekł:
- A to dziecko? Czy potrafi czegoś dokonać?
- Mogę stanąć do wyścigu z każdym, kto zechce - odpowiedział śmiało Thjalfi.
- Bieganie to wspaniała sztuka - powiedział Utgardaloki. - Ale musisz być bardzo szybki, jeżeli chcesz pokonać mojego zawodnika. Potem wyprowadził ich z sali na długi pas ziemi znajdujący się między murami zamku. - Wypróbujemy twą sprawność od razu - powiedział, przywołał młodego olbrzyma, Hugego, i kazał mu ścigać się z Thjalfim.
Wytyczono tor wyścigowy i dwaj biegacze wystartowali. Ale w pierwszym starciu Hugi tak bardzo wyprzedził Thjalfego, że kiedy dobiegł do mety, zawrócił i ruszył na spotkanie przeciwnika. Wtedy Utgardaloki rzekł:
- Będziesz musiał bardziej natężyć swoje siły, Thjalfi, jeżeli chcesz pobić Hugego - chociaż nikt, kto przybył tutaj, nie biegł nigdy szybciej od ciebie. Próbujcie ponownie.
Wystartowali znowu, ale tym razem Hugi dobiegł do mety o tyle wcześniej niż Thjalfi, że zdążył zawrócić i spotkać się z przeciwnikiem, nim ten przebył trzy czwarte toru.
- Thjalfi biegł tym razem również bardzo dobrze - osądził Utgardaloki - choć nie sądzę, żeby mógł odnieść zwycięstwo nad Hugim. Dam im jeszcze jedną szansę i ona zadecyduje, kto wygra.
Wystartowali po raz trzeci. Hugi biegł tym razem tak szybko, że dotarłszy do mety zawrócił i spotkał Thjalfego w połowie drogi.
- A więc Hugi jest lepszym biegaczem niż Thjalfi - stwierdził Utgardaloki wracając na czele zebranych do sali. - Ale to są tylko mało ważne zawody. Jestem pewien, że Thor zechce popisać się swoją siłą, słyszeliśmy bowiem wiele o jego wspaniałych czynach i wiadomo nam, że pokonał już paru olbrzymów.
- Przyszliśmy tutaj w pokoju, a nie dla wojennych czynów - powiedział rozważnie Thor. - Ale jestem gotów stanąć do zawodów w piciu. - Wspaniały pomysł! - zawołał Utgardaloki i rozkazał jednemu ze służby przynieść ogromny róg, którym wychylali kolejki wojownicy przechwalający się swoją umiejętnością picia.
- Kiedy ktoś z nas wychyli ten róg jednym haustem - powiedział - jesteśmy o nim dobrego zdania. Ale wielu olbrzymów musi dwukrotnie z niego łykać. W każdym razie nie myślimy dobrze o nikim, kto go musi podnosić do ust trzykrotnie.
Thor wziął do ręki róg, który nie wydawał się specjalnie wielki, choć był bardzo długi. Dręczyło go pragnienie, więc nie przypuszczał, że będzie musiał dwukrotnie łykać. Ale gdy mu zbrakło tchu i podniósł głowę, chcąc zobaczyć, ile wypił, wydało mu się, że prawie nic.
- Piłeś z całych sił - zawołał Utgardaloki. - A jednak ubyło tak niewiele. Gdybym sam nie widział, nie uwierzyłbym, że Thor z Asgardu tak marnie pije. Jestem jednak pewien, że czekasz tylko, by opróżnić róg za drugim łykiem.
Thor nie odparł nic, ale ponownie podniósł róg do ust, sądząc, że tym razem naprawdę dużo wypije, i nie odrywał go, aż mu dech zaparło. Wtedy zobaczył, że poziom napoju nie opadł tak nisko, jak powinien, a kiedy zajrzał do środka, wydało mu się, że ubyło mniej niż poprzednio; w każdym jednak razie teraz widać było, że róg nie jest pełny.
- No i cóż, Thorze - szydził Utgardaloki. - Chyba napijesz się jeszcze, choć może ten trzeci łyk nie wyjdzie ci na zdrowie! Będzie on na pewno największy, ale nawet jeżeli opróżnisz róg tym razem, nie jesteś tak potężnym rywalem, jak mówią o tobie Asowie. Co prawda dopiero zobaczymy, czego możesz dokazać w innych zawodach.
Słysząc to Thor wpadł w gniew. Podniósł znowu róg i pił, ile mu sił starczyło. Przerwał dopiero wtedy, gdy się zaczął dusić. Odstawił róg i kiedy dysząc ciężko spojrzał nań, zobaczył, że płyn opadł znacznie od brzegów. Ale nie chciał już więcej próbować i oświadczył, że wypił już dość jak na jeden wieczór.
- Teraz widzimy jasno, że nie jesteś taki silny, jak sądziliśmy - zauważył Utgardaloki. - Nie możesz nawet wypić tej niewielkiej ilości, jaką mieści róg. A czy spróbujesz swoich sił na innym polu? Może lepiej ci się powiedzie w jakichś popisach siły.
- W Asgardzie nie powiedziano by, ze mało wypiłem - mruknął Thor. - Ale jaką próbę siły mi zaproponujesz?
- Nasi młodzi chłopcy - odparł Utgardaloki - zaczynają od czegoś zupełnie łatwego, mianowicie podnoszą z ziemi mojego kota. Nie proponowałbym tak łatwego zadania Thorowi z Asgardu, gdybym nie zdawał sobie sprawy, o ile słabsi jesteście, niż przypuszczaliśmy. Kiedy to mówił, ogromne szare kocisko skoczyło na środek pokoju i stanęło na podłodze, prychając. Thor podszedł do niego i podłożył mu ręce pod brzuch, chcąc go unieść wpół. Ale w tym momencie kot wygiął grzbiet w kabłąk i chociaż Thor natężał wszystkie siły, zdołał tylko oderwać jedną kocią łapę od ziemi.
- Stało się, jak przypuszczałem - z uśmiechem stwierdził Utgardaloki. - No, ale mój kot jest rzeczywiście bardzo duży i moi ludzie są duzi i silni, nie słabi i drobni, jak Thor gromowładny.
- Chociaż jestem mały - krzyknął Thor - będę się siłować z każdym z was! Bo rozgniewaliście mnie i moje siły wzrosły w dwójnasób.
- Nie widzę tutaj olbrzyma, który by nie uznał za rzecz poniżej swej godności walczyć z takim maleństwem. Ale nie dajmy się zwieść pozorom. Wezwijcie moją starą niańkę i niechaj Thor z nią się mocuje. Obaliła mężczyzn, którzy wydawali się nie mniej potężni niż ten wielki bóg z Asgardu
Natychmiast weszła do sali stara kobieta, zgarbiona i pomarszczona wiekiem. Rumieniec gniewu wypłynął na twarz Thora, kiedy ją zobaczył, ale Utgardaloki nastawał, aby się mocowali. Kiedy w końcu Thor ją chwycił i usiłował przewrócić, przekonał się, ze nie da się tego dokonać tak łatwo, jak sądził. Okazało się, że im silniej na nią napierał, tym mocniej stała, a kiedy z kolei ona go schwyciła, Thor poczuł, ze chwieje się na nogach i mimo swego oporu musiał paść na kolana.
Dosyć tego! - zawołał Utgardaloki. - Nie zdałoby się na nic, gdyby Thor próbował swoich sił przeciw któremuś z moich wojowników, skoro nie może się ostać w walce z tą kobietą. Zasiądźcie więc, wszyscy trzej, i zabierzmy się do jedzenia i picia. Przecież tylko Loki jadł i tylko Thor pił, a niewątpliwie obaj mogą jeszcze coś zjeść i wypić - ja zaś chciałbym wam pokazać, jak potrafimy przyjmować naszych gości.
Ucztowali więc aż do późna w noc, a potem ułożyli się do snu na sali. Rankiem, kiedy się ubrali i byli gotowi do wyjścia, Utgardaloki wychylił z nimi kielich na pożegnanie, wyprowadził ich z Utgardu i szedł razem ze swymi gośćmi jeszcze kawał drogi. Rozstając się z nimi, zapytał:
- A teraz powiedzcie mi, nim się rozstaniemy, co myślicie o moim zamku w Utgardzie i największym rodzie olbrzymów, którzy go zamieszkują? Czy przyznajecie, ze spotkaliście w końcu olbrzymów mocniejszych od was?
- Muszę przyznać - stwierdził Thor z żalem - że ze spotkania z wami wyniosłem tylko wstyd. Po moim odejściu będziecie o mnie mówić jako o słabeuszu, co bardzo mnie martwi. Zupełnie inne miałem cele, gdy jako wysłannik Asów szedłem w odwiedziny do Utgardu.
- A więc powiem ci prawdę - odparł Utgardaloki - gdyż jesteście daleko od mojego zamku w Utgardzie i o ile to będzie w mojej mocy, nigdy już do niego nie wejdziecie. Muszę przyznać, że gdybym wiedział, jak silni jesteście, nigdy by w nim wasza noga nie stanęła, tak bowiem wielka jest wasza siła, że nie tylko my, ale cały świat znalazł się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. A więc wiedzcie, że zwiodłem was pozorami i złudzeniami oka. Aby zacząć od początku: to ja was spotkałem w drodze podając się za Skrymira. Co do mej torby z prowiantami, to związana była powrozami z żelaza, ukutymi przez trolle, żebyście w żadnym razie nie mogli jej rozwiązać. Jeżeli chodzi o trzy ciosy, jakie zadałeś mi, Thorze, twoim młotem Mjöllnirem, to pierwszy był o wiele lżejszy od następnych, ale i on pozbawiłby mnie życia, gdybym rzeczywiście go otrzymał. W drodze powrotnej napotkacie podługowate wzgórze w kształcie siodła, a w nim ujrzycie trzy wąwozy, jeden z nich będzie znacznie większy od pozostałych. Te wąwozy wyżłobiłeś uderzeniem swego młota, bo ja za każdym razem usuwałem się w bok, tak że ciosy spadały na wzgórze, a nie na mnie. Oszukałem was również w czasie zapasów w mej zamkowej sali. Olbrzym, z którym Loki współzawodniczył w jedzeniu, nazywał się Logi - był to w rzeczywistości ogień, który pożerał misę i kości tak samo jak mięso. Thjalfi ścigał się z Hugem, to jest z myślą, a przecież żaden człowiek nie zdoła biec tak szybko, jak myśl. Kiedy wychylałeś mój róg, dokonałeś cudu, którego nigdy przedtem nie uznałbym za możliwy. Bo drugi koniec rogu wpadał w morze, które obniżyło się w sposób widoczny na całym świecie, gdy piłeś. Wywołałeś pierwszy odpływ morza i na pamiątkę twego czynu fale już zawsze będę odpływać i przypływać. Kiedy starałeś się unieść mego kota, wpędziłeś nas w śmiertelne przerażenie. Bo to był wąż Midgardu, który opasuje świat, a kiedy go podźwignąłeś, głowa i ogon Jörmunganda zaledwie dotykały ziemi. Natomiast twój ostatni wyczyn był równie wspaniały jak poprzednie. Elli, z którą się mocowałeś, to była starość, a przecież zdołała jedynie rzucić cię na kolana, choć nie ma na świecie człowieka, którego by w końcu nie zmogła. Teraz musimy się pożegnać, a byłoby najlepiej dla nas obu, gdybyś tu nigdy już nie przychodził zobaczyć się ze mną. Jeżeli to zrobisz, będę bronił mego zamku podstępami podobnymi do tych, których już użyłem - albo innymi. Ale jeżeli pozostaniesz z dala od Jötunheimu, zapanuje pewnie pokój między Asami i olbrzymami.
Wtedy Thora ogarnęła nagle wściekłość i zamachnął się Mjöllnirem, aby cisnąć go we władcę olbrzymów, bo wierzył, że tym razem nie da się już zwieść. Ale Utgardaloki zniknął, a z gór spłynęła natychmiast taka mgła, że kiedy Thor zawrócił, aby zburzyć zamek Utgard i obrócić go w perzynę, nie był w stanie nic dojrzeć. Więc Thor, Loki i Thjalfi zawrócili i po omacku szukali we mgle drogi w góry, a idąc w kierunku wzgórza, w którym Thor wyrąbał młotem trzy wąwozy, nie widzieli dalej niż na parę kroków. Za wzgórzem mgła się przerzedziła i już bez trudu doszli do gospodarstwa, gdzie Thor zostawił swój zaprzęg. Złamana przez Thjalfego kość kozła zrosła się już zupełnie, więc następnego dnia wyruszyli do Asgardu, zabierając ze sobą Röskvę. Kiedy Thor opowiedział Odinowi i pozostałym Asom, jak nabrał ich Utgardaloki, i powtórzył, co od niego usłyszał przy pożegnaniu, Odin rzekł:
- Dobrze się spisałeś, będąc w kraju olbrzymów, choć z początku wyglądało to źle. Wiedzą teraz, że jesteśmy silni, a my wiemy, co mogą zrobić, aby nas wywieść w pole. Może zdołamy ich zniszczyć, ale nie przypuszczam, żeby mieli wyruszyć na Asgard ani też opanować Midgard. Ale zwrócą się przeciw nam, gdy nadejdzie Ragnarök, dzień ostatniej wielkiej bitwy.
- A jednak jestem zdecydowany wymazać krwią olbrzymów tę zniewagę! - warknął Thor.
- Bez wątpienia krew olbrzymów znów się poleje - zapewnił go Odin. - Chociaż między nami a Utgardalokim panuje pokój, są olbrzymi, którzy się starają wyrządzić krzywdę nam albo sprowadzić nieszczęście na ludzi w Midgardzie. Nie sędzę, żeby młot Mjöllnir miał rdzewieć.
- O nie! - mruknął Thor. - A kiedy zwyciężę olbrzymów, zwrócę się przeciw wężowi Midgardu. O, gdybym wiedział, że kotem Utgardalokego był Jörmungand, nie próbowałbym oderwać jego łapy od ziemi, ale rozwaliłbym mu łeb Mjöllnirem!
KOBIETA I PIES NA KSIĘŻYCU
Legenda Irokezów
Pewna kobieta siedzi sobie na księżycu, zajęta haftowaniem przy pomocy kolców jeżozwierza. W pobliżu pali się ognisko, nad którym wisi kociołek z czymś wrzącym. Obok przysiadł duży pies, który nieustannie na nią spogląda. Od czasu do czasu kobieta wstaje, odkłada swoją pracę i miesza wrzącą ciecz w kociołku. Gdy to robi, pies szybko wypruwa jej pracę. I tak w kółko. Jak szybko kobieta coś wyhaftuje, tak szybko pies to wypruwa. Gdy kobiecie uda się w końcu ukończyć swoją pracę, w tej chwili nastąpi koniec świata.
Pewna kobieta siedzi sobie na księżycu, zajęta haftowaniem przy pomocy kolców jeżozwierza. W pobliżu pali się ognisko, nad którym wisi kociołek z czymś wrzącym. Obok przysiadł duży pies, który nieustannie na nią spogląda. Od czasu do czasu kobieta wstaje, odkłada swoją pracę i miesza wrzącą ciecz w kociołku. Gdy to robi, pies szybko wypruwa jej pracę. I tak w kółko. Jak szybko kobieta coś wyhaftuje, tak szybko pies to wypruwa. Gdy kobiecie uda się w końcu ukończyć swoją pracę, w tej chwili nastąpi koniec świata.
MIT O ŚMIERCI BALDURA
za Gildia miłośników fantastyki (http://www.fantasy.dmkhost.net/). Autor tekstu: Jacek Fijołek
Baldur, syn Odina i Friggi, był najpiękniejszym i najszlachetniejszym wśród bogów. Kwitnący młodzieniec, bóg światła i wiosny, tego, co dobre i sprawiedliwe, najbardziej kochany przez wszystkich Asów.
Boska matka Frigga miała pewnego dnia zły sen, Widziała jak Hel, bogini śmierci, uprowadza jej umiłowanego syna Baldura. Także Baldur miał sen, że jego młodemu życiu grodzi niebezpieczeństwo. Przywołał, więc Odin prastarą Walę, strażniczkę Hel, z jej grobu, by zdobyć pewniejszej wieści. Na pytanie, kogo oczekuję w królestwie Hel, dostał odpowiedź: "Baldura, dobrego, się czeka. Zabije go Hödur, jego ślepy brat."
Asowie i boginki radzili pełni troski o życie ukochanego i postanowili, że wszystkie stworzenia, na niebie i ziemi, złożą świętą przysięgę, że niczego Baldurowi nie uczynią. Sama Frigga skłoniła ogień i wodę, olbrzymy i elfy, ludzi, zwierzęta i rośliny by surowo trzymały się przysięgi.
Od tej chwili mijała cel wszelka broń, którą kierowano przeciw Baldurowi, by wypróbować przymierze, a stało się wśród Asów prawdziwą zabawą, rzucać w niego pociski, z których żaden nie trafiał.
W radzie bogów brał także udział podstępny i knujący intrygi Loki. Gdy bogowie raczyli się zabawą z Baldurem, podszedł do dobrej Friggi, przebrany za żebraczkę i wykradł jej tajemnicę: Na dębie przed bramą Walhalli rósł krzew jemioły. Nie ciążyła na nim przysięga, był za słaby i niepozorny, zdradziła mu Frigga.
Loki oddalił się szybko, przyjął swą prawdziwą postać i pospieszył do dębu. Odciął gałązkę jemioły i wrócił w krąg bogów, którzy wciąż raczyli się radosną zabawą. Na uboczu stał jeno brat Baldura, ślepy Hödur. "Jak mam z wami igrać oczy moje nie znają światła?" Odrzekł markotnie na pytanie Lokiego.
"Napnij łuk, tu jest strzała", rzekł Loki i podał mu gałązkę jemioły, "Będę celował za ciebie!"
Ślepy Hödur uczynił wedle rozkazu złego boga, a Baldur, jak rażony piorunem, opadł bez ducha na ziemię.
Tak spełniła się okrutna przepowiednia Wali.
Jeno słowo Odina, iż Hödur wypełnił przeznaczony Baldurowi los, ochronił mordercę przed zemstą bogów.
Sposobili się potem na rozkaz boskiego ojca, by pogrzebać ciało Baldura.
Nigdy przedtem nie panowała w Asgardzie ni zamieszkałej przez ludzi ziemi większa żałoba jak po Baldurze, ukochanym bogu.
Na brzegu morza Asowie postawili statek Baldura, a na nim ułożyli stos. Gdy położyli na nim zwłoki, Nanna, żona Baldura, nie potrafiła znieść tego widoku, a serce jej pękło ze zgryzoty. Ułożyli ją, więc Asowie u boku Baldura.
Wszyscy bogowie złożyli bogu słońca słowa nadziei na drogę. Nikt jednak nie wie, co Odin wyszeptał szlachetnemu nieboszczykowi do ucha.
Thor podłożył ogień pod potężnym stosem. Wepchnął przy tym w płomienie karzełka o imieniu Lit, który wszedł mu pod nogi. On zaś spłonął.
Potem olbrzymy pchnęły statek ku falom i oddały go morzu. Coraz potężniejsze płomienie go otaczały, a sycił je dziki wiatr niosący łódź, jak wielka pochodnia ofiarna gnał po raz ostatni przez morze.
Gdy odmęty chwyciły łapczywie za płonące bele i wciągnęły na dno ich żar, zdało się czekającym na brzegu Asom, jakoby cały świat tonął w odmętach zmierzchu.
Nikt nie zaznał większej zgryzoty po śmierci Baldura niż jego matka Frigga. Czy na zawsze odebrano Asom i światu ludzi Baldura, boga wiosny? Czy serca Hel, bogini królestwa zmarłych, nie można zmiękczyć, by oddała ulubieńca bogów?
Po ciągłych prośbach Friggi Hermodur, boski posłaniec, postanowił oswobodzić swego brata.
Dam ci Sleipnira, mego rumaka, na daleką podróż," rzekł Odin do swego syna, "Pewnie poprowadzi cię do celu, bo drogę tą zna."
Dziewięć nocy gnał boski posłaniec konia, aż ośmionogi rumak dotarł do mostu, który prowadził do Hel. Hermodur ważył się śmiało wstąpić do królestwa zmarłych. Wnet zobaczył Baldura, ukochanego brata, pogrążonego we śnie i bladego, siedzącego u boku Nanny. Szepnął do niego słowa pocieszenia. Posłaniec bogów trudził się tyleż długo, co daremnie, by ułagodzić ponurą Hel. Z lodowatym chłodem spojrzała na niego. Potem pozwoliła usłyszeć swój głos: "Kto umarł, zostanie w moim królestwie. Także Baldur należy do Hel. Lecz mimo to, spełnię życzenie bogów i oddam go wolności, jeśli wszystkie stworzenia na świecie, martwe czy żywe, będą go opłakiwać. Jeśli choć jedno stworzenie odmówi uczestnictwa we łzach, Baldur pozostanie po wszechczasy w królestwie zmarłych.
Hermodur pośpieszył z powrotem na dwór Asów. Baldur i Nanna dali mu prezenty na drogę, które miał zanieść dla Odina i Friggi.
W Walhalli czekali już wszyscy w napięciu na posłańca. A Frigga pełna nadziei rozesłała wnet Alby, duchy podziemi, swych posłańców, po całym świecie, by pozyskać wszelkie stworzenia w imię powrotu Baldura, boga wiosny. "Myślcie o moim ukochanym synu", kazała im powiedzieć, "i płaczcie nad jego śmiercią, a bogini podziemnego świata zezwoli mu na powrót."
Trudy Friggi wydały się nie być daremne, wszelkie stworzenie, do którego dotarli posłańcy, było pełne litości i płakało nad bogiem światła. Alby wyruszały już w drogę do domu.
Wszelkie stworzenie, nawet skostniałe kamienie, płakały nad losem Baldura. I wtedy Alby spotkały w ponurej grocie okrutną olbrzymkę, Thög było jej imię, nie uroniła ni łzy nad śmiercią Baldura i nie poruszyła jej żadna prośba.
Tak, więc pozostał Baldur w królestwie Hel.
Wielu Asów dotkniętych odmową ponurej baby, sądziło, że Loki wciąż uprawia swe przepełnione nienawiścią dzieło.
Gdzież podział się podstępny morderca? W środku rozpaczy, gdy wszystkimi wstrząsnęło morderstwo, zdradziecki Loki zdołał uciec. Uciekł do Riesenheim, schował się w starej osamotnionej kryjówce. Lecz bogowie znaleźli jego ślad. Lecz gdy zbliżyli się do domu, którego okna wychodziły na wszystkie strony świata, podstępny Loki uciekł. Zmienił się, jak to często czynił, w łososia i schował się pod wodospadem. Przedtem wrzucił do ognia sieć, którą sporządziłby wypróbować, czy można go nią złapać.
Przyprawiło go to o zgubę, bo bogowie odnaleźli w popiele odcisk sieci i wiedzieli, gdzie i jak mają go złapać. Choć czynił wszystko, by ujść przed pogonią, bogowie pochwycili go.
Zemsta Asów była tak samo okrutna jak zbrodnia, którą popełnił Loki. Poprowadzili go na wyspę w królestwie Hel i przykuli go tam do ostrej skały, że żadnym członkiem ruszyć nie mógł. Nad głową zdrajcy mściciele przytwierdzili żmiję, której jad bezlitośnie kapał na jego twarz. Sygin, żona Lokiego, podzieliła los potępieńca. Dzień i noc siedziała koło więźnia i łapała jad żmii do miseczki. Lecz gdy niewiasta podnosiła się, by wylać pełną miskę, Lokiego dręczył nieznośnie palący ból. Obracał się, a całym Midgardem targały wstrząsy, a ziemia drżała. To drżenie nazwali ludzie trzęsieniem ziemi. W te koszmarne noce wyje wilk Fenris, a Wąż Midgardu porusza się w otchłani morza, fale strzelają zaś wysoko do góry. Kipiel bije o wał, którym bogowie chronili Midgard przed morzem.
Baldur, syn Odina i Friggi, był najpiękniejszym i najszlachetniejszym wśród bogów. Kwitnący młodzieniec, bóg światła i wiosny, tego, co dobre i sprawiedliwe, najbardziej kochany przez wszystkich Asów.
Boska matka Frigga miała pewnego dnia zły sen, Widziała jak Hel, bogini śmierci, uprowadza jej umiłowanego syna Baldura. Także Baldur miał sen, że jego młodemu życiu grodzi niebezpieczeństwo. Przywołał, więc Odin prastarą Walę, strażniczkę Hel, z jej grobu, by zdobyć pewniejszej wieści. Na pytanie, kogo oczekuję w królestwie Hel, dostał odpowiedź: "Baldura, dobrego, się czeka. Zabije go Hödur, jego ślepy brat."
Asowie i boginki radzili pełni troski o życie ukochanego i postanowili, że wszystkie stworzenia, na niebie i ziemi, złożą świętą przysięgę, że niczego Baldurowi nie uczynią. Sama Frigga skłoniła ogień i wodę, olbrzymy i elfy, ludzi, zwierzęta i rośliny by surowo trzymały się przysięgi.
Od tej chwili mijała cel wszelka broń, którą kierowano przeciw Baldurowi, by wypróbować przymierze, a stało się wśród Asów prawdziwą zabawą, rzucać w niego pociski, z których żaden nie trafiał.
W radzie bogów brał także udział podstępny i knujący intrygi Loki. Gdy bogowie raczyli się zabawą z Baldurem, podszedł do dobrej Friggi, przebrany za żebraczkę i wykradł jej tajemnicę: Na dębie przed bramą Walhalli rósł krzew jemioły. Nie ciążyła na nim przysięga, był za słaby i niepozorny, zdradziła mu Frigga.
Loki oddalił się szybko, przyjął swą prawdziwą postać i pospieszył do dębu. Odciął gałązkę jemioły i wrócił w krąg bogów, którzy wciąż raczyli się radosną zabawą. Na uboczu stał jeno brat Baldura, ślepy Hödur. "Jak mam z wami igrać oczy moje nie znają światła?" Odrzekł markotnie na pytanie Lokiego.
"Napnij łuk, tu jest strzała", rzekł Loki i podał mu gałązkę jemioły, "Będę celował za ciebie!"
Ślepy Hödur uczynił wedle rozkazu złego boga, a Baldur, jak rażony piorunem, opadł bez ducha na ziemię.
Tak spełniła się okrutna przepowiednia Wali.
Jeno słowo Odina, iż Hödur wypełnił przeznaczony Baldurowi los, ochronił mordercę przed zemstą bogów.
Sposobili się potem na rozkaz boskiego ojca, by pogrzebać ciało Baldura.
Nigdy przedtem nie panowała w Asgardzie ni zamieszkałej przez ludzi ziemi większa żałoba jak po Baldurze, ukochanym bogu.
Na brzegu morza Asowie postawili statek Baldura, a na nim ułożyli stos. Gdy położyli na nim zwłoki, Nanna, żona Baldura, nie potrafiła znieść tego widoku, a serce jej pękło ze zgryzoty. Ułożyli ją, więc Asowie u boku Baldura.
Wszyscy bogowie złożyli bogu słońca słowa nadziei na drogę. Nikt jednak nie wie, co Odin wyszeptał szlachetnemu nieboszczykowi do ucha.
Thor podłożył ogień pod potężnym stosem. Wepchnął przy tym w płomienie karzełka o imieniu Lit, który wszedł mu pod nogi. On zaś spłonął.
Potem olbrzymy pchnęły statek ku falom i oddały go morzu. Coraz potężniejsze płomienie go otaczały, a sycił je dziki wiatr niosący łódź, jak wielka pochodnia ofiarna gnał po raz ostatni przez morze.
Gdy odmęty chwyciły łapczywie za płonące bele i wciągnęły na dno ich żar, zdało się czekającym na brzegu Asom, jakoby cały świat tonął w odmętach zmierzchu.
Nikt nie zaznał większej zgryzoty po śmierci Baldura niż jego matka Frigga. Czy na zawsze odebrano Asom i światu ludzi Baldura, boga wiosny? Czy serca Hel, bogini królestwa zmarłych, nie można zmiękczyć, by oddała ulubieńca bogów?
Po ciągłych prośbach Friggi Hermodur, boski posłaniec, postanowił oswobodzić swego brata.
Dam ci Sleipnira, mego rumaka, na daleką podróż," rzekł Odin do swego syna, "Pewnie poprowadzi cię do celu, bo drogę tą zna."
Dziewięć nocy gnał boski posłaniec konia, aż ośmionogi rumak dotarł do mostu, który prowadził do Hel. Hermodur ważył się śmiało wstąpić do królestwa zmarłych. Wnet zobaczył Baldura, ukochanego brata, pogrążonego we śnie i bladego, siedzącego u boku Nanny. Szepnął do niego słowa pocieszenia. Posłaniec bogów trudził się tyleż długo, co daremnie, by ułagodzić ponurą Hel. Z lodowatym chłodem spojrzała na niego. Potem pozwoliła usłyszeć swój głos: "Kto umarł, zostanie w moim królestwie. Także Baldur należy do Hel. Lecz mimo to, spełnię życzenie bogów i oddam go wolności, jeśli wszystkie stworzenia na świecie, martwe czy żywe, będą go opłakiwać. Jeśli choć jedno stworzenie odmówi uczestnictwa we łzach, Baldur pozostanie po wszechczasy w królestwie zmarłych.
Hermodur pośpieszył z powrotem na dwór Asów. Baldur i Nanna dali mu prezenty na drogę, które miał zanieść dla Odina i Friggi.
W Walhalli czekali już wszyscy w napięciu na posłańca. A Frigga pełna nadziei rozesłała wnet Alby, duchy podziemi, swych posłańców, po całym świecie, by pozyskać wszelkie stworzenia w imię powrotu Baldura, boga wiosny. "Myślcie o moim ukochanym synu", kazała im powiedzieć, "i płaczcie nad jego śmiercią, a bogini podziemnego świata zezwoli mu na powrót."
Trudy Friggi wydały się nie być daremne, wszelkie stworzenie, do którego dotarli posłańcy, było pełne litości i płakało nad bogiem światła. Alby wyruszały już w drogę do domu.
Wszelkie stworzenie, nawet skostniałe kamienie, płakały nad losem Baldura. I wtedy Alby spotkały w ponurej grocie okrutną olbrzymkę, Thög było jej imię, nie uroniła ni łzy nad śmiercią Baldura i nie poruszyła jej żadna prośba.
Tak, więc pozostał Baldur w królestwie Hel.
Wielu Asów dotkniętych odmową ponurej baby, sądziło, że Loki wciąż uprawia swe przepełnione nienawiścią dzieło.
Gdzież podział się podstępny morderca? W środku rozpaczy, gdy wszystkimi wstrząsnęło morderstwo, zdradziecki Loki zdołał uciec. Uciekł do Riesenheim, schował się w starej osamotnionej kryjówce. Lecz bogowie znaleźli jego ślad. Lecz gdy zbliżyli się do domu, którego okna wychodziły na wszystkie strony świata, podstępny Loki uciekł. Zmienił się, jak to często czynił, w łososia i schował się pod wodospadem. Przedtem wrzucił do ognia sieć, którą sporządziłby wypróbować, czy można go nią złapać.
Przyprawiło go to o zgubę, bo bogowie odnaleźli w popiele odcisk sieci i wiedzieli, gdzie i jak mają go złapać. Choć czynił wszystko, by ujść przed pogonią, bogowie pochwycili go.
Zemsta Asów była tak samo okrutna jak zbrodnia, którą popełnił Loki. Poprowadzili go na wyspę w królestwie Hel i przykuli go tam do ostrej skały, że żadnym członkiem ruszyć nie mógł. Nad głową zdrajcy mściciele przytwierdzili żmiję, której jad bezlitośnie kapał na jego twarz. Sygin, żona Lokiego, podzieliła los potępieńca. Dzień i noc siedziała koło więźnia i łapała jad żmii do miseczki. Lecz gdy niewiasta podnosiła się, by wylać pełną miskę, Lokiego dręczył nieznośnie palący ból. Obracał się, a całym Midgardem targały wstrząsy, a ziemia drżała. To drżenie nazwali ludzie trzęsieniem ziemi. W te koszmarne noce wyje wilk Fenris, a Wąż Midgardu porusza się w otchłani morza, fale strzelają zaś wysoko do góry. Kipiel bije o wał, którym bogowie chronili Midgard przed morzem.
PRĘGOWIEC AMERYKAŃSKI I NIEDŹWIEDZICA
Legenda Irokezów
Niedźwiedzica zawsze myślała, że jest bardzo potężnym stworzeniem i zawsze chwaliła się swoją siłą przed innymi zwierzętami. Pewnego dnia doszło do sporu niedźwiedzicy z pręgowcem. Pręgowiec spytał, "Dlaczego tak bardzo się chwalisz? Wcale nie jesteś taka potężna". Niedźwiedzica się rozgniewała i stwierdziła, że ma tak wielką moc, że gdy zechce to powstrzyma słońce przed codziennym wschodem. Pręgowiec odpowiedział, "Nie potrafisz tego uczynić". Na to niedźwiedzica, "Zaczekaj a zobaczysz". Pręgowiec nie był głupcem i powiedział, że zaczeka. "Słońce wzejdzie o czasie" stwierdził. Gdy tak się stało, pręgowiec zaśmiewał się z niedźwiedzicy i stroił sobie z niej żarty do czasu aż rozzłoszczona niedźwiedzica nie ruszyła w jego stronę. Pręgowiec uciekł w stronę swojej jamy, która była niedaleko. Gdy był tuż, tuż niedźwiedzica go dogoniła i prawie go pochwyciła swoją wielką łapą. Pręgowiec poślizgnął się i dzięki temu wpadł do nory. Nazajutrz pręgowiec wyszedł z nory, a na grzbiecie miał trzy pręgi, znaki po pazurach niedźwiedzicy, które to znaki nosi do dnia dzisiejszego.
Niedźwiedzica zawsze myślała, że jest bardzo potężnym stworzeniem i zawsze chwaliła się swoją siłą przed innymi zwierzętami. Pewnego dnia doszło do sporu niedźwiedzicy z pręgowcem. Pręgowiec spytał, "Dlaczego tak bardzo się chwalisz? Wcale nie jesteś taka potężna". Niedźwiedzica się rozgniewała i stwierdziła, że ma tak wielką moc, że gdy zechce to powstrzyma słońce przed codziennym wschodem. Pręgowiec odpowiedział, "Nie potrafisz tego uczynić". Na to niedźwiedzica, "Zaczekaj a zobaczysz". Pręgowiec nie był głupcem i powiedział, że zaczeka. "Słońce wzejdzie o czasie" stwierdził. Gdy tak się stało, pręgowiec zaśmiewał się z niedźwiedzicy i stroił sobie z niej żarty do czasu aż rozzłoszczona niedźwiedzica nie ruszyła w jego stronę. Pręgowiec uciekł w stronę swojej jamy, która była niedaleko. Gdy był tuż, tuż niedźwiedzica go dogoniła i prawie go pochwyciła swoją wielką łapą. Pręgowiec poślizgnął się i dzięki temu wpadł do nory. Nazajutrz pręgowiec wyszedł z nory, a na grzbiecie miał trzy pręgi, znaki po pazurach niedźwiedzicy, które to znaki nosi do dnia dzisiejszego.
RAGNAROK
za Gildia miłośników fantastyki (http://www.fantasy.dmkhost.net/)
Zmierzch bogów to ostateczna bitwa, która rozegra się pomiędzy bogami, a połączonymi siłami: gigantów z południa (prowadzonych przez Surta), gigantów z północy pod wodzą Thyrma oraz wszystkich potworów Lokiego.
Koniec świata poprzedzi epoka topora oraz epoka miecza. Po nich to nadejdzie epoka wiatru i epoka wilka, które to z kolei poprzedza nieuchronną zgubę dnia Ragnarok. Zima będzie trwać nieustannie przez trzy lata. W tym to też czasie Midgard będzie w stanie nieustających wojen. Ojciec i syn staną w bitwie na przeciw sobie. Rodzeństwa będą żyć w kazirodczych związkach a matki porzucą swoich mężów i będą uwodzić swoich własnych synów.
O nastaniu Ragnaroku ma świadczyć nastanie ciemności, wywołane przez połknięcie słońca przez wilka Skolla. Sam Loki zerwie kajdany by stanąć na czele swoich sił i walczyć z Asami. Bohaterowie z Walhalli ramię w ramię z bogami ruszą na pola Vigrid, gdzie rozegra się ostateczna bitwa. Skutkiem Ragnarok będzie śmierć starych bogów, świat przez nich stworzony przestanie istnieć i nastanie nowy porządek...
Wydarzenie to najlepiej przedstawia przepowiednia wieszczki Heid:
,,Nadejdzie straszliwa zima Fimbul kiedy człowiecze zło dojdzie do szczytu. Brat zabije brata, syn nie oszczędzi ojca, ludzie zatracą swą godność. Tej straszliwej zimy szaleć będą śnieżyce, zawieje, mróz nieustępliwy zetnie ziemie, rozhulają się ostre wiatry, a słońce nie da ciepła. Ta zima Fimbul będzie trwać trzy lata. Na wschodzie, w żelaznym lesie, siedzi zgrzybiała wiedźma, lgną się szczenięta Fenrira i wilk, który połknie słońce. Jego strawą będzie życie przeznaczonych na śmierć ziemian, których krwią spryska niebiosa. [...] Widzę wilka Skolla, który w tym dalekim dniu połknie słońce i księżyc też zaginie, a gwiazdy zbryzga krew. Ziemia się trzęsie, drzewa i skały padają i wszystko niszczeje. Daleko w Jotunheimie czerwony kogut Fjalar głośno pieje. Inny kogut złotopióry pieje nad Asgardem. Wszystkie więzy zostają zerwane, wilk Fenrir wyrwał się na wolność, morze wdziera się na ląd, a Jormungand, wąż Midgardu, wypływa na brzeg. Zrywa się z kotwicy statek Naglafar. Zrobiony jest z paznokci zmarłych, a więc kiedy mąż umiera, obcinajcie mu paznokcie, żeby długo budowano statek. Ale teraz widzę, jak unosi się po wodach potopu, a kieruje nim olbrzym Hymir. Fenrir zbliża się, rozdziawiwszy paszczę, Jormundgand zaś rozpryskuje truciznę po morzu i powietrzu. [...] Rozwierają się niebiosa i w płomieniach schodzą z nich synowie Muspell. Prowadzi ich Surt z ognistym mieczem, a kiedy jadą po Bifroscie, most załamuje się pod nimi i spada na ziemię, potrzaskany w kawałki. Loki także jest wolny i spieszy na równinę Vigrid. Obaj z Hymirem wiodą na bitwę olbrzymów szronu. Wszyscy poplecznicy Hel idą za Lokim. Garm, pies piekieł, szczeka zajadle przed pieczara Gnipa, a jego pysk lśni krwią. Słyszę, jak Heimdall we wrotach Asgardu trąbi na rogu Gjallar. Jego głos czysty i ostry rozbrzmiewa po wszystkich światach, otrąbiając Dzień Ragnaroku. Gromadzą się Asowie, Odin po raz ostatni jedzie do źródła Mimira. Drży Yggdrasil, drzewo świata, niebiosa i ziemia. A teraz widzę, jak Asowie kładą zbroje i jadą na pole bitwy. Pierwszy jedzie Odin w złotym hełmie i jasnej zbroi, na rumaku Sleipnirze, z oszczepem Gungnirem w reku. Jedzie na wilka Fenrira. Thor jest u jego boku, wymachując Mjollnirem, ale nie może nic pomóc Odinowi, bo poświęca wszystkie siły walce z Jormungandem. Frey walczy przeciw Surtowi, bój trwa długo, w końcu Frey pada. Ach, nie poległby, gdyby miał w dłoni swój miecz. Ale oddał go Skirnirowi. Och, jak głośno szczeka Garm w pieczarze Gnipa! Teraz się zerwał i napadł na Tyra. O, gdyby Tyr miał dwie ręce, trudno byłoby Garmowi go kąsać, ale teraz jeden drugiego kładzie trupem. Thor zabija węża Midgardu, jest to czyn tak wielki, że równego mu nie dokonał nikt przedtem i nikt nie dokona później. Odchodzi od miejsca swej walki, ale po dziewięciu krokach pada na ziemię, bo potężny jest jad, którym prysnął na niego Jormungand. Odin i Fenrir wciąż się zmagają ze sobą, ale w końcu wilk odnosi zwycięstwo i pożera Odina. Vidar spieszy pomścić ojca i stawia stopy na dolnej szczęce Fenrira. Chroni jego nogę but ze skrawków ludzkiej skóry, ścinanej z pięt. Toteż jeżeli człowiek chce pomóc Asom, powinien ją często ścinać i odrzucać. Vidar chwyta za szczęki wilka i rozdziera mu paszczę. Taki jest koniec Fenrira. Loki toczy bój z Heimdallem, zabijają się nawzajem i obaj padają na ziemię. Surt rzuca ogień na ziemię i świat ginie w pożodze. Zstępuje ciemność i nie widzę już nic więcej.''
Zmierzch bogów to ostateczna bitwa, która rozegra się pomiędzy bogami, a połączonymi siłami: gigantów z południa (prowadzonych przez Surta), gigantów z północy pod wodzą Thyrma oraz wszystkich potworów Lokiego.
Koniec świata poprzedzi epoka topora oraz epoka miecza. Po nich to nadejdzie epoka wiatru i epoka wilka, które to z kolei poprzedza nieuchronną zgubę dnia Ragnarok. Zima będzie trwać nieustannie przez trzy lata. W tym to też czasie Midgard będzie w stanie nieustających wojen. Ojciec i syn staną w bitwie na przeciw sobie. Rodzeństwa będą żyć w kazirodczych związkach a matki porzucą swoich mężów i będą uwodzić swoich własnych synów.
O nastaniu Ragnaroku ma świadczyć nastanie ciemności, wywołane przez połknięcie słońca przez wilka Skolla. Sam Loki zerwie kajdany by stanąć na czele swoich sił i walczyć z Asami. Bohaterowie z Walhalli ramię w ramię z bogami ruszą na pola Vigrid, gdzie rozegra się ostateczna bitwa. Skutkiem Ragnarok będzie śmierć starych bogów, świat przez nich stworzony przestanie istnieć i nastanie nowy porządek...
Wydarzenie to najlepiej przedstawia przepowiednia wieszczki Heid:
,,Nadejdzie straszliwa zima Fimbul kiedy człowiecze zło dojdzie do szczytu. Brat zabije brata, syn nie oszczędzi ojca, ludzie zatracą swą godność. Tej straszliwej zimy szaleć będą śnieżyce, zawieje, mróz nieustępliwy zetnie ziemie, rozhulają się ostre wiatry, a słońce nie da ciepła. Ta zima Fimbul będzie trwać trzy lata. Na wschodzie, w żelaznym lesie, siedzi zgrzybiała wiedźma, lgną się szczenięta Fenrira i wilk, który połknie słońce. Jego strawą będzie życie przeznaczonych na śmierć ziemian, których krwią spryska niebiosa. [...] Widzę wilka Skolla, który w tym dalekim dniu połknie słońce i księżyc też zaginie, a gwiazdy zbryzga krew. Ziemia się trzęsie, drzewa i skały padają i wszystko niszczeje. Daleko w Jotunheimie czerwony kogut Fjalar głośno pieje. Inny kogut złotopióry pieje nad Asgardem. Wszystkie więzy zostają zerwane, wilk Fenrir wyrwał się na wolność, morze wdziera się na ląd, a Jormungand, wąż Midgardu, wypływa na brzeg. Zrywa się z kotwicy statek Naglafar. Zrobiony jest z paznokci zmarłych, a więc kiedy mąż umiera, obcinajcie mu paznokcie, żeby długo budowano statek. Ale teraz widzę, jak unosi się po wodach potopu, a kieruje nim olbrzym Hymir. Fenrir zbliża się, rozdziawiwszy paszczę, Jormundgand zaś rozpryskuje truciznę po morzu i powietrzu. [...] Rozwierają się niebiosa i w płomieniach schodzą z nich synowie Muspell. Prowadzi ich Surt z ognistym mieczem, a kiedy jadą po Bifroscie, most załamuje się pod nimi i spada na ziemię, potrzaskany w kawałki. Loki także jest wolny i spieszy na równinę Vigrid. Obaj z Hymirem wiodą na bitwę olbrzymów szronu. Wszyscy poplecznicy Hel idą za Lokim. Garm, pies piekieł, szczeka zajadle przed pieczara Gnipa, a jego pysk lśni krwią. Słyszę, jak Heimdall we wrotach Asgardu trąbi na rogu Gjallar. Jego głos czysty i ostry rozbrzmiewa po wszystkich światach, otrąbiając Dzień Ragnaroku. Gromadzą się Asowie, Odin po raz ostatni jedzie do źródła Mimira. Drży Yggdrasil, drzewo świata, niebiosa i ziemia. A teraz widzę, jak Asowie kładą zbroje i jadą na pole bitwy. Pierwszy jedzie Odin w złotym hełmie i jasnej zbroi, na rumaku Sleipnirze, z oszczepem Gungnirem w reku. Jedzie na wilka Fenrira. Thor jest u jego boku, wymachując Mjollnirem, ale nie może nic pomóc Odinowi, bo poświęca wszystkie siły walce z Jormungandem. Frey walczy przeciw Surtowi, bój trwa długo, w końcu Frey pada. Ach, nie poległby, gdyby miał w dłoni swój miecz. Ale oddał go Skirnirowi. Och, jak głośno szczeka Garm w pieczarze Gnipa! Teraz się zerwał i napadł na Tyra. O, gdyby Tyr miał dwie ręce, trudno byłoby Garmowi go kąsać, ale teraz jeden drugiego kładzie trupem. Thor zabija węża Midgardu, jest to czyn tak wielki, że równego mu nie dokonał nikt przedtem i nikt nie dokona później. Odchodzi od miejsca swej walki, ale po dziewięciu krokach pada na ziemię, bo potężny jest jad, którym prysnął na niego Jormungand. Odin i Fenrir wciąż się zmagają ze sobą, ale w końcu wilk odnosi zwycięstwo i pożera Odina. Vidar spieszy pomścić ojca i stawia stopy na dolnej szczęce Fenrira. Chroni jego nogę but ze skrawków ludzkiej skóry, ścinanej z pięt. Toteż jeżeli człowiek chce pomóc Asom, powinien ją często ścinać i odrzucać. Vidar chwyta za szczęki wilka i rozdziera mu paszczę. Taki jest koniec Fenrira. Loki toczy bój z Heimdallem, zabijają się nawzajem i obaj padają na ziemię. Surt rzuca ogień na ziemię i świat ginie w pożodze. Zstępuje ciemność i nie widzę już nic więcej.''
WIELKI NIEDŹWIEDŹ I SZEŚCIU MYŚLIWYCH lub SIEDEM GWIAZD Z GŁĘBI
Legenda Irokezów
Sześciu ludzi poszło zapolować, lecz przez dłuższy czas nie znaleźli żadnej zwierzyny. Jeden z nich powiedział, że jest chory (a był po prostu leniwy) i inni musieli nieść jego rzeczy i koce, a czterech z nich niosło jego samego. Szósty człowiek grupy niósł kociołek. Poza tym każdy z nich musiał nieść swoje własne rzeczy.
W końcu, gdy wszyscy byli już bardzo głodni, znaleźli tropy niedźwiedzia. Gdy je zobaczyli, rzucili na ziemię swego kompana i resztę rzeczy i pobiegli tak szybko jak tylko mogli za niedźwiedziem. Na pierwszy rzut oka trop wyglądał na stary, ale wojownicy stwierdzili, " W końcu dogonimy niedźwiedzia". Później stwierdzili, że tropy nie mogą być starsze niż trzy dni. Następnie mężczyźni poszli świeżym tropem i idąc jego śladem stwierdzili, "Jutro dogonimy niedźwiedzia". Człowiek, którego nieśli tak długo nie był zmęczony i kiedy go upuścili stwierdził, że go tu zostawią, zerwał się na równej nogi i pobiegł za nimi. Jako, że był o wiele bardziej wypoczęty niż inni, wkrótce dogonił niedźwiedzia i go zabił.
Mężczyźni nie zauważyli, że w czasie swojej pogoni wznosili się coraz wyżej i wyżej. Wielu ludzi widziało ich w powietrzu, jak biegli, zawsze się wznosząc. Kiedy dogonili niedźwiedzia i leniwego mężczyznę, dotarli do nieba i tam pozostali do dzisiejszego dnia. Można ich zobaczyć w gwiaździstą noc. Człowiek, który nosił czajnik jest w tym układzie gwiazd zwanych Wielkim Wozem (Wielką Niedźwiedzicą, przyp. tłum.), jest środkową gwiazdą dyszla, natomiast mała gwiazda, jedyna w pobliżu Wielkiego Wozu to kociołek. Niedźwiedź jest najniżej położoną gwiazdą tworzącą zewnętrzny narożnik układu. Każdej zimy, kiedy przychodzi pierwszy mróz można zobaczyć na odrostach dębu krople oleju, nie wody, i te krople są krwią niedźwiedzia. Gdy je widać Indianie mawiają, że leniwy wojownik zabił niedźwiedzia.
Sześciu ludzi poszło zapolować, lecz przez dłuższy czas nie znaleźli żadnej zwierzyny. Jeden z nich powiedział, że jest chory (a był po prostu leniwy) i inni musieli nieść jego rzeczy i koce, a czterech z nich niosło jego samego. Szósty człowiek grupy niósł kociołek. Poza tym każdy z nich musiał nieść swoje własne rzeczy.
W końcu, gdy wszyscy byli już bardzo głodni, znaleźli tropy niedźwiedzia. Gdy je zobaczyli, rzucili na ziemię swego kompana i resztę rzeczy i pobiegli tak szybko jak tylko mogli za niedźwiedziem. Na pierwszy rzut oka trop wyglądał na stary, ale wojownicy stwierdzili, " W końcu dogonimy niedźwiedzia". Później stwierdzili, że tropy nie mogą być starsze niż trzy dni. Następnie mężczyźni poszli świeżym tropem i idąc jego śladem stwierdzili, "Jutro dogonimy niedźwiedzia". Człowiek, którego nieśli tak długo nie był zmęczony i kiedy go upuścili stwierdził, że go tu zostawią, zerwał się na równej nogi i pobiegł za nimi. Jako, że był o wiele bardziej wypoczęty niż inni, wkrótce dogonił niedźwiedzia i go zabił.
Mężczyźni nie zauważyli, że w czasie swojej pogoni wznosili się coraz wyżej i wyżej. Wielu ludzi widziało ich w powietrzu, jak biegli, zawsze się wznosząc. Kiedy dogonili niedźwiedzia i leniwego mężczyznę, dotarli do nieba i tam pozostali do dzisiejszego dnia. Można ich zobaczyć w gwiaździstą noc. Człowiek, który nosił czajnik jest w tym układzie gwiazd zwanych Wielkim Wozem (Wielką Niedźwiedzicą, przyp. tłum.), jest środkową gwiazdą dyszla, natomiast mała gwiazda, jedyna w pobliżu Wielkiego Wozu to kociołek. Niedźwiedź jest najniżej położoną gwiazdą tworzącą zewnętrzny narożnik układu. Każdej zimy, kiedy przychodzi pierwszy mróz można zobaczyć na odrostach dębu krople oleju, nie wody, i te krople są krwią niedźwiedzia. Gdy je widać Indianie mawiają, że leniwy wojownik zabił niedźwiedzia.
OPOWIEŚĆ Z WYBRZEŻA KOŚCI SŁONIOWEJ
za Gildia miłośników fantastyki (http://www.fantasy.dmkhost.net/)
Przed wszystkimi rzeczami na Ziemi i na Niebie istniały dwie istoty niezmiernie potężne: Guela na Górze i Guela na Dole. Pewnego dnia, gdy nie wiał wiatr i panowała zupełna cisza, Guela na Dole nudził się. Ziewnął, a wtedy z jego ust wysunęła się glina. Rzekł: - Z tej gliny uczynię mężczyzn, kobiety, ryby, zwierzęta, rośliny. I tak uczynił. I rzekł: - Napełnię krwią ciała ludzi, zwierząt, ryb i roślin, które uczyniłem z gliny, aby żyły podobnie jak ja. I Guela na Dole napełnił krwią ciała mężczyzn, kobiet, ryb, zwierząt i roślin. Ale życie nie wstąpiło w nich. Guela na Dole rozgniewał się. Poszedł do groty, zostawiając figurki z gliny na dworze. Przestał się nimi interesować.
Pewnego dnia spadł deszcz i wiele figurek ulepionych z gliny roztopiło się. Guela na Dole zobaczył, co się stało z licznymi mężczyznami, kobietami, rybami, zwierzętami i roślinami. Wyrzuty sumienia odezwały się w sercu Gueli na Dole. Zebrał wszystkie figurki, które zostały nienaruszone i umieścił je w grocie. Guela na Dole miał tylko ogień, aby lepiej widzieć.
Guela na Górze miał słońce i ono mu wszystko oświetlało. I widział Guela na Górze, że Guela na Dole ma piękne zabawki. Rzekł: - Daj mi paru twoich mężczyzn i kobiet, i ryb, i zwierząt, i roślin. Ja dam im życie, a tobie dam światło z mego słońca.
Guela na Dole odpowiedział: - Dam Ci tylko ryby i zwierzęta, i rośliny. Nie dam ci mężczyzn i kobiet. Guela na Górze rzekł: - Chcę również mężczyzn i kobiety. Guela na Dole odpowiedział: - Będziesz ich miał, ale najpierw tchnij w nich życie. I Guela na Górze ożywił ciała mężczyzn i kobiet, i ryb, i zwierząt, i roślin. Ludzie powstali i zaczęli chodzić, ryby plusnęły do wody i zaczęły pływać, zwierzęta podniosły się i zaczęły biegać i skakać, rośliny wyprostowały się i zaczęły rosnąć.
Guela na Górze powiedział: - Teraz, Guelo na Dole, dotrzymaj swojej obietnicy. Ja dałem życie mężczyznom, kobietom, rybom, zwierzętom i roślinom z gliny. Dałem ci światło słoneczne. Teraz ty daj mi, co obiecałeś. Ale Guela na Dole nie chciał o niczym słyszeć. I z tego powodu obydwaj pokłócili się, pogniewali na siebie na zawsze i aż do końca wszelkiego czasu.
Guela na Górze próbuje odebrać życie, którym napełnił ciała mężczyzn i kobiet, i ryb, i zwierząt, i roślin uformowanych z gliny przez Guelę na Dole. I za każdym razem, gdy to mu się udaje, jakiś mężczyzna, jakaś kobieta, jakaś ryba, jakieś zwierzę czy roślina – umiera.
Guela na Dole kłóci się z Guelą na Górze. Czas, w którym trwają ich kłótnie, to czas, kiedy mężczyźni, kobiety, ryby, zwierzęta, rośliny są chore. I jest to czas sirocca, i jest to czas wojny, i jest to czas burzy... A Guela na Górze próbuje przyciągnąć do siebie ludzi. Gwiazdy są drogimi kamieniami, które zapalił na niebie, aby skusić kobiety. A księżyc jest jego okiem. I tym okiem, otwartym lub półotwartym, Guela na Górze przygląda się swemu nieprzyjacielowi Gueli na Dole i ożywionym przez siebie ludziom, zwierzętom i roślinom, w nocy, kiedy przekazuje Gueli na Dole słońce. Słońcem, bowiem dzieli się z nim mimo kłótni.
Przed wszystkimi rzeczami na Ziemi i na Niebie istniały dwie istoty niezmiernie potężne: Guela na Górze i Guela na Dole. Pewnego dnia, gdy nie wiał wiatr i panowała zupełna cisza, Guela na Dole nudził się. Ziewnął, a wtedy z jego ust wysunęła się glina. Rzekł: - Z tej gliny uczynię mężczyzn, kobiety, ryby, zwierzęta, rośliny. I tak uczynił. I rzekł: - Napełnię krwią ciała ludzi, zwierząt, ryb i roślin, które uczyniłem z gliny, aby żyły podobnie jak ja. I Guela na Dole napełnił krwią ciała mężczyzn, kobiet, ryb, zwierząt i roślin. Ale życie nie wstąpiło w nich. Guela na Dole rozgniewał się. Poszedł do groty, zostawiając figurki z gliny na dworze. Przestał się nimi interesować.
Pewnego dnia spadł deszcz i wiele figurek ulepionych z gliny roztopiło się. Guela na Dole zobaczył, co się stało z licznymi mężczyznami, kobietami, rybami, zwierzętami i roślinami. Wyrzuty sumienia odezwały się w sercu Gueli na Dole. Zebrał wszystkie figurki, które zostały nienaruszone i umieścił je w grocie. Guela na Dole miał tylko ogień, aby lepiej widzieć.
Guela na Górze miał słońce i ono mu wszystko oświetlało. I widział Guela na Górze, że Guela na Dole ma piękne zabawki. Rzekł: - Daj mi paru twoich mężczyzn i kobiet, i ryb, i zwierząt, i roślin. Ja dam im życie, a tobie dam światło z mego słońca.
Guela na Dole odpowiedział: - Dam Ci tylko ryby i zwierzęta, i rośliny. Nie dam ci mężczyzn i kobiet. Guela na Górze rzekł: - Chcę również mężczyzn i kobiety. Guela na Dole odpowiedział: - Będziesz ich miał, ale najpierw tchnij w nich życie. I Guela na Górze ożywił ciała mężczyzn i kobiet, i ryb, i zwierząt, i roślin. Ludzie powstali i zaczęli chodzić, ryby plusnęły do wody i zaczęły pływać, zwierzęta podniosły się i zaczęły biegać i skakać, rośliny wyprostowały się i zaczęły rosnąć.
Guela na Górze powiedział: - Teraz, Guelo na Dole, dotrzymaj swojej obietnicy. Ja dałem życie mężczyznom, kobietom, rybom, zwierzętom i roślinom z gliny. Dałem ci światło słoneczne. Teraz ty daj mi, co obiecałeś. Ale Guela na Dole nie chciał o niczym słyszeć. I z tego powodu obydwaj pokłócili się, pogniewali na siebie na zawsze i aż do końca wszelkiego czasu.
Guela na Górze próbuje odebrać życie, którym napełnił ciała mężczyzn i kobiet, i ryb, i zwierząt, i roślin uformowanych z gliny przez Guelę na Dole. I za każdym razem, gdy to mu się udaje, jakiś mężczyzna, jakaś kobieta, jakaś ryba, jakieś zwierzę czy roślina – umiera.
Guela na Dole kłóci się z Guelą na Górze. Czas, w którym trwają ich kłótnie, to czas, kiedy mężczyźni, kobiety, ryby, zwierzęta, rośliny są chore. I jest to czas sirocca, i jest to czas wojny, i jest to czas burzy... A Guela na Górze próbuje przyciągnąć do siebie ludzi. Gwiazdy są drogimi kamieniami, które zapalił na niebie, aby skusić kobiety. A księżyc jest jego okiem. I tym okiem, otwartym lub półotwartym, Guela na Górze przygląda się swemu nieprzyjacielowi Gueli na Dole i ożywionym przez siebie ludziom, zwierzętom i roślinom, w nocy, kiedy przekazuje Gueli na Dole słońce. Słońcem, bowiem dzieli się z nim mimo kłótni.
LEGENDA O OZYRYSIE I IZYDZIE
za Gildia miłośników fantastyki (http://www.fantasy.dmkhost.net/)
Ozyrys był pierwszym faraonem. Miał on żonę Izydę i malutkiego synka Horusa. Miał również braciszka. Jego słodziutki braciszek nosił imię Set i był dość wredny. Powiedzmy delikatnie że nie bardzo lubił swego brata Ozyrysa. Był baaardzo zazdrosny i nie podobało mu się że wszyscy lubią jego braciszka. Więc wymyślił diaboliczny plan:) postanowił zabić Ozyrysa. Ale w jakiż to sposób miał uciec karze za ten niecny czyn? Sposób znalazł się szybko. Wystarczyło tylko poćwiartować swego brata na trzy nie równe połowy. A tak na poważnie to rozciachał go na czternaście części. Potem wybrał się w przyjemną podróż, podczas której rozrzucił te części po całym morzu.
Może i Setowi udałby się ten plan. Niestety. Nie przewidział że Izydzie będzie się chciało ruszyć i pozbierać swego chłopa w kawałki. A ta sztuka udała się jej znakomicie. Prawie. Odnalazła wszystkie części poza jedną. Oczywiście wiadomo że chodzi tu o siusiaka:). W każdym razie splotła te części w całość bandażem. Fragmenty których nie znalazła (tak wciąż o TO się rozchodzi) zastąpiła protezami. Pierwszą mumię dała Anubisowi. Niestety temu nie udało się go wskrzesić. Ozyrys powędrował do królestwa umarłych.
et za to miał pecha. W czasie gdy Izyda bawiła się częściami zamiennymi Ozyrysa, podrósł jej synek. Horus wypowiedział wojnę Setowi. W czasie walki stracił oko, jednak swój cel osiągnął. Wygnał Seta do świata złych duchów. W ten sposób Set został panem burz i pustyni…
Ozyrys był pierwszym faraonem. Miał on żonę Izydę i malutkiego synka Horusa. Miał również braciszka. Jego słodziutki braciszek nosił imię Set i był dość wredny. Powiedzmy delikatnie że nie bardzo lubił swego brata Ozyrysa. Był baaardzo zazdrosny i nie podobało mu się że wszyscy lubią jego braciszka. Więc wymyślił diaboliczny plan:) postanowił zabić Ozyrysa. Ale w jakiż to sposób miał uciec karze za ten niecny czyn? Sposób znalazł się szybko. Wystarczyło tylko poćwiartować swego brata na trzy nie równe połowy. A tak na poważnie to rozciachał go na czternaście części. Potem wybrał się w przyjemną podróż, podczas której rozrzucił te części po całym morzu.
Może i Setowi udałby się ten plan. Niestety. Nie przewidział że Izydzie będzie się chciało ruszyć i pozbierać swego chłopa w kawałki. A ta sztuka udała się jej znakomicie. Prawie. Odnalazła wszystkie części poza jedną. Oczywiście wiadomo że chodzi tu o siusiaka:). W każdym razie splotła te części w całość bandażem. Fragmenty których nie znalazła (tak wciąż o TO się rozchodzi) zastąpiła protezami. Pierwszą mumię dała Anubisowi. Niestety temu nie udało się go wskrzesić. Ozyrys powędrował do królestwa umarłych.
et za to miał pecha. W czasie gdy Izyda bawiła się częściami zamiennymi Ozyrysa, podrósł jej synek. Horus wypowiedział wojnę Setowi. W czasie walki stracił oko, jednak swój cel osiągnął. Wygnał Seta do świata złych duchów. W ten sposób Set został panem burz i pustyni…
EL CID
za Gildia miłośników fantastyki (http://www.fantasy.dmkhost.net/)
Latem 1099 roku wielki smutek ogarnął hiszpańskie miasto, Walencję. Mieszkańcy chodzili po ulicach z opuszczonymi głowami, z rzadka tylko zamieniając słowo między sobą. Znikł też gdzieś radosny szum i trajkot miejskich targowisk. W karczmach, wśród melancholijnej ciszy, siedzieli goście, popijając z kwart piwo i wino. Karczmarze, którzy zawsze byli w dobrym nastroju, gotowi w każdej chwili uraczyć gościa wesołą historyjką, teraz siedzieli przygnębieni za szynkwasami. Jeżeli ktoś zadawał pytanie, to niezależnie od tego jak brzmiało, zawsze miało ten sam sens:
– Czy są jakieś wieści?
Odpowiedzią było zawsze krótkie „nie” lub smutne, ale jednocześnie jakby nadzieją, zaprzeczenie ruchem głowy. Mieszkańcy Walencji obawiali się bowiem najbardziej dnia, w którym odpowiedź na to pytanie zabrzmi „tak”. Taka odpowiedź oznaczałaby, że El Cid, Roderigo Diaz De Vivar, władca Walencji, nie żyje.
El Cid był już starym człowiekiem, wyczerpanym w wyniku przeszło trzydziestu lat walk i krwawych kampanii. Ze swoimi armiami przemierzył tysiące mil w palących promieniach hiszpańskiego słońca. Walczył zawsze ramię w ramię ze swoimi rycerzami, aby natchnąć ich otuchą i wiarą. Był też wielokrotnie ranny w boju. Teraz wszystkie te lata trudów i niewygód wystawiły El Cidowi słony rachunek.
El Cid był umierający. A najgorsze dla Walencji i jej mieszkańców było to, że śmierci El Cid z niecierpliwością wyczekiwali muzułmańscy wrogowie, aby przystąpić do ostatecznego ataku na miasto. To właśnie Muzułmanie nadali Roderigo Diazowi przydomek „El Cid”, co po arabsku znaczyło „Pan”. Chrześcijańska armia Roderiga miała dla niego inny przydomek „Compeador” co oznacza „zwycięzca w bitwach”. Muzułmanie i Chrześcijanie co do jednego byli zgodni. El Cid był najwspanialszym rycerzem Hiszpanii. W tamtych czasach obie strony walczyły o władzę nad krajem, a armia pod dowództwem El Cid odnosiła zwycięstwa we wszystkich bitwach, co pozwoliło rozszerzyć władzę Chrześcijan w całej północnej Hiszpanii. Po roku 1094 El Cid podbił również ogromne obszary wschodniej Hiszpanii, w prowincji Walencja.
El Cid był tak wspaniałym dowódcą, że rycerze muzułmańscy drżeli na sam dźwięk tego imienia. Wodzowie muzułmańscy wiedzieli, że nie odniosą zwycięstwa nad chrześcijanami dopóki El Cid żyje. Tak więc, Muzułmanie uzbroiwszy się w cierpliwość oczekiwali stosownej chwili.
Na początku roku 1099 dotarła do nich wiadomość, na którą już od dawna czekali. El Cid podupadł na zdrowiu. Słabł z dnia na dzień i z coraz większym trudem przychodziło mu wstawanie z łóżka.
Jego wierna i piękna żona Jimena noce i dnie spędzała u boku męża. Obawiała się, że gdy go opuści nawet na chwilę, El Cid może umrzeć pod jej nieobecność i nie będzie nawet miała możliwości, aby się z nim pożegnać.
Wielka radość zapanowała w obozach muzułmańskich, gdy rozeszła się wieść o chorobie El Cida. Muzułmanie od razu zaczęli gromadzić wojska, aby być gotowym do ataku. Gdy tylko El Cid wyda ostatnie tchnienie.
El Cid wiedział co się dzieje i dlatego przepełniało go uczucie zawodu i wściekłości.
– Cóż mam począć? Mój lud polega na mnie, a ja jestem zbyt chory by im pomóc – rozmyślał.
El Cid wzdrygnął się na samą myśl co mogłoby się stać, gdyby umarł. Łatwo mógł wyobrazić sobie ten widok: dzicy Muzułmanie wdzierający się do miasta, mordujący mężczyzn, kobiety i dzieci, podpalający domy, niszczący kościoły i rabujący wszystkie skarby miasta.
– Muszę jakoś uratować mój lud, muszę – mruczał, leżąc z przymkniętymi oczami. Z dnia na dzień był słabszy, lecz cały czas myślał, jak pomóc swym poddanym.
Pewnego dnia, gdy był tak słaby, że nawet mówienie sprawiało mu trudność zdecydował się. Poprosił Jimenę, aby wezwała dowódcę armii, a gdy ten przyszedł El Cid, odpoczywając po każdym zdaniu, wydał mu rozkazy.
Potem popatrzył na Jimenę i przekazał jej swoją ostatnią wolę.
– Nie opłakuj mnie, gdy umrę – na te słowa, zapłakana Jimena skinęła przytakująco głową i otarła łzy sposobiąc się do najlepszego wykonania woli męża.
– Nikt nie może wiedzieć, że umarłem. Nie od razu przynajmniej. A przede wszystkim muzułmanie nie powinni o tym wiedzieć. Przyrzeknijcie mi wszyscy, że uczynicie tak, jak rozkażę. – mówił szeptem.
– Tak, tak przyrzekamy. Wszyscy zrobimy tak, jak tylko tego sobie życzysz mój ukochany mężu – odpowiedziała Jimena. El Cid uśmiechnął się.
– A więc Walencja zostanie ocalona – rzekł.
Kilka godzin potem El Cid już nie żył. Jimena ucałowała go po raz ostatni, poczym podniosła się blada, z zaczerwienionymi oczyma, lecz całkiem spokojna.
– Wiesz co masz czynić – zwróciła się do dowódcy. Po czym sama pośpieszyła wydać rozkazy rycerzom Walencji, aby przygotowali się do bitwy.
– Uderzcie w bębny! El Cid poprowadzi was do kolejnego wspaniałego zwycięstwa nad Muzułmanami! – rozkazała Jimena.
Początkowo rycerze byli zaskoczeni niezwykłą wiadomością. Była to ostatnia rzecz, której mogli się spodziewać. Lecz w końcu uznali, że widocznie El Cid wyzdrowiał, nakłada zbroję, sięga po swój wierny miecz zwany Tizona, aby poprowadzić ich do boju. Ostatecznie upewnili się w swoich przypuszczeniach, kiedy ujrzeli jak giermkowie prowadzą ze stajni osiodłanego Bavieca – konia El Cida.
Muzułmanie usłyszeli bicie w bębny i szczęk oręża dochodzący zza murów Walencji. Słyszeli też radosne okrzyki tłumu, który wyległ na ulicę, aby pozdrowić kolumny rycerzy maszerujących w kierunku bram miasta.
– Co się dzieje? Czy ci giaurowie oszaleli? Przecież El Cid musiał umrzeć a oni radują się i bawią.
Byli jednak na tyle ostrożni, że rozpoczęli przygotowania do bitwy. Ledwie jednak zdążyli nałożyć swe zbroje, sięgnąć po miecze i włócznie, ledwie zdążyli sformować swoje szyki bojowe, gdy rozwarły się wielkie skrzydła bram Walencji. Wyjechał przez nie pojedynczy jeździec trzymając w ręku białą chorągiew ozdobioną czerwonym krzyżem. W drugiej ręce dzierżył potężny miecz. Za nim postępowały setki jeźdźców, którym towarzyszyły nieprzeliczone szeregi piechoty.
Samotny jeździec podjechał bliżej, by Muzułmanie mogli go rozpoznać.
– To jest El Cid! El Cid prowadzi swoją armię przeciwko nam! – wykrzyknęli z przerażeniem.
To był El Cid, bez wątpienia i to we własnej osobie. Każdy Muzułmanin w Hiszpanii znał tę srogą twarz, to niezachwiane rycerskie wejrzenie i tę wysoką, prostą sylwetkę wodza, który już tyle razy pobił ich w niezliczonych bitwach.
Gdy Chrześcijanie zbliżyli się do nich, Muzułmanie usłyszeli rytmicznie powtarzane dwa słowa: „El Cid! El Cid! El Cid!”. Na dźwięk tego imienia muzułmańscy rycerze popadli w panikę. Cała armia rzuciła się do ucieczki, a konie bez jeźdźców rozbiegły się w różnych kierunkach tratując wszystko dookoła. Chrześcijanie ruszyli za uciekającymi. Pogoń trwała dopóty, dopóki dowódca nie upewnił się, że Muzułmanie nie powrócą. Wtedy wydał wojsku rozkaz powrotu do Walencji. Rycerze chrześcijańscy wracali śpiewając do miasta, gdzie witały ich rozradowane tłumy.
Nikt nie zauważył, że dowódca postępujący przy El Cidzie mocno trzymał w rękach uzdę jego konia Bavieca.
To ostatnie zwycięstwo było twoim największym zwycięstwem, mój panie – szepnął dowódca do nieruchomej, sztywnej postaci, siedzącej prosto w siodle Bavieca.
W podnieceniu przed starciem i w bitewnej wrzawie ani Chrześcijanie, ani Muzułmanie nie spostrzegli, że El Cid był mocno przywiązany do siodła, aby nie mógł zeń spaść. Chorągiew i miecz były podparte żerdziami ukrytymi w rękawach jego kolczugi. Takie bowiem były rozkazy umierającego wodza.
Dowódca ubrał ciało w królewską zbroję i posadził na grzbiecie Bavieca, aby król mógł poprowadzić do boju swoją armię jeszcze ten ostatni raz.
W ten sposób El Cid napełnił otuchą serca swych rycerzy, a zasiał zwątpienie i strach w szeregach Muzułmanów. Sukces był całkowity.
Marsz triumfalny trwał jeszcze trzy dni, ponieważ dowódca spełniając ostatni rozkaz swego pana poprowadził Bavieca z siedzącym na nim, nieżyjącym zwycięzcą, do miasta Burgos w królestwie Kastylii, gdzie El Cid urodził się i gdzie pragnął być pochowany.
Latem 1099 roku wielki smutek ogarnął hiszpańskie miasto, Walencję. Mieszkańcy chodzili po ulicach z opuszczonymi głowami, z rzadka tylko zamieniając słowo między sobą. Znikł też gdzieś radosny szum i trajkot miejskich targowisk. W karczmach, wśród melancholijnej ciszy, siedzieli goście, popijając z kwart piwo i wino. Karczmarze, którzy zawsze byli w dobrym nastroju, gotowi w każdej chwili uraczyć gościa wesołą historyjką, teraz siedzieli przygnębieni za szynkwasami. Jeżeli ktoś zadawał pytanie, to niezależnie od tego jak brzmiało, zawsze miało ten sam sens:
– Czy są jakieś wieści?
Odpowiedzią było zawsze krótkie „nie” lub smutne, ale jednocześnie jakby nadzieją, zaprzeczenie ruchem głowy. Mieszkańcy Walencji obawiali się bowiem najbardziej dnia, w którym odpowiedź na to pytanie zabrzmi „tak”. Taka odpowiedź oznaczałaby, że El Cid, Roderigo Diaz De Vivar, władca Walencji, nie żyje.
El Cid był już starym człowiekiem, wyczerpanym w wyniku przeszło trzydziestu lat walk i krwawych kampanii. Ze swoimi armiami przemierzył tysiące mil w palących promieniach hiszpańskiego słońca. Walczył zawsze ramię w ramię ze swoimi rycerzami, aby natchnąć ich otuchą i wiarą. Był też wielokrotnie ranny w boju. Teraz wszystkie te lata trudów i niewygód wystawiły El Cidowi słony rachunek.
El Cid był umierający. A najgorsze dla Walencji i jej mieszkańców było to, że śmierci El Cid z niecierpliwością wyczekiwali muzułmańscy wrogowie, aby przystąpić do ostatecznego ataku na miasto. To właśnie Muzułmanie nadali Roderigo Diazowi przydomek „El Cid”, co po arabsku znaczyło „Pan”. Chrześcijańska armia Roderiga miała dla niego inny przydomek „Compeador” co oznacza „zwycięzca w bitwach”. Muzułmanie i Chrześcijanie co do jednego byli zgodni. El Cid był najwspanialszym rycerzem Hiszpanii. W tamtych czasach obie strony walczyły o władzę nad krajem, a armia pod dowództwem El Cid odnosiła zwycięstwa we wszystkich bitwach, co pozwoliło rozszerzyć władzę Chrześcijan w całej północnej Hiszpanii. Po roku 1094 El Cid podbił również ogromne obszary wschodniej Hiszpanii, w prowincji Walencja.
El Cid był tak wspaniałym dowódcą, że rycerze muzułmańscy drżeli na sam dźwięk tego imienia. Wodzowie muzułmańscy wiedzieli, że nie odniosą zwycięstwa nad chrześcijanami dopóki El Cid żyje. Tak więc, Muzułmanie uzbroiwszy się w cierpliwość oczekiwali stosownej chwili.
Na początku roku 1099 dotarła do nich wiadomość, na którą już od dawna czekali. El Cid podupadł na zdrowiu. Słabł z dnia na dzień i z coraz większym trudem przychodziło mu wstawanie z łóżka.
Jego wierna i piękna żona Jimena noce i dnie spędzała u boku męża. Obawiała się, że gdy go opuści nawet na chwilę, El Cid może umrzeć pod jej nieobecność i nie będzie nawet miała możliwości, aby się z nim pożegnać.
Wielka radość zapanowała w obozach muzułmańskich, gdy rozeszła się wieść o chorobie El Cida. Muzułmanie od razu zaczęli gromadzić wojska, aby być gotowym do ataku. Gdy tylko El Cid wyda ostatnie tchnienie.
El Cid wiedział co się dzieje i dlatego przepełniało go uczucie zawodu i wściekłości.
– Cóż mam począć? Mój lud polega na mnie, a ja jestem zbyt chory by im pomóc – rozmyślał.
El Cid wzdrygnął się na samą myśl co mogłoby się stać, gdyby umarł. Łatwo mógł wyobrazić sobie ten widok: dzicy Muzułmanie wdzierający się do miasta, mordujący mężczyzn, kobiety i dzieci, podpalający domy, niszczący kościoły i rabujący wszystkie skarby miasta.
– Muszę jakoś uratować mój lud, muszę – mruczał, leżąc z przymkniętymi oczami. Z dnia na dzień był słabszy, lecz cały czas myślał, jak pomóc swym poddanym.
Pewnego dnia, gdy był tak słaby, że nawet mówienie sprawiało mu trudność zdecydował się. Poprosił Jimenę, aby wezwała dowódcę armii, a gdy ten przyszedł El Cid, odpoczywając po każdym zdaniu, wydał mu rozkazy.
Potem popatrzył na Jimenę i przekazał jej swoją ostatnią wolę.
– Nie opłakuj mnie, gdy umrę – na te słowa, zapłakana Jimena skinęła przytakująco głową i otarła łzy sposobiąc się do najlepszego wykonania woli męża.
– Nikt nie może wiedzieć, że umarłem. Nie od razu przynajmniej. A przede wszystkim muzułmanie nie powinni o tym wiedzieć. Przyrzeknijcie mi wszyscy, że uczynicie tak, jak rozkażę. – mówił szeptem.
– Tak, tak przyrzekamy. Wszyscy zrobimy tak, jak tylko tego sobie życzysz mój ukochany mężu – odpowiedziała Jimena. El Cid uśmiechnął się.
– A więc Walencja zostanie ocalona – rzekł.
Kilka godzin potem El Cid już nie żył. Jimena ucałowała go po raz ostatni, poczym podniosła się blada, z zaczerwienionymi oczyma, lecz całkiem spokojna.
– Wiesz co masz czynić – zwróciła się do dowódcy. Po czym sama pośpieszyła wydać rozkazy rycerzom Walencji, aby przygotowali się do bitwy.
– Uderzcie w bębny! El Cid poprowadzi was do kolejnego wspaniałego zwycięstwa nad Muzułmanami! – rozkazała Jimena.
Początkowo rycerze byli zaskoczeni niezwykłą wiadomością. Była to ostatnia rzecz, której mogli się spodziewać. Lecz w końcu uznali, że widocznie El Cid wyzdrowiał, nakłada zbroję, sięga po swój wierny miecz zwany Tizona, aby poprowadzić ich do boju. Ostatecznie upewnili się w swoich przypuszczeniach, kiedy ujrzeli jak giermkowie prowadzą ze stajni osiodłanego Bavieca – konia El Cida.
Muzułmanie usłyszeli bicie w bębny i szczęk oręża dochodzący zza murów Walencji. Słyszeli też radosne okrzyki tłumu, który wyległ na ulicę, aby pozdrowić kolumny rycerzy maszerujących w kierunku bram miasta.
– Co się dzieje? Czy ci giaurowie oszaleli? Przecież El Cid musiał umrzeć a oni radują się i bawią.
Byli jednak na tyle ostrożni, że rozpoczęli przygotowania do bitwy. Ledwie jednak zdążyli nałożyć swe zbroje, sięgnąć po miecze i włócznie, ledwie zdążyli sformować swoje szyki bojowe, gdy rozwarły się wielkie skrzydła bram Walencji. Wyjechał przez nie pojedynczy jeździec trzymając w ręku białą chorągiew ozdobioną czerwonym krzyżem. W drugiej ręce dzierżył potężny miecz. Za nim postępowały setki jeźdźców, którym towarzyszyły nieprzeliczone szeregi piechoty.
Samotny jeździec podjechał bliżej, by Muzułmanie mogli go rozpoznać.
– To jest El Cid! El Cid prowadzi swoją armię przeciwko nam! – wykrzyknęli z przerażeniem.
To był El Cid, bez wątpienia i to we własnej osobie. Każdy Muzułmanin w Hiszpanii znał tę srogą twarz, to niezachwiane rycerskie wejrzenie i tę wysoką, prostą sylwetkę wodza, który już tyle razy pobił ich w niezliczonych bitwach.
Gdy Chrześcijanie zbliżyli się do nich, Muzułmanie usłyszeli rytmicznie powtarzane dwa słowa: „El Cid! El Cid! El Cid!”. Na dźwięk tego imienia muzułmańscy rycerze popadli w panikę. Cała armia rzuciła się do ucieczki, a konie bez jeźdźców rozbiegły się w różnych kierunkach tratując wszystko dookoła. Chrześcijanie ruszyli za uciekającymi. Pogoń trwała dopóty, dopóki dowódca nie upewnił się, że Muzułmanie nie powrócą. Wtedy wydał wojsku rozkaz powrotu do Walencji. Rycerze chrześcijańscy wracali śpiewając do miasta, gdzie witały ich rozradowane tłumy.
Nikt nie zauważył, że dowódca postępujący przy El Cidzie mocno trzymał w rękach uzdę jego konia Bavieca.
To ostatnie zwycięstwo było twoim największym zwycięstwem, mój panie – szepnął dowódca do nieruchomej, sztywnej postaci, siedzącej prosto w siodle Bavieca.
W podnieceniu przed starciem i w bitewnej wrzawie ani Chrześcijanie, ani Muzułmanie nie spostrzegli, że El Cid był mocno przywiązany do siodła, aby nie mógł zeń spaść. Chorągiew i miecz były podparte żerdziami ukrytymi w rękawach jego kolczugi. Takie bowiem były rozkazy umierającego wodza.
Dowódca ubrał ciało w królewską zbroję i posadził na grzbiecie Bavieca, aby król mógł poprowadzić do boju swoją armię jeszcze ten ostatni raz.
W ten sposób El Cid napełnił otuchą serca swych rycerzy, a zasiał zwątpienie i strach w szeregach Muzułmanów. Sukces był całkowity.
Marsz triumfalny trwał jeszcze trzy dni, ponieważ dowódca spełniając ostatni rozkaz swego pana poprowadził Bavieca z siedzącym na nim, nieżyjącym zwycięzcą, do miasta Burgos w królestwie Kastylii, gdzie El Cid urodził się i gdzie pragnął być pochowany.
ZYGFRYD - POGROMCA SMOKÓW
za Gildia miłośników fantastyki (http://www.fantasy.dmkhost.net/) (źródło: Mity i legendy Europy)
Sławny Zygfryd oparł ostrze swego miecza na brodzie Kuperana, następnie powiódł je w dół, aż do gardła. Kuperan król Olbrzymów zacharczał, łapiąc z trudem oddech. Złowieszczy wyraz twarzy Zygfryda nie wróżył nic dobrego.
- Otwieraj zaczarowaną jaskinie albo czeka cię śmierć - stanowczo rzekł Zygfryd - Do ciebie należy wybór.
Kuperan w istocie nie miał żadnedo wyboru. Nie chciał umierać, tym bardziej w obecności Eugleina, króla Karłów. Ten cały czas bacznie mu się przyglądał z nieskrywanym rozbawieniem. Karły i Olbrzymy darzyły się wzajemnie nieodpartą nienawiścią.
- Pozwól mi wstać. Wezmę klucz do jaskini - Kuperan był całkowicie na łasce wojownika. Zygfryd cofnął ostrze, upokorzony gigant podniósł się powoli.
- Co za hańba! - mamrotał do siebie - jeśli nie uda mi się zemścić, na zawsze stanę się pośmiewiskiem dla tych kurdupli. Klucz, który posiadał był jedynym otwierającym zaczarowaną jaskinie. W grocie smok Fafnir strzegł najwspanialszego na ziemi skarbu.
A był Fafnir olbrzymim potworem, ale dawno temu był zwykłym kowalem. Po tym jak zabił swego ojca Reidmara i zagarnął jego skarby, zmienił się w smoka. Kryształy, złoto, srebro i inne klejnoty wytwarzane były przez pracowite karły. Jeżeli teraz Kuperan wpuściłby Zygfryda i Eugleina do jaskini, Karły odzyskały by swoje kosztowności. Niestety, jasnowłosy wojownik okazał się znacznie silniejszy niż olbrzym przypuszczał. Pokonany w walce, zmuszony został do uległości. Niewielką pociechą było, że Zygfryd, syn króla Zygmunta, znany był jako znakomity wojownik i wielki pogromca smoków. Władca Olbrzymów nie dopuszczał do siebie myśli, że mógłby być pokonany przez kogokolwiek. Sięgając z niechęcią do skrytki po klucz, gorączkowo myślał nad sposobem zemsty.
- Ten wojownik jest wielkim bohaterem, lecz jak każdy człowiek musi mieć jakiś słaby punkt - rozmyślał. I przypomniał sobie, że kiedy Zygfryd zabił swego pierwszego smoka, zjadł jego mięso. W rezultacie smocza łuska porosła jego ciało, pokrywając je żelaznym pancerzem. Pozostało jednak jedno miejsce między łopatkami, które tak, jak u smoków w miejscu skrzydeł nie pokryte było łuską.
- Tam właśnie powinienem go ugodzić - postanowił gigant wiodąc Zygfryda i Eugleina do zaczarowanej jaskini. Wojownik postępował za olbrzymem bacznie go obserwując, podczas gdy Euglein cały czas opowiadał o skarbach ukrytych w jaskini.
- My Karły rzuciliśmy klątwę. Ktokolwiek zabierze nasze złoto musi umrzeć. Lecz i my będziemy mieć poważny problem do rozwiązania.
- A mianowicie? - zapytał Zygfryd.
- Fanfir, który strzeże skarbu, może zostać zabity jedynie przy pomocy magicznego miecza, którym zabił swego ojca Reidmara. Miecz ten ukryty jest gdzieś w jaskini, niestety nie wiem gdzie.
W tej chwili Kuperan odwrócił się, lecz Zygfryd natychmiast przystawił mu ostrze do piersi na wypadek, gdyby tamten próbował zaatakować. Wielkolud uśmiechnął się i uniósł ręce do góry na znak, że nie ma złych zamiarów.
- Wiem gdzie znajduje się te zaczarowana broń - powiedział olbrzym - Ponieważ darowałeś mi życie pokażę ci to miejsce.
Kuperan wyjął klucz i otworzył drzwi, za krórymi ukazał się długi, kręty korytarz, skąpany w dziwnym, jaskrawym świetle, które stawało się coraz jaśniejsze, w miarę jak posówali się w kierunku jego źródła. Weszli do ogromnej sali i Zygfryd dostrzegł, że owo światło pochodziło ze ścian pokrytych złotem i klejnotami.
- Nic dziwnego, iż grota ta uważana jest za najwspanialszy skarb na ziemi - rzekł rozglądając się dookoła z podziwem.
W pobliżu rozległ się nagle głuchy łoskot. jaskinia zadrżała. Po chwili do łoskotu dołączył świszczący niesamowity odgłos. Przerażony Euglein skrył się za pobliską skałą.
- To ziejący ogniem smok Fanair - zawołał Kuperan. Pobiegł w róg sali i odciągnął grubą zasłonę, za którą znajdował się czarodziejski miecz, wbity w potężny głaz.
- Oto oręż, którym możesz zabić Fafnira, o ile uda ci się go wydobyć - olbrzym uśmiechnął się z niechęcią.
Nie zwlekając Zygfryd rzucił się w kierunku miecza i chwycił jego rękojeść. Próbował dźwignąć i wyrwać go, lecz ostrze ani drgnęło. Rozległ się nagle przeszywający krzyk Eugleina.
- Zygfrydzie uważaj! - wojownik odwrócił głowę i zobaczył małego króla Karłów, który rzucił się na zbrojną w ogromny sztylet rękę Kuperana i wytrącił mu go z dłoni. Zygfryd cudem uniknął śmiertelnego ciosu. Wielkolud wrzasnął zaskoczony i chciał ponowić atak. Schylił sie szybko po sztylet, lecz Zygfryd był szybszy.
Natężył wszystkie siły, wyrwał wreszcie miecz i jednym ciosem wbił go w ciało Kuperana, który martwy zwalił się na ziemię.
- Miecz, którym można zabić smoka, można pokonać także zdrajcę - krzyknął gniewnie. Ryk zbliżał się i narastał.
- Jest tutaj! Fafnir nadchodzi! - Euglein pierwszy dostrzegł potwora. Król karłów pierwszy dostrzegł smoka i zniknął Zygfrydowi z pola widzenia. W chwilę po tym jaskinię napełnił gorący podmuch i ukazał się w swej przerażającej postaci Fafnir. Był w istocie ogromnym stworzeniem o ciele pokrytym łuską. Każdemu jego rykowi towarzyszyły płomienie wydobywające się z jego ogromnej paszczy. Żar był tak straszliwy, że tarcza Zygfryda rozpaliła się do czerwoności. Fafnir zmierzał prosto w jego stronę. W ślepiach ogromnego gada wrzała dzika wściekłość.
Zygfryd zaczął się rozglądać za miejscem, w którym mógłby się skryć. Dostrzegł wąski korytarz wśród skał, zbyt ciasny aby Fafnir mógł się tam dostać. Z tego skalnego przesmyku, jak z bezpiecznej kryjówki raził Zygfryd Fafnira głazami. Jeden z rzutów był wyjątkowo celny. Głaz utknął w otwartej paszczy smoka i zdusił wydobywające się zeń płomienie. Ujrzawszy to, bohater ruszył do ataku zadając potworowi potężne ciosy magicznym mieczem. Ku swemu przerażeniu dostrzegł, że nawet ta cudowna broń nie jest w stanie naruszyć twardego pancerza z łusek.
Nagle z drugiej strony groty dał się słyszeć głos:
- Fafnir, Fafnir spójrz tutaj! - to Euglein wołał bestię.
Smok obejrzał się. Zygfryd doskonale potrafił wykorzystać ten moment. Dostrzegł miejsce na smoczej skórze niepokryte łuskami, rzucił się do przodu i wbił swój miecz w odsłonięte miejsce. Cios był celny. Zygfryd wyrwał szybko broń z cielska smoka, a z rany buchnął ogromny podmuch ognia. Oszalały z bólu Fafnir tłukł swoim potężnym ogonem po całej sali. Nieustraszony bohater uderzył po raz wtóry. Tym razem miecz trafił prosto w serce. Smok wydał przeraźliwy skowyt i runął z potężnym hukiem na ziemię. Ostatni płomień zabłysnął z jego rany, a oczy przygasły. Po chwili Fafnir nie żył.
Król Euglein wyszedł tańcząc i śmiejąc się ze swego ukrycia. Podskoczył i uścisnął Zygfryda.
- Nareszcie! Nareszcie! Skarb, który jest własnością Karłów należy znów do nich - zawołał.
Szczęśliwy podarował Zygfrydowi w nagrodę jeden z najcenniejszych klejnotów jakie były w jaskini. Wojownik umieścił go na swej tarczy tak, by wszyscy rozpoznawali w nim tego, który odniósł znakomite zwycięstwo pokonując potężnego Króla Olbrzymów i niszcząc potęgę najgroźniejszego smoka.
Sławny Zygfryd oparł ostrze swego miecza na brodzie Kuperana, następnie powiódł je w dół, aż do gardła. Kuperan król Olbrzymów zacharczał, łapiąc z trudem oddech. Złowieszczy wyraz twarzy Zygfryda nie wróżył nic dobrego.
- Otwieraj zaczarowaną jaskinie albo czeka cię śmierć - stanowczo rzekł Zygfryd - Do ciebie należy wybór.
Kuperan w istocie nie miał żadnedo wyboru. Nie chciał umierać, tym bardziej w obecności Eugleina, króla Karłów. Ten cały czas bacznie mu się przyglądał z nieskrywanym rozbawieniem. Karły i Olbrzymy darzyły się wzajemnie nieodpartą nienawiścią.
- Pozwól mi wstać. Wezmę klucz do jaskini - Kuperan był całkowicie na łasce wojownika. Zygfryd cofnął ostrze, upokorzony gigant podniósł się powoli.
- Co za hańba! - mamrotał do siebie - jeśli nie uda mi się zemścić, na zawsze stanę się pośmiewiskiem dla tych kurdupli. Klucz, który posiadał był jedynym otwierającym zaczarowaną jaskinie. W grocie smok Fafnir strzegł najwspanialszego na ziemi skarbu.
A był Fafnir olbrzymim potworem, ale dawno temu był zwykłym kowalem. Po tym jak zabił swego ojca Reidmara i zagarnął jego skarby, zmienił się w smoka. Kryształy, złoto, srebro i inne klejnoty wytwarzane były przez pracowite karły. Jeżeli teraz Kuperan wpuściłby Zygfryda i Eugleina do jaskini, Karły odzyskały by swoje kosztowności. Niestety, jasnowłosy wojownik okazał się znacznie silniejszy niż olbrzym przypuszczał. Pokonany w walce, zmuszony został do uległości. Niewielką pociechą było, że Zygfryd, syn króla Zygmunta, znany był jako znakomity wojownik i wielki pogromca smoków. Władca Olbrzymów nie dopuszczał do siebie myśli, że mógłby być pokonany przez kogokolwiek. Sięgając z niechęcią do skrytki po klucz, gorączkowo myślał nad sposobem zemsty.
- Ten wojownik jest wielkim bohaterem, lecz jak każdy człowiek musi mieć jakiś słaby punkt - rozmyślał. I przypomniał sobie, że kiedy Zygfryd zabił swego pierwszego smoka, zjadł jego mięso. W rezultacie smocza łuska porosła jego ciało, pokrywając je żelaznym pancerzem. Pozostało jednak jedno miejsce między łopatkami, które tak, jak u smoków w miejscu skrzydeł nie pokryte było łuską.
- Tam właśnie powinienem go ugodzić - postanowił gigant wiodąc Zygfryda i Eugleina do zaczarowanej jaskini. Wojownik postępował za olbrzymem bacznie go obserwując, podczas gdy Euglein cały czas opowiadał o skarbach ukrytych w jaskini.
- My Karły rzuciliśmy klątwę. Ktokolwiek zabierze nasze złoto musi umrzeć. Lecz i my będziemy mieć poważny problem do rozwiązania.
- A mianowicie? - zapytał Zygfryd.
- Fanfir, który strzeże skarbu, może zostać zabity jedynie przy pomocy magicznego miecza, którym zabił swego ojca Reidmara. Miecz ten ukryty jest gdzieś w jaskini, niestety nie wiem gdzie.
W tej chwili Kuperan odwrócił się, lecz Zygfryd natychmiast przystawił mu ostrze do piersi na wypadek, gdyby tamten próbował zaatakować. Wielkolud uśmiechnął się i uniósł ręce do góry na znak, że nie ma złych zamiarów.
- Wiem gdzie znajduje się te zaczarowana broń - powiedział olbrzym - Ponieważ darowałeś mi życie pokażę ci to miejsce.
Kuperan wyjął klucz i otworzył drzwi, za krórymi ukazał się długi, kręty korytarz, skąpany w dziwnym, jaskrawym świetle, które stawało się coraz jaśniejsze, w miarę jak posówali się w kierunku jego źródła. Weszli do ogromnej sali i Zygfryd dostrzegł, że owo światło pochodziło ze ścian pokrytych złotem i klejnotami.
- Nic dziwnego, iż grota ta uważana jest za najwspanialszy skarb na ziemi - rzekł rozglądając się dookoła z podziwem.
W pobliżu rozległ się nagle głuchy łoskot. jaskinia zadrżała. Po chwili do łoskotu dołączył świszczący niesamowity odgłos. Przerażony Euglein skrył się za pobliską skałą.
- To ziejący ogniem smok Fanair - zawołał Kuperan. Pobiegł w róg sali i odciągnął grubą zasłonę, za którą znajdował się czarodziejski miecz, wbity w potężny głaz.
- Oto oręż, którym możesz zabić Fafnira, o ile uda ci się go wydobyć - olbrzym uśmiechnął się z niechęcią.
Nie zwlekając Zygfryd rzucił się w kierunku miecza i chwycił jego rękojeść. Próbował dźwignąć i wyrwać go, lecz ostrze ani drgnęło. Rozległ się nagle przeszywający krzyk Eugleina.
- Zygfrydzie uważaj! - wojownik odwrócił głowę i zobaczył małego króla Karłów, który rzucił się na zbrojną w ogromny sztylet rękę Kuperana i wytrącił mu go z dłoni. Zygfryd cudem uniknął śmiertelnego ciosu. Wielkolud wrzasnął zaskoczony i chciał ponowić atak. Schylił sie szybko po sztylet, lecz Zygfryd był szybszy.
Natężył wszystkie siły, wyrwał wreszcie miecz i jednym ciosem wbił go w ciało Kuperana, który martwy zwalił się na ziemię.
- Miecz, którym można zabić smoka, można pokonać także zdrajcę - krzyknął gniewnie. Ryk zbliżał się i narastał.
- Jest tutaj! Fafnir nadchodzi! - Euglein pierwszy dostrzegł potwora. Król karłów pierwszy dostrzegł smoka i zniknął Zygfrydowi z pola widzenia. W chwilę po tym jaskinię napełnił gorący podmuch i ukazał się w swej przerażającej postaci Fafnir. Był w istocie ogromnym stworzeniem o ciele pokrytym łuską. Każdemu jego rykowi towarzyszyły płomienie wydobywające się z jego ogromnej paszczy. Żar był tak straszliwy, że tarcza Zygfryda rozpaliła się do czerwoności. Fafnir zmierzał prosto w jego stronę. W ślepiach ogromnego gada wrzała dzika wściekłość.
Zygfryd zaczął się rozglądać za miejscem, w którym mógłby się skryć. Dostrzegł wąski korytarz wśród skał, zbyt ciasny aby Fafnir mógł się tam dostać. Z tego skalnego przesmyku, jak z bezpiecznej kryjówki raził Zygfryd Fafnira głazami. Jeden z rzutów był wyjątkowo celny. Głaz utknął w otwartej paszczy smoka i zdusił wydobywające się zeń płomienie. Ujrzawszy to, bohater ruszył do ataku zadając potworowi potężne ciosy magicznym mieczem. Ku swemu przerażeniu dostrzegł, że nawet ta cudowna broń nie jest w stanie naruszyć twardego pancerza z łusek.
Nagle z drugiej strony groty dał się słyszeć głos:
- Fafnir, Fafnir spójrz tutaj! - to Euglein wołał bestię.
Smok obejrzał się. Zygfryd doskonale potrafił wykorzystać ten moment. Dostrzegł miejsce na smoczej skórze niepokryte łuskami, rzucił się do przodu i wbił swój miecz w odsłonięte miejsce. Cios był celny. Zygfryd wyrwał szybko broń z cielska smoka, a z rany buchnął ogromny podmuch ognia. Oszalały z bólu Fafnir tłukł swoim potężnym ogonem po całej sali. Nieustraszony bohater uderzył po raz wtóry. Tym razem miecz trafił prosto w serce. Smok wydał przeraźliwy skowyt i runął z potężnym hukiem na ziemię. Ostatni płomień zabłysnął z jego rany, a oczy przygasły. Po chwili Fafnir nie żył.
Król Euglein wyszedł tańcząc i śmiejąc się ze swego ukrycia. Podskoczył i uścisnął Zygfryda.
- Nareszcie! Nareszcie! Skarb, który jest własnością Karłów należy znów do nich - zawołał.
Szczęśliwy podarował Zygfrydowi w nagrodę jeden z najcenniejszych klejnotów jakie były w jaskini. Wojownik umieścił go na swej tarczy tak, by wszyscy rozpoznawali w nim tego, który odniósł znakomite zwycięstwo pokonując potężnego Króla Olbrzymów i niszcząc potęgę najgroźniejszego smoka.
BITWA MIĘDZY MROZEM I TRĄBĄ POWIETRZNĄ
Legenda Irokezów
DAGWANOENYENT (Trąba powietrzna), stara kobieta, najstarsza w swoim plemieniu, żyła w lesie z dwojgiem swoich wnuków, chłopcem i dziewczynką. Pewnego dnia, gdy babcia poszła nakopać korzonków, do chaty przyszła obca kobieta, GÉNONSKWA (Mróz, wielkie zimno), uniosła dziewczynkę, powiedziała jej uprzejmie, że jest tylko małą i miłą istotką i ją połknęła. Wtedy zaczęła rozmawiać z chłopcem. Siadając przed nim powiedziała, "Wejdź na moje plecy, a ja poniosę cię do twojej babci". Chłopiec uczynił jak GÉNONSKWA powiedziała, lecz bardzo się bał i mocno przylgnął do jej pleców, tak mocno, że nie mógł się oderwać, choć bardzo próbował. GÉNONSKWA pomaszerowała, lecz w przeciwnym kierunku niż poszła babcia dzieci. Gdy chłopiec zwrócił jej na to uwagę, stwierdziła, "Nie, wcale nie idę w złym kierunku, wkrótce do niej dotrzemy". Kobieta weszła głęboko w las a chłopiec zaczął płakać. Płakał głośno i rzewnie, tak, że w końcu GÉNONSKWA kazała mu by z niej zszedł. Nie lubiła dźwięku płaczu chłopca i pomyślała, że jedyny sposób żeby przestał jest taki, by z niej natychmiast zlazł a ona wtedy go zje. Chłopiec jednak nie mógł zejść, a ona nie mogła mu pomóc, a że był na jej plecach to nie mogła go ugryźć. Gdy chłopiec ujrzał, że dopóki jest na jej plecach stara nie może go skrzywdzić, przestał się szarpać i już więcej nie próbował zejść z jej pleców.
Kiedy babcia wróciła do domu i zobaczyła, że w chacie nie ma ani chłopca ani dziewczynki, przestraszyła się i zaczęła ich szukać. Po chwili znalazła ślady obecności w chacie GÉNONSKWA’Y i domyśliła się, kto ukradł dzieci. Poszła jej tropem mając nadzieję, że wkrótce dogoni Mróz.
GÉNONSKWA była zmęczona ciągłym niesieniem chłopca i próbowała za wszelką cenę uwolnić się od niego. Ocierała się o drzewa i skały lecz to nic nie pomogło. Wtedy chłopiec powiedział, "Och, podrap mnie jeszcze mocniej, podoba mi się to!". Wtedy stara przestała i poszła dalej.
Babcia dzieci przybrała postać Trąby powietrznej i podążyła za złodziejką. GÉNONSKWA powiedziała wtedy do chłopca, "Twoja babcia nadchodzi. Ona zabije nas oboje. Natychmiast ze mnie zejdź!". Chłopiec nic nie odpowiedział i nadal siedział na jej plecach. Stara rozejrzała się w poszukiwaniu kryjówki i znalazła jedną w głębokim wąwozie. Wykopała dziurę, wlazła do środka i przykryła się ziemią. Kiedy usłyszała Trąbę powietrzną spytała chłopca, "Czy słyszysz swoją babcię?". On nie odpowiedział.
Kiedy babcia minęła miejsce, gdzie leżała kobieta, chłopiec krzyknął za nią. Babcia usłyszała jego krzyk i zawróciła ku niemu. Kiedy spytała chłopca, czy jest w dziurze, starucha kazała mu być cicho, lecz on zawołał, "Jestem tutaj!". Trąba powietrzna zdmuchnęła ziemię z kryjówki i krzyknęła, "DAGWANOENYENT, zejdź z pleców GÉNONSKWA!". W tym momencie chłopiec ześliznął się z pleców i wyszedł z pomiędzy skał. Stara kobieta obrzuciła GÉNONSKWA kamieniami, zdarła z niej ubranie i zabiła ją. Potem zabrała wnuka i udała się do domu. Po drodze powiedziała "Nigdy nikomu nie pozwól tak się traktować. Nigdy nikomu nie pozwól się obrażać. To ty możesz każdego pokonać, ponieważ jesteś z klanu Trąby Powietrznej. Stara kobieta pozostała w domu przez jakiś czas, troszcząc się o wnuka. Tymczasem kilka kobiet ze szczepu GÉNONSKWA znalazło jej ślad. Poszły za nim póki nie znalazły jej ciała. Spytały, kto ją zabił i jej duch odpowiedział, "Zabiła mnie Trąba powietrzna". Ludzie GÉNONSKWA bezzwłocznie postanowili się zemścić i zabić Trąbę powietrzną.
Trąba powietrzna, podczas jednej ze swych wypraw odkryła ich plany. Poszła do domu i powiedziała do wnuka, "Musimy wyjąć twoją siostrę z żołądka GÉNONSKWA, ona tam wciąż jest, płacząc za mną". Wyruszyli i kiedy dotarli do miejsca, gdzie leżało ciało, stara babcia rozpaliła ogień i zaczęła palić tytoń, mówiąc, "To jest coś co lubimy! To jest coś co lubimy!" Wrzuciła do ognia pół sakiewki a dym skierowała ku ciele, powtarzając, "To jest coś co lubimy." Potem rzekła, "Niech moja wnuczka wyjdzie z ciała GÉNONSKWA!" Kiedy dziewczyna wciąż nie wychodziła, stara kobieta powiedziała do wnuka, "Potrzebujemy ludzi do pomocy. Mamy wielu krewnych, wujków, cioć i kuzynów, których możemy wezwać". Wtedy wezwała każdego z osobna z nazwiska a oni jeden za drugim przyszli. Rozpalili ogień przy głowie GÉNONSKWA i zaczęli palić tytoń. W czasie, gdy okrążali ogień, każdy wrzucali tytoń, mówiąc, " Ne vonoes, ne vonoes " (To jest coś, co lubimy).
Kiedy ostatni wrzucił tytoń, dziewczyna, pragnąc złapać oddech, wyszła i spytała, "Jak długo byłem uwięziona"? Była bardzo słaba. Skierowali ku niej dym tytoniu, i ona zaczęła go wciągać dopóki nie odzyskała sił, a wtedy wszyscy z plemienia Trąby powietrznej powrócili do domu. Kiedy pewnego razu stara kobieta i jej wnuki był w domu, do ich chaty przyszła kobieta z plemienia GÉNONSKWA, która szybko zorientowała się, że w chacie są tylko trzy osoby. Odeszła myśląc, że zabicie ich będzie prostą sprawą. Gdy odeszła, Trąba powietrzna powiedział do swoich wnuków, "Mamy problem. Wielu ludzi przyjdzie z chęcią zabicia nas. Oni zebrali się gdzieś w pobliżu. Kiedy walka się zacznie, nie wiem czy jeszcze kiedyś powrócimy do domu". Potem wyszła z chaty i powiedziała, "DAGWANOENYENT GOWA! DAGWANOENYENT GOWA!" Dziewczyna spytała, "Babciu, co robisz?", "Wołam naszych krewnych," odpowiedziała stara kobieta. Ludzie z jej klanu przychodzili pojedynczo, i gdy już wszyscy się zebrali, stara kobieta rzekła "Każdy z was musi mieć duży, płaski kamień, którym zaatakuje. Wtedy wszyscy podnieśli kamienie. W tym czasie ludzie GÉNONSKWA nadeszli. Było ich wiele tysięcy. Ludzie Trąby powietrznej przerazili się gdy zobaczyli ich ogrom. Stara kobieta powiedziała, "Musimy rozdzielić się i walczyć pojedynczo. Trzymajcie kamienie w swoich rękach, bądźcie twardzi i postarajcie się każdym uderzeniem zabić jednego człowieka ". Jej ludzie rozproszyli się, a ludzie GÉNONSKWA ich ścigali. Ludzie Trąby powietrznej uderzali znienacka i szybko się wycofywali. Cofali się coraz bardziej na szczyt góry. Stara kobieta powiedziała, "Kiedy dotrzemy do szczytu, niech wszyscy pobiegną w dół krótszą drogą, drugim jej zboczem. Gdy ludzie GÉNONSKWA dotrą do szczytu, wtedy uderzymy na nich od wschodu i zachodu, kilkoro z nas wmiesza się pomiędzy nich i skieruje ich ku głębokiemu wąwozowi po drugiej stronie góry. Tam zginą nie mogąc przekroczyć wąwozu, wzdłuż którego płynie rwąca rzeka. Ludzie GÉNONSKWA wspięli się na szczyt, i nie widząc przeciwnika pomyśleli, że oni uciekli. Stali i nasłuchiwali. Wkrótce usłyszeli wiatr wiejący ze wszystkich stron. Był coraz głośniejszy i głośniejszy i wkrótce ludzie DAGWANOENYENT uderzył na nich z dwóch stron. Atak był tak raptowny, przerażający i potężny, że zarówno ludzie GÉNONSKWA jak i drzewa z korzeniami i ziemia ze szczytu zostali zmieceni i rzuceni do wąwozu. Ludzie GÉNONSKWA spadli i leżeli pośród skał i brzegów rzeki. Zaś ludzie Trąby powietrznej tańczyli i radowali się na szczycie góry. Wtedy stara kobieta powiedziała, "Zrzuciliśmy naszych wrogów do wąwozu, teraz ich zabijmy. Połowa ludzi niech idzie wschodnim a druga połowa zachodnim brzegiem wąwozu i wrzuca wszystkie drzewa, skały i luźną ziemię do jego wnętrza". Ludzie poszli i ogołacając zbocze góry napełnili wąwóz. Rzeka została zablokowana i stała się jeziorem od tego czasu zwanym "Grobem ludu GÉNONSKWA".
DAGWANOENYENT (Trąba powietrzna), stara kobieta, najstarsza w swoim plemieniu, żyła w lesie z dwojgiem swoich wnuków, chłopcem i dziewczynką. Pewnego dnia, gdy babcia poszła nakopać korzonków, do chaty przyszła obca kobieta, GÉNONSKWA (Mróz, wielkie zimno), uniosła dziewczynkę, powiedziała jej uprzejmie, że jest tylko małą i miłą istotką i ją połknęła. Wtedy zaczęła rozmawiać z chłopcem. Siadając przed nim powiedziała, "Wejdź na moje plecy, a ja poniosę cię do twojej babci". Chłopiec uczynił jak GÉNONSKWA powiedziała, lecz bardzo się bał i mocno przylgnął do jej pleców, tak mocno, że nie mógł się oderwać, choć bardzo próbował. GÉNONSKWA pomaszerowała, lecz w przeciwnym kierunku niż poszła babcia dzieci. Gdy chłopiec zwrócił jej na to uwagę, stwierdziła, "Nie, wcale nie idę w złym kierunku, wkrótce do niej dotrzemy". Kobieta weszła głęboko w las a chłopiec zaczął płakać. Płakał głośno i rzewnie, tak, że w końcu GÉNONSKWA kazała mu by z niej zszedł. Nie lubiła dźwięku płaczu chłopca i pomyślała, że jedyny sposób żeby przestał jest taki, by z niej natychmiast zlazł a ona wtedy go zje. Chłopiec jednak nie mógł zejść, a ona nie mogła mu pomóc, a że był na jej plecach to nie mogła go ugryźć. Gdy chłopiec ujrzał, że dopóki jest na jej plecach stara nie może go skrzywdzić, przestał się szarpać i już więcej nie próbował zejść z jej pleców.
Kiedy babcia wróciła do domu i zobaczyła, że w chacie nie ma ani chłopca ani dziewczynki, przestraszyła się i zaczęła ich szukać. Po chwili znalazła ślady obecności w chacie GÉNONSKWA’Y i domyśliła się, kto ukradł dzieci. Poszła jej tropem mając nadzieję, że wkrótce dogoni Mróz.
GÉNONSKWA była zmęczona ciągłym niesieniem chłopca i próbowała za wszelką cenę uwolnić się od niego. Ocierała się o drzewa i skały lecz to nic nie pomogło. Wtedy chłopiec powiedział, "Och, podrap mnie jeszcze mocniej, podoba mi się to!". Wtedy stara przestała i poszła dalej.
Babcia dzieci przybrała postać Trąby powietrznej i podążyła za złodziejką. GÉNONSKWA powiedziała wtedy do chłopca, "Twoja babcia nadchodzi. Ona zabije nas oboje. Natychmiast ze mnie zejdź!". Chłopiec nic nie odpowiedział i nadal siedział na jej plecach. Stara rozejrzała się w poszukiwaniu kryjówki i znalazła jedną w głębokim wąwozie. Wykopała dziurę, wlazła do środka i przykryła się ziemią. Kiedy usłyszała Trąbę powietrzną spytała chłopca, "Czy słyszysz swoją babcię?". On nie odpowiedział.
Kiedy babcia minęła miejsce, gdzie leżała kobieta, chłopiec krzyknął za nią. Babcia usłyszała jego krzyk i zawróciła ku niemu. Kiedy spytała chłopca, czy jest w dziurze, starucha kazała mu być cicho, lecz on zawołał, "Jestem tutaj!". Trąba powietrzna zdmuchnęła ziemię z kryjówki i krzyknęła, "DAGWANOENYENT, zejdź z pleców GÉNONSKWA!". W tym momencie chłopiec ześliznął się z pleców i wyszedł z pomiędzy skał. Stara kobieta obrzuciła GÉNONSKWA kamieniami, zdarła z niej ubranie i zabiła ją. Potem zabrała wnuka i udała się do domu. Po drodze powiedziała "Nigdy nikomu nie pozwól tak się traktować. Nigdy nikomu nie pozwól się obrażać. To ty możesz każdego pokonać, ponieważ jesteś z klanu Trąby Powietrznej. Stara kobieta pozostała w domu przez jakiś czas, troszcząc się o wnuka. Tymczasem kilka kobiet ze szczepu GÉNONSKWA znalazło jej ślad. Poszły za nim póki nie znalazły jej ciała. Spytały, kto ją zabił i jej duch odpowiedział, "Zabiła mnie Trąba powietrzna". Ludzie GÉNONSKWA bezzwłocznie postanowili się zemścić i zabić Trąbę powietrzną.
Trąba powietrzna, podczas jednej ze swych wypraw odkryła ich plany. Poszła do domu i powiedziała do wnuka, "Musimy wyjąć twoją siostrę z żołądka GÉNONSKWA, ona tam wciąż jest, płacząc za mną". Wyruszyli i kiedy dotarli do miejsca, gdzie leżało ciało, stara babcia rozpaliła ogień i zaczęła palić tytoń, mówiąc, "To jest coś co lubimy! To jest coś co lubimy!" Wrzuciła do ognia pół sakiewki a dym skierowała ku ciele, powtarzając, "To jest coś co lubimy." Potem rzekła, "Niech moja wnuczka wyjdzie z ciała GÉNONSKWA!" Kiedy dziewczyna wciąż nie wychodziła, stara kobieta powiedziała do wnuka, "Potrzebujemy ludzi do pomocy. Mamy wielu krewnych, wujków, cioć i kuzynów, których możemy wezwać". Wtedy wezwała każdego z osobna z nazwiska a oni jeden za drugim przyszli. Rozpalili ogień przy głowie GÉNONSKWA i zaczęli palić tytoń. W czasie, gdy okrążali ogień, każdy wrzucali tytoń, mówiąc, " Ne vonoes, ne vonoes " (To jest coś, co lubimy).
Kiedy ostatni wrzucił tytoń, dziewczyna, pragnąc złapać oddech, wyszła i spytała, "Jak długo byłem uwięziona"? Była bardzo słaba. Skierowali ku niej dym tytoniu, i ona zaczęła go wciągać dopóki nie odzyskała sił, a wtedy wszyscy z plemienia Trąby powietrznej powrócili do domu. Kiedy pewnego razu stara kobieta i jej wnuki był w domu, do ich chaty przyszła kobieta z plemienia GÉNONSKWA, która szybko zorientowała się, że w chacie są tylko trzy osoby. Odeszła myśląc, że zabicie ich będzie prostą sprawą. Gdy odeszła, Trąba powietrzna powiedział do swoich wnuków, "Mamy problem. Wielu ludzi przyjdzie z chęcią zabicia nas. Oni zebrali się gdzieś w pobliżu. Kiedy walka się zacznie, nie wiem czy jeszcze kiedyś powrócimy do domu". Potem wyszła z chaty i powiedziała, "DAGWANOENYENT GOWA! DAGWANOENYENT GOWA!" Dziewczyna spytała, "Babciu, co robisz?", "Wołam naszych krewnych," odpowiedziała stara kobieta. Ludzie z jej klanu przychodzili pojedynczo, i gdy już wszyscy się zebrali, stara kobieta rzekła "Każdy z was musi mieć duży, płaski kamień, którym zaatakuje. Wtedy wszyscy podnieśli kamienie. W tym czasie ludzie GÉNONSKWA nadeszli. Było ich wiele tysięcy. Ludzie Trąby powietrznej przerazili się gdy zobaczyli ich ogrom. Stara kobieta powiedziała, "Musimy rozdzielić się i walczyć pojedynczo. Trzymajcie kamienie w swoich rękach, bądźcie twardzi i postarajcie się każdym uderzeniem zabić jednego człowieka ". Jej ludzie rozproszyli się, a ludzie GÉNONSKWA ich ścigali. Ludzie Trąby powietrznej uderzali znienacka i szybko się wycofywali. Cofali się coraz bardziej na szczyt góry. Stara kobieta powiedziała, "Kiedy dotrzemy do szczytu, niech wszyscy pobiegną w dół krótszą drogą, drugim jej zboczem. Gdy ludzie GÉNONSKWA dotrą do szczytu, wtedy uderzymy na nich od wschodu i zachodu, kilkoro z nas wmiesza się pomiędzy nich i skieruje ich ku głębokiemu wąwozowi po drugiej stronie góry. Tam zginą nie mogąc przekroczyć wąwozu, wzdłuż którego płynie rwąca rzeka. Ludzie GÉNONSKWA wspięli się na szczyt, i nie widząc przeciwnika pomyśleli, że oni uciekli. Stali i nasłuchiwali. Wkrótce usłyszeli wiatr wiejący ze wszystkich stron. Był coraz głośniejszy i głośniejszy i wkrótce ludzie DAGWANOENYENT uderzył na nich z dwóch stron. Atak był tak raptowny, przerażający i potężny, że zarówno ludzie GÉNONSKWA jak i drzewa z korzeniami i ziemia ze szczytu zostali zmieceni i rzuceni do wąwozu. Ludzie GÉNONSKWA spadli i leżeli pośród skał i brzegów rzeki. Zaś ludzie Trąby powietrznej tańczyli i radowali się na szczycie góry. Wtedy stara kobieta powiedziała, "Zrzuciliśmy naszych wrogów do wąwozu, teraz ich zabijmy. Połowa ludzi niech idzie wschodnim a druga połowa zachodnim brzegiem wąwozu i wrzuca wszystkie drzewa, skały i luźną ziemię do jego wnętrza". Ludzie poszli i ogołacając zbocze góry napełnili wąwóz. Rzeka została zablokowana i stała się jeziorem od tego czasu zwanym "Grobem ludu GÉNONSKWA".
MOMOTARO lub BRZOSKWINKA
Dawno, dawno temu żył sobie starzec i staruszka. Pewnego dnia starzec poszedł w góry by naciąć trawy, a staruszka poszła nad strumień wyprać ubrania. Gdy prała jakaś wielka rzecz wpadła do wody i popłynęła w dół strumienia. Gdy staruszka to zobaczyła, bardzo się uradowała i przyciągnęła top ku sobie przy pomocy leżącej nieopodal bambusowej tyczki. Gdy to wyłowiła i przyjrzała się, zobaczyła, że jest to olbrzymia brzoskwinia. Szybko dokończyła pranie i wróciła do domu chcąc z brzoskwini przyrządzić posiłek dla dziadka.
Gdy rozpołowiła owoc z wielkiej pestki wyszło dziecko. Widząc to dziadkowie się ucieszyli i nazwali dziecko Momotaro, co znaczy brzoskwinka, jako, że dziecko wyszło z owocu brzoskwini. Obydwoje dobrze się nim opiekowali i wyrósł i stał się silny i pełen inicjatywy. Rosły więc oczekiwania staruszków i gdy tylko mogli uczyli go wszystkiego.
Momotaro zorientowawszy się, że jego ciało jest najsilniejsze, zdecydował się przepłynąć rzekę by dostać się na Wyspę Demonów, zebrać tam bogactwa i wrócić. Skonsultował swoje postanowienie z dziadkami, i poprosił by przygotowali mu trochę knedli. Te włożył do sakwy. Oprócz tego poczynił wszelkie przygotowania do wyprawy na Wyspę Demonów, po czym wyruszył w drogę.
W drodze najpierw pies zaszedł mu drogę i zapytał: ”Momotaro! Co masz w torbie?” Ten odpowiedział: ”Mam tam jedne z najsmaczniejszych, japońskich, pszennych knedli.” ”Daj mi jednego, a pójdę z tobą,” powiedział pies. Momotaro wyjął z torby knedla i dał go psu. Potem przyszła małpa i tak samo dostała jednego. Także i bażant przyleciał mówiąc: ”I mnie daj, a pójdę z tobą wszędzie.” I tak oto Momotaro zdobył trójkę towarzyszy. Wkrótce dotarli do Wyspy Demonów, a tam musieli przejść przez frontowe drzwi. Najpierw Momotaro, potem jego trzej kompani. Tu spotkali wielką rzeszę służących demonów, którzy ich zaatakowali. Nasi wędrowcy poradzili sobie z nimi, i w końcu napotkali wodza demonów, Akandoji. Akandoji ruszył na Momotaro z żelaznym kijem, lecz Momotaro był na to przygotowany i zręcznie unikał ciosów. W końcu zwarli się w uścisku i Momotaro bez większych problemów pokonał Akandoji a potem tak go związał liną, że ten nie mógł się ruszyć. Walczono zgodnie z zasadami.
Po tym wszystkim, wódz demonów Akandoji powiedział, że odda wszystkie swoje bogactwa. ”Więc je oddaj,” powiedział ze śmiechem Momotaro. Zebrawszy ogromne ilości drogocennych przedmiotów, Momotaro zabrał je z powrotem do domu, radując się w drodze powrotnej, że z pomocą swych trzech towarzyszy, którym przypisywał cały ten sukces, mógł z łatwością zrobić to, co zaplanował.
Wielka była radość staruszków gdy Momotaro wrócił. Momotaro wszystkich hojnie obdarował, opowiadał o swoich przygodach, pokazywał bogactwa i w końcu został przywódcą, człowiekiem wpływowym, bogatym i poważanym, człowiekiem, któremu w rzeczy samej należało pogratulować!!!
Gdy rozpołowiła owoc z wielkiej pestki wyszło dziecko. Widząc to dziadkowie się ucieszyli i nazwali dziecko Momotaro, co znaczy brzoskwinka, jako, że dziecko wyszło z owocu brzoskwini. Obydwoje dobrze się nim opiekowali i wyrósł i stał się silny i pełen inicjatywy. Rosły więc oczekiwania staruszków i gdy tylko mogli uczyli go wszystkiego.
Momotaro zorientowawszy się, że jego ciało jest najsilniejsze, zdecydował się przepłynąć rzekę by dostać się na Wyspę Demonów, zebrać tam bogactwa i wrócić. Skonsultował swoje postanowienie z dziadkami, i poprosił by przygotowali mu trochę knedli. Te włożył do sakwy. Oprócz tego poczynił wszelkie przygotowania do wyprawy na Wyspę Demonów, po czym wyruszył w drogę.
W drodze najpierw pies zaszedł mu drogę i zapytał: ”Momotaro! Co masz w torbie?” Ten odpowiedział: ”Mam tam jedne z najsmaczniejszych, japońskich, pszennych knedli.” ”Daj mi jednego, a pójdę z tobą,” powiedział pies. Momotaro wyjął z torby knedla i dał go psu. Potem przyszła małpa i tak samo dostała jednego. Także i bażant przyleciał mówiąc: ”I mnie daj, a pójdę z tobą wszędzie.” I tak oto Momotaro zdobył trójkę towarzyszy. Wkrótce dotarli do Wyspy Demonów, a tam musieli przejść przez frontowe drzwi. Najpierw Momotaro, potem jego trzej kompani. Tu spotkali wielką rzeszę służących demonów, którzy ich zaatakowali. Nasi wędrowcy poradzili sobie z nimi, i w końcu napotkali wodza demonów, Akandoji. Akandoji ruszył na Momotaro z żelaznym kijem, lecz Momotaro był na to przygotowany i zręcznie unikał ciosów. W końcu zwarli się w uścisku i Momotaro bez większych problemów pokonał Akandoji a potem tak go związał liną, że ten nie mógł się ruszyć. Walczono zgodnie z zasadami.
Po tym wszystkim, wódz demonów Akandoji powiedział, że odda wszystkie swoje bogactwa. ”Więc je oddaj,” powiedział ze śmiechem Momotaro. Zebrawszy ogromne ilości drogocennych przedmiotów, Momotaro zabrał je z powrotem do domu, radując się w drodze powrotnej, że z pomocą swych trzech towarzyszy, którym przypisywał cały ten sukces, mógł z łatwością zrobić to, co zaplanował.
Wielka była radość staruszków gdy Momotaro wrócił. Momotaro wszystkich hojnie obdarował, opowiadał o swoich przygodach, pokazywał bogactwa i w końcu został przywódcą, człowiekiem wpływowym, bogatym i poważanym, człowiekiem, któremu w rzeczy samej należało pogratulować!!!
JAK GÉHA POMÓGŁ SAMOTNEMU CHŁOPCU
Legenda Irokezów
W chatce na brzegu wioski żyła stara, sędziwa babcia i jej młody wnuk. Byli oni bardzo biedni, tak biedni, że jedli resztki dawane im przez sąsiadów. Pewnego razu, kiedy grupa wojowników wyruszyła na polowanie, mały chłopiec poszedł za nimi. Myśliwi podróżowali przez pięć dni, i w końcu rozbili obóz i wybudowali chatę z kory. Chłopiec był zbyt młody, by polować, wychodził z innymi, ale nigdy nic nie zabił. Nazwali go OTHWÉNSAWÉNHDE. Imię to pochodziło od części jelenia, którą dawali mu do jedzenia – była to wątroba. Kiedy myśliwi byli gotowi do powrotu do domu, postanowili zostawić chłopca, nie mówiąc mu o swoich zamiarach, gdyż chcieli szybko podróżować. Gdy chłopiec powrócił z lasu do chaty zastał tylko stos sierści z ogolonych skór. Myśliwi zabrali wszystko i odeszli. Chłopiec nie wiedział jak powrócić do domu. Tej nocy spał na stosie włosów; następnego ranka znalazł kość podbródka jelenia i zjadł z jej wnętrza szpik. Kiedy nadeszła noc, usłyszał, że ktoś się zbliża, drzwi chaty się otworzyły, stanął w nich człowiek i powiedział, "Cóż, OTHWÉNSAWÉNHDE, myślałeś, że umrzesz ale tak się nie stanie. Weź swój nóż, idź i połóż go na pniaku na zewnątrz, a rano przyniesiesz go z powrotem. Będziesz musiał zacząć jutro polować." I nieznajomy, który nazywał się GÉHA (Wiatr), odszedł.
Chłopiec miał stary nóż „basswood”, wyszedł z nim na zewnątrz i położył go na pniaku. Wczesnym rankiem poszedł po swój nóż. Nóż był odmieniony. Wziął go, łuk i strzały i poszedł do lasu. Zobaczył jelenia, pobiegł za nim, dogonił i zabił nożem. Wtedy odrzucił łuk i strzały i od tej pory polował tylko ze swoim nożem. Zabił wiele zwierząt i odtąd miał dużo mięsa.
Pewnej nocy posłyszał, że ktoś nadchodzi. Drzwi się otworzyły, stanął w nich nieznajomy i powiedział, "Jestem tu, by ci powiedzieć, że NYAGWAIHE nadchodzi by cię zabić. Połóż dziś wieczorem swój nóż na pniaku, zabierz go rano i wdrap się na ten wysoki wiąz za chatą, ukryj się w gałęziach i czekaj. NYAGWAIHE wejdzie na drzewo i zajrzy do chaty, by zobaczyć, czy tam jesteś. Kiedy będzie schodził w dół, wbij swój nóż w białe miejsce na jego prawej, tylnej łapie. On wtedy spadnie martwy na ziemię. Następnie nazbieraj suchych gałęzi, poukładaj je wokół niedźwiedzia i spal jego ciało".
I GÉHA wyszedł.
Chłopiec położył nóż na pniaku, który rano stał się dłuższy i mocniejszy. Podniósł go, wszedł na drzewo i ukrył się w gałęziach. O świcie usłyszał straszny ryk i wkrótce NYAGWAIHE zaczął wchodzić na drzewo. Kiedy wdrapał się na szczyt, spojrzał przez otwór w dachu z którego wydobywał się dym i powiedział, "Ogień płonie, chłopiec musi być w domu", i zaczął schodzić z drzewa. Chłopiec zobaczył białą łatę i wbił w nią nóż. NYAGWAIHE spadł martwy na ziemię.
Tej nocy, gdy chłopiec już zasypiał, usłyszał, że ktoś się zbliża. To był GÉHA. Otworzył drzwi i powiedział, "Przyszedłem ci powiedzieć, że ci myśliwi, którzy cię tutaj zostawili głodują. Za dziesięć dni przyjdą w to miejsce. Musisz być dla nich uprzejmy. Nie bądź dumny i nie przechwalaj się, jaki jesteś szybki. Byłeś zbyt dumny i dlatego NYAGWAIHE przyszedł żeby cię zabić. Nie mów też, że nie ma takiego, który by cię dogonił. Gdy przyjdą powiedz, że im pomożesz i dasz im mięso, które wysuszyłeś. Gdy będą gotowi do powrotu idź z nimi i powiedz żeby każdy wziął tyle mięsa ile zdoła unieść. Połóż też swój nóż na pniaku".
GÉHA odszedł. Chłopiec położył swój nóż na pniaku. Z rana nóż był krótszy i mniejszy.
Przez następne dziewięć dni chłopiec zabił wiele jeleni, dziesiątego dnia pozostał w chacie, wyglądając i nasłuchując przybyszy. W południe nadeszli myśliwi. Gdy zobaczyli jak dużo mięsa ma chłopiec, poprosili go o wybaczenie. Pozwolił im, aby najedli się do syta, a resztę zabrali do domu. Zabrali połowę, a drugą spakował i zabrał chłopiec ubijając pakunek póki nie był tak duży jak u pozostałych. Potem wrócili do wioski. Chłopiec poszedł do swojej babci i położył pakunek. W jednej chwili ten powrócił do swoich naturalnych rozmiarów.
"Och," płakała jego babcia, "Jaka jestem szczęśliwa. Myśliwi powiedzieli, że zaginąłeś w lesie. A ty wracasz i przynosisz ze sobą mnóstwo mięsa".
"Idź, babciu," powiedział chłopiec, "i poproś wszystkie kobiety żeby tu przyszły i wzięły sobie tyle mięsa ile zdołają unieść". Kobiety przyszły i zabrały ze sobą bardzo wiele mięsa, ale mięsa w domu wcale nie ubyło. Wyglądało na to, że jest go tyle samo ile było wcześniej.
Niedługo potem wódz wioski ze wschodu wyzwał wodza ich wioski na wyścig. Ta wioska która przegra zostanie zniszczona a jej ludzie wybici. Wódz zwołał ludzi na naradę, by wybrać biegacza. Wielu ludzi zgłosiło się do zawodów. Wtedy chłopiec rzekł, "Pobiegnę z tym, którego wybierzecie, i wtedy zdecydujecie, kto jest lepszym biegaczem". Wódz zgodził się. Wybrał człowieka i stanął z nim bok w bok. Inni ludzie też zgłosili się do biegu. Szef podnosił rękę, opuścił ją i bieg się zaczął. Przez minutę biegacze byli poza zasięgiem wzroku. Gdy się znowu pojawili, chłopiec kończył bieg a jego przeciwnik był dopiero w połowie. Gdy chłopiec ukończył bieg, zaczął się przechwalać, że nikt nie jest w stanie go przegonić - zapomniał o ostrzeżeniu jakie dał mu GÉHA.
Była pewna dolina biegnąca poprzez świat. I to ona stała się terenem wyścigu. Na samym końcu była skała, która stała jak pień olbrzymiego drzewa. Był to jasno świecący, biały krzemień. Nie było drugiej takiej skały na świecie. Biegacz, który dotrze do skały miał przynieść jej cząstkę z powrotem.
Biegacz przeciwnej wioski był wysoki i chudy. W południe dostali znak i biegacze rozpoczęli wyścig. Chłopiec biegł po ziemi, jego rywal w powietrzu. Chłopiec użył całej swojej mocy i wkrótce wrócił z kawałkiem kamienia w ręce. Po długim czasie drugi biegacz powrócił. Wódz przeciwnej wioski i jego ludzie stracili życie.
Chłopiec był dumny z siebie i przy każdej okazji chełpił się swoim zwycięstwem. Tej nocy, gdy zasypiał, usłyszał że ktoś przyszedł. Drzwi otworzyły się, stanął w nich nieznajomy i powiedział, "Wyjdź, chcę z tobą porozmawiać."
Chłopiec wyszedł.
"Wyzywam cię na wyścig" powiedział człowiek. "Musisz postawić głowy wszystkich ludzi ze wsi, oprócz swojej. Ja nie mam żadnych ludzi. Zaczynamy o świcie i biegniemy do południa."
"Bardzo dobrze", powiedział chłopiec.
Człowiek zniknął. Chłopiec powiedział swojej babci, co się wydarzyło, aby ona zaczęła zawiadomić ludzi, że ich głowy zostały postawione w zakładzie. Kiedy odeszła przyszedł GÉHA i powiedział, "Ostrzegłem cię, żebyś się nie przechwalał i mówiłem ci co się zdarzy gdy mnie nie posłuchasz. Teraz musisz zrobić wszystko, co w twojej mocy żeby wygrać. Musisz sam sobie poradzić. Ja odchodzę".
Ludzie się zebrali, przeszedł też nieznajomy, który rzucił wyzwanie. Gdy tylko słońce podniosło się, słowo zostało dane i biegacze zaczęli się ścigać. Nieznajomy biegnący z przodu wznosił tak dużo kurzu w czasie biegu, że chłopiec się zakrztusił i upadł. Ludzie nie widzieli biegnących, ale z przodu był nieznajomy, którym był NYAGWAIHE. Gdy chłopiec upadł, GÉHA to zobaczył i powiedział, "Wstań i biegnij! Postaraj się, a wtedy i ja ci pomogę". Chłopiec dobiegł do pierwszego pagórka, rozejrzał się ale nigdzie nie zobaczył swojego przeciwnika. Dotarł do drugiego pagórka i zobaczył przeciwnika na pagórku daleko przed sobą, był to czwarty pagórek.
Nagle Trąba powietrzna pochwyciła chłopca i w mgnieniu oka przeniosła go tuż za prowadzącego biegacza. Ten krzyknął, "pośpiesz się, albo cię przegonię!". Biegacz przyspieszył i wkrótce był poza zasięgiem wzroku chłopca. I znowu Trąba powietrzna podniosła chłopca przeniosła go do prowadzącego. Biegacz przyspieszył i zawołał, "Zrób, co w twojej mocy, inaczej cię pokonam!". Lecz tym razem biegacz nie uciekł poza zasięg wzroku chłopca, tracił siły. I tym razem Trąba powietrzna podniosła chłopca. Ten usłyszał głos wśród chmur mówiący, "Pomagam ci po raz ostatni". Trąba powietrzna zaniosła chłopca do jego oponenta. Biegacz przybrał swoją prawdziwą postać, postać NYAGWAIHE i powiedział, "Dogoniłeś mnie i wygrałeś wyścig."
Dokładnie w południe chłopiec odciął głowę niedźwiedzia i zabrał ją z powrotem do domu. Kiedy przeszedł trzy wzgórza był bardzo zmęczony. Powiesił głowę niedźwiedzia na konarze drzewa i poszedł dalej. Przeszedł przez dwa kolejne wzgórza i znowu poczuł się zmęczony, powiesił język niedźwiedzia na konarze drzewa i poszedł dalej. Kiedy dotarł do domu i powiedział ludziom, że zabił swojego przeciwnika, a oni powiedzieli, "Pójdziemy i zobaczymy ciało". "Znajdziecie je za dziesiątym wzgórzem. Próbowałem przynieść głowę z powrotem, ale siedem wzgórz stąd tak się zmęczyłem, że powiesiłem ją na konarze drzewa. Wziąłem język, ale kiedy doszedłem do piątego wzgórza znów się tak zmęczyłem, że powiesiłem język na konarze drzewa."
Wiele czasu zajęło ludziom dotarcie do pierwszego wzgórza. Do piątego wędrowali pięć zim. Gdy tam dotarli zobaczyli drzewo na szczycie wzgórza a na nim język NYAGWAIHE. Ziemia wokół drzewa była udeptana. Tysiące dzikich zwierząt próbowało chwycić język, ludzie popatrzyli i poszli dalej. Dwie kolejne zimy zajęło im dotarcie do siódmego wzgórza. Tam znaleźli czaszkę. To było wszystko co zostało z głowy. Ziemia wokół była udeptana przez wiele tysięcy dzikich zwierząt próbujących zabrać głowę. Po dziesięciu zimach od wyjścia z wioski dotarli do dziesiątego wzgórza. Całe wzgórze było wydeptane przez dzikie zwierzęta. Miejsce gdzie zginął NYAGWAIHE, stało się jelenią lizawką. Nie było tam ani śladu po ciele czy kościach niedźwiedzia. Ludzie przez następne dziesięć lat wędrowali z powrotem do wioski.
Tak oto chłopiec wspierany przez GÉHA odbył podróż między świtem a południem.
W chatce na brzegu wioski żyła stara, sędziwa babcia i jej młody wnuk. Byli oni bardzo biedni, tak biedni, że jedli resztki dawane im przez sąsiadów. Pewnego razu, kiedy grupa wojowników wyruszyła na polowanie, mały chłopiec poszedł za nimi. Myśliwi podróżowali przez pięć dni, i w końcu rozbili obóz i wybudowali chatę z kory. Chłopiec był zbyt młody, by polować, wychodził z innymi, ale nigdy nic nie zabił. Nazwali go OTHWÉNSAWÉNHDE. Imię to pochodziło od części jelenia, którą dawali mu do jedzenia – była to wątroba. Kiedy myśliwi byli gotowi do powrotu do domu, postanowili zostawić chłopca, nie mówiąc mu o swoich zamiarach, gdyż chcieli szybko podróżować. Gdy chłopiec powrócił z lasu do chaty zastał tylko stos sierści z ogolonych skór. Myśliwi zabrali wszystko i odeszli. Chłopiec nie wiedział jak powrócić do domu. Tej nocy spał na stosie włosów; następnego ranka znalazł kość podbródka jelenia i zjadł z jej wnętrza szpik. Kiedy nadeszła noc, usłyszał, że ktoś się zbliża, drzwi chaty się otworzyły, stanął w nich człowiek i powiedział, "Cóż, OTHWÉNSAWÉNHDE, myślałeś, że umrzesz ale tak się nie stanie. Weź swój nóż, idź i połóż go na pniaku na zewnątrz, a rano przyniesiesz go z powrotem. Będziesz musiał zacząć jutro polować." I nieznajomy, który nazywał się GÉHA (Wiatr), odszedł.
Chłopiec miał stary nóż „basswood”, wyszedł z nim na zewnątrz i położył go na pniaku. Wczesnym rankiem poszedł po swój nóż. Nóż był odmieniony. Wziął go, łuk i strzały i poszedł do lasu. Zobaczył jelenia, pobiegł za nim, dogonił i zabił nożem. Wtedy odrzucił łuk i strzały i od tej pory polował tylko ze swoim nożem. Zabił wiele zwierząt i odtąd miał dużo mięsa.
Pewnej nocy posłyszał, że ktoś nadchodzi. Drzwi się otworzyły, stanął w nich nieznajomy i powiedział, "Jestem tu, by ci powiedzieć, że NYAGWAIHE nadchodzi by cię zabić. Połóż dziś wieczorem swój nóż na pniaku, zabierz go rano i wdrap się na ten wysoki wiąz za chatą, ukryj się w gałęziach i czekaj. NYAGWAIHE wejdzie na drzewo i zajrzy do chaty, by zobaczyć, czy tam jesteś. Kiedy będzie schodził w dół, wbij swój nóż w białe miejsce na jego prawej, tylnej łapie. On wtedy spadnie martwy na ziemię. Następnie nazbieraj suchych gałęzi, poukładaj je wokół niedźwiedzia i spal jego ciało".
I GÉHA wyszedł.
Chłopiec położył nóż na pniaku, który rano stał się dłuższy i mocniejszy. Podniósł go, wszedł na drzewo i ukrył się w gałęziach. O świcie usłyszał straszny ryk i wkrótce NYAGWAIHE zaczął wchodzić na drzewo. Kiedy wdrapał się na szczyt, spojrzał przez otwór w dachu z którego wydobywał się dym i powiedział, "Ogień płonie, chłopiec musi być w domu", i zaczął schodzić z drzewa. Chłopiec zobaczył białą łatę i wbił w nią nóż. NYAGWAIHE spadł martwy na ziemię.
Tej nocy, gdy chłopiec już zasypiał, usłyszał, że ktoś się zbliża. To był GÉHA. Otworzył drzwi i powiedział, "Przyszedłem ci powiedzieć, że ci myśliwi, którzy cię tutaj zostawili głodują. Za dziesięć dni przyjdą w to miejsce. Musisz być dla nich uprzejmy. Nie bądź dumny i nie przechwalaj się, jaki jesteś szybki. Byłeś zbyt dumny i dlatego NYAGWAIHE przyszedł żeby cię zabić. Nie mów też, że nie ma takiego, który by cię dogonił. Gdy przyjdą powiedz, że im pomożesz i dasz im mięso, które wysuszyłeś. Gdy będą gotowi do powrotu idź z nimi i powiedz żeby każdy wziął tyle mięsa ile zdoła unieść. Połóż też swój nóż na pniaku".
GÉHA odszedł. Chłopiec położył swój nóż na pniaku. Z rana nóż był krótszy i mniejszy.
Przez następne dziewięć dni chłopiec zabił wiele jeleni, dziesiątego dnia pozostał w chacie, wyglądając i nasłuchując przybyszy. W południe nadeszli myśliwi. Gdy zobaczyli jak dużo mięsa ma chłopiec, poprosili go o wybaczenie. Pozwolił im, aby najedli się do syta, a resztę zabrali do domu. Zabrali połowę, a drugą spakował i zabrał chłopiec ubijając pakunek póki nie był tak duży jak u pozostałych. Potem wrócili do wioski. Chłopiec poszedł do swojej babci i położył pakunek. W jednej chwili ten powrócił do swoich naturalnych rozmiarów.
"Och," płakała jego babcia, "Jaka jestem szczęśliwa. Myśliwi powiedzieli, że zaginąłeś w lesie. A ty wracasz i przynosisz ze sobą mnóstwo mięsa".
"Idź, babciu," powiedział chłopiec, "i poproś wszystkie kobiety żeby tu przyszły i wzięły sobie tyle mięsa ile zdołają unieść". Kobiety przyszły i zabrały ze sobą bardzo wiele mięsa, ale mięsa w domu wcale nie ubyło. Wyglądało na to, że jest go tyle samo ile było wcześniej.
Niedługo potem wódz wioski ze wschodu wyzwał wodza ich wioski na wyścig. Ta wioska która przegra zostanie zniszczona a jej ludzie wybici. Wódz zwołał ludzi na naradę, by wybrać biegacza. Wielu ludzi zgłosiło się do zawodów. Wtedy chłopiec rzekł, "Pobiegnę z tym, którego wybierzecie, i wtedy zdecydujecie, kto jest lepszym biegaczem". Wódz zgodził się. Wybrał człowieka i stanął z nim bok w bok. Inni ludzie też zgłosili się do biegu. Szef podnosił rękę, opuścił ją i bieg się zaczął. Przez minutę biegacze byli poza zasięgiem wzroku. Gdy się znowu pojawili, chłopiec kończył bieg a jego przeciwnik był dopiero w połowie. Gdy chłopiec ukończył bieg, zaczął się przechwalać, że nikt nie jest w stanie go przegonić - zapomniał o ostrzeżeniu jakie dał mu GÉHA.
Była pewna dolina biegnąca poprzez świat. I to ona stała się terenem wyścigu. Na samym końcu była skała, która stała jak pień olbrzymiego drzewa. Był to jasno świecący, biały krzemień. Nie było drugiej takiej skały na świecie. Biegacz, który dotrze do skały miał przynieść jej cząstkę z powrotem.
Biegacz przeciwnej wioski był wysoki i chudy. W południe dostali znak i biegacze rozpoczęli wyścig. Chłopiec biegł po ziemi, jego rywal w powietrzu. Chłopiec użył całej swojej mocy i wkrótce wrócił z kawałkiem kamienia w ręce. Po długim czasie drugi biegacz powrócił. Wódz przeciwnej wioski i jego ludzie stracili życie.
Chłopiec był dumny z siebie i przy każdej okazji chełpił się swoim zwycięstwem. Tej nocy, gdy zasypiał, usłyszał że ktoś przyszedł. Drzwi otworzyły się, stanął w nich nieznajomy i powiedział, "Wyjdź, chcę z tobą porozmawiać."
Chłopiec wyszedł.
"Wyzywam cię na wyścig" powiedział człowiek. "Musisz postawić głowy wszystkich ludzi ze wsi, oprócz swojej. Ja nie mam żadnych ludzi. Zaczynamy o świcie i biegniemy do południa."
"Bardzo dobrze", powiedział chłopiec.
Człowiek zniknął. Chłopiec powiedział swojej babci, co się wydarzyło, aby ona zaczęła zawiadomić ludzi, że ich głowy zostały postawione w zakładzie. Kiedy odeszła przyszedł GÉHA i powiedział, "Ostrzegłem cię, żebyś się nie przechwalał i mówiłem ci co się zdarzy gdy mnie nie posłuchasz. Teraz musisz zrobić wszystko, co w twojej mocy żeby wygrać. Musisz sam sobie poradzić. Ja odchodzę".
Ludzie się zebrali, przeszedł też nieznajomy, który rzucił wyzwanie. Gdy tylko słońce podniosło się, słowo zostało dane i biegacze zaczęli się ścigać. Nieznajomy biegnący z przodu wznosił tak dużo kurzu w czasie biegu, że chłopiec się zakrztusił i upadł. Ludzie nie widzieli biegnących, ale z przodu był nieznajomy, którym był NYAGWAIHE. Gdy chłopiec upadł, GÉHA to zobaczył i powiedział, "Wstań i biegnij! Postaraj się, a wtedy i ja ci pomogę". Chłopiec dobiegł do pierwszego pagórka, rozejrzał się ale nigdzie nie zobaczył swojego przeciwnika. Dotarł do drugiego pagórka i zobaczył przeciwnika na pagórku daleko przed sobą, był to czwarty pagórek.
Nagle Trąba powietrzna pochwyciła chłopca i w mgnieniu oka przeniosła go tuż za prowadzącego biegacza. Ten krzyknął, "pośpiesz się, albo cię przegonię!". Biegacz przyspieszył i wkrótce był poza zasięgiem wzroku chłopca. I znowu Trąba powietrzna podniosła chłopca przeniosła go do prowadzącego. Biegacz przyspieszył i zawołał, "Zrób, co w twojej mocy, inaczej cię pokonam!". Lecz tym razem biegacz nie uciekł poza zasięg wzroku chłopca, tracił siły. I tym razem Trąba powietrzna podniosła chłopca. Ten usłyszał głos wśród chmur mówiący, "Pomagam ci po raz ostatni". Trąba powietrzna zaniosła chłopca do jego oponenta. Biegacz przybrał swoją prawdziwą postać, postać NYAGWAIHE i powiedział, "Dogoniłeś mnie i wygrałeś wyścig."
Dokładnie w południe chłopiec odciął głowę niedźwiedzia i zabrał ją z powrotem do domu. Kiedy przeszedł trzy wzgórza był bardzo zmęczony. Powiesił głowę niedźwiedzia na konarze drzewa i poszedł dalej. Przeszedł przez dwa kolejne wzgórza i znowu poczuł się zmęczony, powiesił język niedźwiedzia na konarze drzewa i poszedł dalej. Kiedy dotarł do domu i powiedział ludziom, że zabił swojego przeciwnika, a oni powiedzieli, "Pójdziemy i zobaczymy ciało". "Znajdziecie je za dziesiątym wzgórzem. Próbowałem przynieść głowę z powrotem, ale siedem wzgórz stąd tak się zmęczyłem, że powiesiłem ją na konarze drzewa. Wziąłem język, ale kiedy doszedłem do piątego wzgórza znów się tak zmęczyłem, że powiesiłem język na konarze drzewa."
Wiele czasu zajęło ludziom dotarcie do pierwszego wzgórza. Do piątego wędrowali pięć zim. Gdy tam dotarli zobaczyli drzewo na szczycie wzgórza a na nim język NYAGWAIHE. Ziemia wokół drzewa była udeptana. Tysiące dzikich zwierząt próbowało chwycić język, ludzie popatrzyli i poszli dalej. Dwie kolejne zimy zajęło im dotarcie do siódmego wzgórza. Tam znaleźli czaszkę. To było wszystko co zostało z głowy. Ziemia wokół była udeptana przez wiele tysięcy dzikich zwierząt próbujących zabrać głowę. Po dziesięciu zimach od wyjścia z wioski dotarli do dziesiątego wzgórza. Całe wzgórze było wydeptane przez dzikie zwierzęta. Miejsce gdzie zginął NYAGWAIHE, stało się jelenią lizawką. Nie było tam ani śladu po ciele czy kościach niedźwiedzia. Ludzie przez następne dziesięć lat wędrowali z powrotem do wioski.
Tak oto chłopiec wspierany przez GÉHA odbył podróż między świtem a południem.
WĄŻ O OŚMIU GŁOWACH
Czy kiedykolwiek słyszeliście opowieść o wężu o ośmiu głowach? Jeśli nie, to ja wam ją opowiem. Jest ona dosyć długa, i musimy się mocno cofnąć w czasie, do samych początków świata.
Po stworzeniu świata władanie nad nim objął bardzo potężny duch, a gdy nadszedł jego koniec, władzę nad światem podzielił pomiędzy swoje dzieci, dwóch chłopców i dziewczynkę.
Dziewczynka nazywała się Ama i jej domeną stało się słońce. Najstarszy syn, o imieniu Susano objął we władanie morza, młodszemu natomiast, którego imienia nie pamiętam, otrzymał księżyc. Księżycowy chłopiec zachowywał się jak należy, i gdy księżyc jest w pełni, nadal możesz ujrzeć jego wiecznie rozradowaną twarz. Susano zaś był bardzo zły i rozczarowany tym, że jedyne co otrzymał, to zimne i mokre wody. Popędził więc ku gwiazdom, wpadł do przepięknej komnaty wewnątrz słońca, gdzie jego siostra siedziała ze swymi służkami obszywając ubrania srebrem i złotem, wyłamał wrzeciona, podeptał ich pracę, narobił tyle bałaganu ile mógł, co na śmierć przeraziło biedne służki. Podobnie i Amę, która uciekła tak szybko, jak tylko potrafiła, i ukryła się w górskiej jaskini pełnej skał i ostrych występów. Gdy tylko wpadła do jaskini i zamknęła za sobą drzwi, świat ogarnął czarny jak smoła mrok. Stało się tak, gdyż była duchem władającym słońcem i wedle swego wyboru mogła sprawić by świeciło lub nie. I faktycznie, niekiedy ludzie powiadają, że światło słoneczne to nic innego jak jasność jej świetlistych oczu. Tak czy inaczej jej zniknięcie było wielkim kłopotem. Cóż można było zrobić by światło znów zajaśniało? Próbowano wszystkiego. W końcu, ze względu na to, że była bardzo ciekawska i musiała wiedzieć o wszystkim co się dzieje, inne duchy obmyśliły plam. Otóż zorganizowały tańce zaraz przy wejściu do jaskini.
Gdy Ama usłyszała odgłosy tańców, śpiewy i śmiechy, nie mogła się powstrzymać przed uchyleniem drzwi i spojrzeniem na zabawę jaką miały inne duchy. I na to właśnie tylko czekano. ”Spójrz tutaj!” zakrzyknęły duchy, ”Popatrz, jest wśród nas nowa istota i to piękniejsza od ciebie” i ustawiły przed jej obliczem lustro. Ama nie wiedziała, że twarz, którą widzi jest jedynie odbiciem jej własnej. Coraz bardziej ciekawa kim jest ta nowa, zaryzykowała i wychyliła się przez drzwi. W tym momencie inne duchy, które pochowały się za okolicznymi głazami, ją pochwyciły i przytrzymały. Widząc, że podstępnie ją wywabiono z jaskini i dalsze dąsy nie mają sensu, Ama zgodziła się powrócić na słońce by jak wcześniej oświetlić ziemię. Jej brat został ukarany i odesłany w niełasce, gdyż życie z nim naprawdę nie było bezpieczne. Stało się. Kara Sousy nałożona została do ostatnich jego dni. Został wygnany ze społeczności duchów, z przykazaniem, by nigdy więcej się nie pokazywał.
Tak oto, biedny Sousa usunięty z kraju duchów, musiał przenieść się na ziemię. Pewnego dnia, podczas przemierzania rzeki, ujrzał starca i staruszkę, strasznie płaczących i obejmujących swą młodą córkę. ”Co się stało?” spytał Sousa. ”Och!” powiedzieli, a ich głosy były zduszone szlochem, ”kiedyś mieliśmy osiem córek. Lecz na moczarach, niedaleko naszej chatki, żyje ogromy Wąż o Ośmiu Głowach, który przychodzi raz do roku i zjada jedno z naszych dzieci. Została nam, już tylko jedna córka, a dziś ma przyjść Wąż by ją pożreć, a wtedy już żadna nam nie pozostanie. Prosimy panie! Możesz coś zrobić by nam pomóc?” ”Oczywiście,” odparł Sousa, ”będzie to nawet dosyć proste. Nie smućcie się więcej. Jestem duchem i ocalę waszą córkę.” Nakazał im, by uwarzyli trochę piwa, i pokazał, jak zbudować palisadę z ośmioma wejściami, z drewnianymi stojakami przy każdym z nich. Na każdym stojaku miała stanąć wielka kadź z piwem. Wszystko to zrobiono, a gdy tylko prace dobiegły końca, Sousa poinformował ich, że zbliża się Wąż. Był tak wielki, że jego ciało zapełniło osiem wzgórz i osiem dolin, gdy się tak wił w pobliżu. Jako, że miał osiem głów to i miał osiem nosów, które wyczuwały wszystko osiem razy szybciej niż inne stworzenia. Wyczuwszy z wielkiej odległości piwo najpierw skierował się ku nim, wpełzł do ogrodzenia, każdą z głów włożył do jednej z kadzi, i zaczął pić. Pił aż ich nie zrobiły się suchutkie. Wtedy wszystkie głowy opadły, i Wąż zasnął. Sousa wskoczył z dziury gdzie się krył, dobył miecza i odciął kreaturze wszystkie łby, a ciało porąbał na drobne kawałki. Gdy to robił, ostrze jego miecza zazgrzytało uderzając w coś twardego. Teraz, gdy Wąż był martwy, nie było już problemu z podejściem do ciała i sprawdzeniem cóż to mogło być. Okazało się, że był to miecz cały inkrustowany drogimi kamieniami, najpiękniejszy miecz jaki Sousa kiedykolwiek widział. Sousa zabrał miecz i poślubił ocaloną córkę. Był dla niej bardzo dobry, chodź wcześniej był taki niemiły dla swej starszej siostry. Resztę swych dni spędzili w pięknym pałacu zbudowanym dzięki ich determinacji. Razem z nimi zamieszkali rodzice dziewczyny.
Gdy starzy rodzice, ich córka i Sousa umarli miecz został przekazany ich dzieciom, potem wnukom. Teraz należy do Cesarza Japonii, który jest dla niego jednym z jego największych skarbów.
Po stworzeniu świata władanie nad nim objął bardzo potężny duch, a gdy nadszedł jego koniec, władzę nad światem podzielił pomiędzy swoje dzieci, dwóch chłopców i dziewczynkę.
Dziewczynka nazywała się Ama i jej domeną stało się słońce. Najstarszy syn, o imieniu Susano objął we władanie morza, młodszemu natomiast, którego imienia nie pamiętam, otrzymał księżyc. Księżycowy chłopiec zachowywał się jak należy, i gdy księżyc jest w pełni, nadal możesz ujrzeć jego wiecznie rozradowaną twarz. Susano zaś był bardzo zły i rozczarowany tym, że jedyne co otrzymał, to zimne i mokre wody. Popędził więc ku gwiazdom, wpadł do przepięknej komnaty wewnątrz słońca, gdzie jego siostra siedziała ze swymi służkami obszywając ubrania srebrem i złotem, wyłamał wrzeciona, podeptał ich pracę, narobił tyle bałaganu ile mógł, co na śmierć przeraziło biedne służki. Podobnie i Amę, która uciekła tak szybko, jak tylko potrafiła, i ukryła się w górskiej jaskini pełnej skał i ostrych występów. Gdy tylko wpadła do jaskini i zamknęła za sobą drzwi, świat ogarnął czarny jak smoła mrok. Stało się tak, gdyż była duchem władającym słońcem i wedle swego wyboru mogła sprawić by świeciło lub nie. I faktycznie, niekiedy ludzie powiadają, że światło słoneczne to nic innego jak jasność jej świetlistych oczu. Tak czy inaczej jej zniknięcie było wielkim kłopotem. Cóż można było zrobić by światło znów zajaśniało? Próbowano wszystkiego. W końcu, ze względu na to, że była bardzo ciekawska i musiała wiedzieć o wszystkim co się dzieje, inne duchy obmyśliły plam. Otóż zorganizowały tańce zaraz przy wejściu do jaskini.
Gdy Ama usłyszała odgłosy tańców, śpiewy i śmiechy, nie mogła się powstrzymać przed uchyleniem drzwi i spojrzeniem na zabawę jaką miały inne duchy. I na to właśnie tylko czekano. ”Spójrz tutaj!” zakrzyknęły duchy, ”Popatrz, jest wśród nas nowa istota i to piękniejsza od ciebie” i ustawiły przed jej obliczem lustro. Ama nie wiedziała, że twarz, którą widzi jest jedynie odbiciem jej własnej. Coraz bardziej ciekawa kim jest ta nowa, zaryzykowała i wychyliła się przez drzwi. W tym momencie inne duchy, które pochowały się za okolicznymi głazami, ją pochwyciły i przytrzymały. Widząc, że podstępnie ją wywabiono z jaskini i dalsze dąsy nie mają sensu, Ama zgodziła się powrócić na słońce by jak wcześniej oświetlić ziemię. Jej brat został ukarany i odesłany w niełasce, gdyż życie z nim naprawdę nie było bezpieczne. Stało się. Kara Sousy nałożona została do ostatnich jego dni. Został wygnany ze społeczności duchów, z przykazaniem, by nigdy więcej się nie pokazywał.
Tak oto, biedny Sousa usunięty z kraju duchów, musiał przenieść się na ziemię. Pewnego dnia, podczas przemierzania rzeki, ujrzał starca i staruszkę, strasznie płaczących i obejmujących swą młodą córkę. ”Co się stało?” spytał Sousa. ”Och!” powiedzieli, a ich głosy były zduszone szlochem, ”kiedyś mieliśmy osiem córek. Lecz na moczarach, niedaleko naszej chatki, żyje ogromy Wąż o Ośmiu Głowach, który przychodzi raz do roku i zjada jedno z naszych dzieci. Została nam, już tylko jedna córka, a dziś ma przyjść Wąż by ją pożreć, a wtedy już żadna nam nie pozostanie. Prosimy panie! Możesz coś zrobić by nam pomóc?” ”Oczywiście,” odparł Sousa, ”będzie to nawet dosyć proste. Nie smućcie się więcej. Jestem duchem i ocalę waszą córkę.” Nakazał im, by uwarzyli trochę piwa, i pokazał, jak zbudować palisadę z ośmioma wejściami, z drewnianymi stojakami przy każdym z nich. Na każdym stojaku miała stanąć wielka kadź z piwem. Wszystko to zrobiono, a gdy tylko prace dobiegły końca, Sousa poinformował ich, że zbliża się Wąż. Był tak wielki, że jego ciało zapełniło osiem wzgórz i osiem dolin, gdy się tak wił w pobliżu. Jako, że miał osiem głów to i miał osiem nosów, które wyczuwały wszystko osiem razy szybciej niż inne stworzenia. Wyczuwszy z wielkiej odległości piwo najpierw skierował się ku nim, wpełzł do ogrodzenia, każdą z głów włożył do jednej z kadzi, i zaczął pić. Pił aż ich nie zrobiły się suchutkie. Wtedy wszystkie głowy opadły, i Wąż zasnął. Sousa wskoczył z dziury gdzie się krył, dobył miecza i odciął kreaturze wszystkie łby, a ciało porąbał na drobne kawałki. Gdy to robił, ostrze jego miecza zazgrzytało uderzając w coś twardego. Teraz, gdy Wąż był martwy, nie było już problemu z podejściem do ciała i sprawdzeniem cóż to mogło być. Okazało się, że był to miecz cały inkrustowany drogimi kamieniami, najpiękniejszy miecz jaki Sousa kiedykolwiek widział. Sousa zabrał miecz i poślubił ocaloną córkę. Był dla niej bardzo dobry, chodź wcześniej był taki niemiły dla swej starszej siostry. Resztę swych dni spędzili w pięknym pałacu zbudowanym dzięki ich determinacji. Razem z nimi zamieszkali rodzice dziewczyny.
Gdy starzy rodzice, ich córka i Sousa umarli miecz został przekazany ich dzieciom, potem wnukom. Teraz należy do Cesarza Japonii, który jest dla niego jednym z jego największych skarbów.
JAK LATO POKONAŁO ZIMĘ
Legenda Irokezów
Była sobie wieś, gdzie był zwyczaj, aby walczyć często i o wszystko. Ludzie po prostu lubowali się w walce. Pewnego dnia do wioski przyszedł chłopiec. Miał około czterech lat. Nikt nie wiedział skąd przybył. Kręcił się tu i tam. Przebywał u wielu rodzin, lecz nigdzie nie zagrzał miejsca. Ludzi nie bardzo obchodził los dziecka i nie poświęcali mu zbyt wiele uwagi.
Pewnej wiosny, kiedy chłopiec był już prawie młodzieńcem, nastąpiły rozmowy na temat wstąpienia plemienia na wojenną ścieżkę. Dwudziestu ludzi zaofiarowało się, że pójdzie na wojnę. Chłopiec także chciał pójść, pytał różnych ludzi czy może, lecz wszyscy mu odmawiali. Wtedy powiedział, "Pójdę tak czy owak."
Dwudziestu mężczyzn odeszło a wraz z nimi młodzieniec. Gdy nadeszła noc, mężczyźni rozpalili ogniska i przy każdym po dwóch z nich, rozbiło namioty. Chłopiec rozpalił własne ognisko i samotnie przy nim usiadł. Minęło kilka dni. Jednej nocy chłopiec miał sen: Pojawił się pewien człowiek i powiedział: „Jeśli utrzymacie kierunek marszu, zginiecie jutro w południe. Powiedz przywódcy wyprawy o śnie i poproś go o zmianę kursu”. Szli wtedy na południe. Kiedy chłopiec powiedział wodzowi o swoim śnie, ten rozzłościł się i rzekł do swoich ludzi: „Nie chciałem, by ten chłopaczek szedł za nami, on jest zawadą i tchórzem. Idziemy na spotkanie z wrogiem, dlaczego mielibyśmy zawrócić, nawet jeśli dowiedzieliśmy się, że jest ktoś na naszej drodze?”. Zjedli posiłek i poszli dalej nie zwracając najmniejszej uwagi na sen chłopca. Kiedy słońce było prawie pośrodku nieba, chłopiec, który szedł z tyłu – wszyscy szli po szlaku – zobaczył, że wszyscy wojownicy po kolei zatrzymują się. Gdy podszedł do nich, zobaczył, że patrzą na szlak.
„To jest NYAGWAIHE - powiedział wódz - Starożytny Niedźwiedź, który zabija każdego, kogo zobaczy. I nieważne czy ta osoba odejdzie. On pójdzie za nią i ją w końcu dopadnie”.
Chłopiec wysłuchał go i powiedział: "Chciałbym zobaczyć tego niedźwiedzia. "Ludzie powiedzieli: "Nie, wcale nie chcesz tego zrobić, nikt nie chce oglądać tego strasznego stworzenia." Ale chłopiec nalegał. Wtedy wódz powiedział, "Jeśli chcesz spotkać się z niedźwiedziem, to nie możesz iść z nami. My tu zawracamy, ale ty możesz iść dalej. Lecz gdy go spotkasz i będziesz chciał uciec nie uciekaj w kierunku, w którym my odeszliśmy". Potem próbowali jeszcze go przekonać by odszedł z nimi, ale on nie chciał.
Chłopiec powiesił swój tobołek na rozwidlonej gałęzi drzewa i poszedł dalej. Wkrótce, niedaleko przed sobą, zobaczył coś ogromnego. Kiedy się zbliżył, zobaczył, że to był wielki niedźwiedź, który uniósł swój zad, wciąż pozostając odwróconym plecami do młodzieńca. Chłopiec podkradł się blisko i popatrzył na stworzenie. Niedźwiedź nie miał żadnych włosów na ciele za wyjątkiem końca ogona. Chłopiec wystrzelił w jego kierunku strzałę z łuku. Niedźwiedź odwrócił się i skoczył naprzód w pościgu za Indianinem. Wkrótce zbliżył się tak bardzo, że chłopak czuł na plecach jego oddech. Chłopiec przeskakiwał od drzewa do drzewa, kluczył, biegł naprawdę szybko, ale niedźwiedź był wciąż zaraz za nim. Dobiegł do strumienia, który był głęboki i wąski. Przeskoczył przez niego, niedźwiedź za nim. Chłopiec skoczył ponownie i niedźwiedź skoczył. Chłopiec skakał poprzez strumień wiele razy, niedźwiedź zawsze był tuż za nim. Chłopiec czuł się coraz silniejszy, niedźwiedź był coraz słabszy. By jeszcze bardziej zmęczyć niedźwiedzia chłopiec zatoczył wielki krąg zanim skoczył ponownie. Niedźwiedź był coraz bardziej zmęczony i ciężko wspinał się na brzeg strumienia. Wtedy chłopiec wystrzelił kolejną strzałę, która ugodziła niedźwiedzia pośrodku ciała, między przednimi łapami. Niedźwiedź ciężko wspinał się na brzeg człapiąc od drzewa do drzewa. Nagle zatoczył się i spadł w dół. Podniósł się, walcząc o życie, lecz przewrócił się i zdechł.
Chłopiec wziął trzy włosy z bokobrodów niedźwiedzia i jeden ząb z jego szczęki, wrócił do miejsca gdzie zostawił tobołek, wziął go i poszedł w ślad za pozostałymi dwudziestoma wojownikami. Biegł szybko, dogonił ich i powiedział, "Zabiłem NYAGWAIHE, którego wy się tak baliście". Wojownicy bardzo się zdumieli, ponieważ żaden człowiek nigdy nie próbował zabić NYAGWAIHE. Wtedy powiedzieli, "Jeśli żeś to uczynił to musisz mieć wielką władzę. Pójdźmy i zobaczmy". Podróżowali do zachodu słońca. W końcu doszli do miejsca gdzie leżał olbrzymi, martwy niedźwiedź. Wtedy powiedzieli, "Rozpalimy wielkie ognisko i spalimy ciało, a każdy z nas weźmie trochę prochów i kości aby stworzyć sobie amulet i posiąść cząstkę jego mocy". Ogień zgasł nad ranem, wtedy Indianie rozgrzebali prochy by każdy mógł znaleźć dla siebie trochę kości.
Wódz powiedział, "Musicie być ostrożni podczas zabierania prochów niedźwiedzia. Niech każdy wojownikowi, zanim zabierze jego kość, powie jaki prezent-moc chce od niedźwiedzia otrzymać". Większość z nich zażyczyła sobie być dobrymi myśliwymi i odważnymi wojownikami, jeden z nich zażyczył sobie być szybkim biegaczem. Ząb i bokobrody były odpowiednie do jakiegokolwiek wyboru. Chłopiec nie powiedział innym, że je wziął. Teraz niestety wszyscy wojownicy znowu zmienili o nim zdanie i już nie patrzyli na niego jakby tylko on miał wielką moc.
Grupa podróżowała dalej przez wiele dni, obozując w nocy. Jednej nocy młody człowiek miał sen, w którym usłyszał, "Jutro spotkacie wroga o większej sile niż wasza grupa. Między nimi jest człowiek ogromnej władzy. Jest on dużo większy niż reszta ludzi, tak że łatwo go rozpoznasz. Musisz go pokonać. Kiedy spotkacie nieprzyjaciół, powiedz niech zostawi swój tobołek i zacznijcie walczyć". Młody człowiek nie opowiedział innym swojego snu. Po posiłku, grupa ruszyła dalej. Kiedy słońce było wysoko, zobaczyli przed sobą niedźwiedzia. Niedźwiedź wstał, przeciągnął się i popatrzył na nich. Kiedy podeszli bliżej powiedział, "Spotkaliśmy was wreszcie i dostaniemy to czego chcemy". Potem obrócił się i zniknął. Niedźwiedź był sługą wroga, wysłanym, by wyzwać przeciwników. Wódz powiedział do swoich ludzi, "Nasz wróg jest blisko. Bądźcie odważni, zwyciężymy." Poszli dalej i niedługo ujrzeli wroga. Wrogowie też ich zobaczyli, wydali wojenny okrzyk i wystrzelili z łuków. Młody człowiek powiedział, "Niech każdy z wojowników powiesi swój tobołek na drzewie". Oni powiesili swoje paczki i zaczęli walczyć. Młody człowiek pamiętał sen i szukał dużego wojownika. Kiedy go zobaczył, ujrzał, że wojownik ma amulet zawieszony na szyi, chroniący go przed strzałami. Ten amulet był większy niż amulet, jaki posiadał młodzieniec, lecz amulet młodzieńca był bardziej potężny i młodzieniec był pewien sukcesu. Kamiennoskóry, czyli odważny młodzieniec, od urodzenia posiadał potężny amulet, malutką rękę, którą trzymał w swojej dłoni.
Duży człowiek powiedział, "Dostaniesz to, na co zasługujesz, zabiję cię, Kamiennoskóry". Obaj przeciwnicy bardzo w walce uważali, choć pałali chęcią zabicia przeciwnika. Nie zwracali uwagi na pozostałych wojowników. Walczyli maczugami. W końcu młody człowiek chwycił maczugę swojego przeciwnika, odrzucił ją a wroga powalił. Gdy wrogowie zobaczyli, że ich wódz został pokonany, uciekli. Wielu nieprzyjaciół na czele z ich wodzem zostało zabitych. Ludzie północy złożyli ciała zmarłych na stos i spalili je. Zebrali też długi sznur skalpów. Gdy powrócili do wsi i opowiedzieli, co się wydarzyło, młody człowiek został wybrany na wodza. Choć wszyscy wiedzieli, że jest Kamiennoskórym, uważali, że na niego nie wygląda.
Wkrótce została zorganizowana kolejna wyprawa. Wielu się na nią zgłosiło, lecz wybrano tylko trzydziestu. Poszli na południe, tak jak wcześniej. Trzeciej nocy młody wódz śnił o mężczyźnie, który przyszedł do niego i powiedział "Jutrzejszej nocy, gdy rozbijecie obóz, wróg będzie obozował niedaleko. Dowiecie się nawzajem o swoim istnieniu. [Indianie mieli zwyczaj by nie atakować nocą, należało poczekać do świtu]. Świtem bądźcie gotowi by zaatakować". Następnego ranka, gdy wódz opowiedział innym o swoim śnie, ludzie mu uwierzyli. Tej nocy odkryli nieopodal obóz wroga. Wódz kazał swoim wojownikom być gotowym z brzaskiem dnia.
Gdy tylko wzeszło słońce zaatakowali. Gdy się zbliżyli zobaczyli, że wróg był przygotowany na atak. Wódz powiedział do swoich wojowników "Okrążymy ich. Gdy to uczynimy wzniosę wojenny okrzyk i wtedy niech każdy zakrzyknie i zaatakuje". Wódz widział, że jeden z wrogów był większy od innych. Miał on na szyi amulet chroniący przed strzałami, tej samej wielkości, co jego. Wtedy powiedział do swoich ludzi "Musicie walczyć do ostatka sił. Nie wiem jak to się skończy."
Duży wojownik krzyknął, "To ty jesteś Kamiennoskóry? Zamierzam cię zabić". Gdy natarli na siebie, najpierw walczyli maczugami, potem się mocowali. Wódz pochwycił przeciwnika za rękę i rzucił go na ziemię, lecz tamten natychmiast wstał. Po chwili to duży człowiek chwycił rękę wodza i wykonał rzut. Ten także natychmiast się zerwał. I tak raz jeden raz drugi lądował na ziemi. Gdy tak walczyli, odgłosy bitwy ucichły i stały się odległe. Od czasu do czasu słyszeli krzyki, wielu ludzi zginęło. W końcu wódz złapał przeciwnika za głowę, pociągnął i oderwał ją od reszty ciała. Wtedy moc tego drugiego zniknęła. Młody wódz trzymał oba kawałki ciała z dala od siebie, dopóki duży człowiek nie umarł.
Kiedy walka skończyła się, wódz zobaczył, że piętnastu jego ludzi poległo. Reszta powróciła do wioski i przez długi czas nie było wojen.
Gdy wódz dożył swoich lat powiedział "Starzeję się, i chcę pójść na jeszcze jedną wyprawę, wtedy będę usatysfakcjonowany".
Czterdziestu ludzi zgłosiło się. Poszli na południe, aby walczyć z ludźmi z południa. Pewnej nocy wódz śnił o człowieku, który powiedział, "Przyszedłem ci powiedzieć, że twój wróg jest bardzo potężny, i być może nie będziesz w stanie go pokonać. Jutro, tuż przed południem, sowa zawiśnie w locie nad twoim szlakiem i powie, ‘bądź gotowy, wróg jest blisko.’"
Rano wódz opowiedział innym swój sen. W południe usłyszeli głos sowy. Leciała wzdłuż szlaku, zawisła nad drzewem i powiedziała, "Wróg jest blisko". Wódz powiedział do swoich ludzi, "Bądźcie gotowi! Powieście swoje tobołki na drzewie. Jeśli duży człowiek rzuci mną dwa razy, lepiej uciekajcie". Gdy powiesili swoje rzeczy, usłyszeli okrzyk bojowy wroga. Kiedy byli blisko, ludzie z południa krzyknęli: "Przyszliśmy cię zabić. Zniszczyłeś nasze inne wyprawy, teraz my zniszczymy ciebie."
Wódz i wielki człowiek walczyli maczugami. Potem je odrzucili i zwarli się w uścisku. Walczyli nadal. Nagle wielki człowiek przewrócił wodza. Ten jednak szybko się podniósł i tym razem to on rzucił przeciwnikiem. Lecz tamten równie szybko się poderwał. Gdy wódz po raz drugi został rzucony na ziemię, jego ludzie uciekli na pewną odległość, ale zatrzymali się i spojrzeli w tył. Wódz znowu stał na nogach lecz miał opuszczone ręce a jego głowa była oderwana od reszty ciała i daleko odrzucona. Wielu wojowników uciekło do domu, lecz pięciu ukryło się i obserwowało, co się wydarzy. Wróg podniósł ciało wodza. Wszyscy inni myśleli, że pozostali jego ludzie uciekli. Wódz nie żył. Ludzie w ukryciu widzieli, jak wróg podnosi kończyny i ciało wodza i usłyszeli jak mówi: "Zwołamy radę i złożymy dzięki za pokonanie tego człowieka, który zabił tak wielu naszych ludzi". Utworzyli krąg i umieścili w środku szczątki wodza. Złożyli dzięki odśpiewując pieśń wojenną. Wielki człowiek śpiewając podszedł do stóp wodza. Gdy skończyli śpiewać podszedł do głowy wodza i powiedział, "Zostałeś zabity, teraz zapanuje pokój". Wtedy uderzył maczugą w głowę wodza mówiąc, "Ukarzę cię." Głowa potoczyła się wprost do ciała. Z chwilą, gdy kawałki ciała się połączyły, znów stały się żywym wodzem, który się podniósł, zabił pięciu ludzi i się rozpadł już na zawsze. Ludzie z południa rzekli: "Nasz piosenkarz zrobił błąd, lżąc wodza po jego śmierci i dlatego straciliśmy pięciu ludzi. Lepiej go zabić zanim spowoduje więcej nieszczęść". Odcięli też głowę piosenkarza, zaśpiewali wojenną pieśń, lecz żaden nie wzniósł maczugi czy innej broni. Dziesięciu z czterdziestu ludzi wodza powróciło do domu i powiedzieli, "Przyjaciel, który dotąd nam przewodził, nie żyje. Teraz powinniśmy pozostać w domu".
Od tej pory plemię żyło w pokoju.
Tak to odbyła się bitwa pomiędzy zimą a latem. Lato zwyciężyło.
Była sobie wieś, gdzie był zwyczaj, aby walczyć często i o wszystko. Ludzie po prostu lubowali się w walce. Pewnego dnia do wioski przyszedł chłopiec. Miał około czterech lat. Nikt nie wiedział skąd przybył. Kręcił się tu i tam. Przebywał u wielu rodzin, lecz nigdzie nie zagrzał miejsca. Ludzi nie bardzo obchodził los dziecka i nie poświęcali mu zbyt wiele uwagi.
Pewnej wiosny, kiedy chłopiec był już prawie młodzieńcem, nastąpiły rozmowy na temat wstąpienia plemienia na wojenną ścieżkę. Dwudziestu ludzi zaofiarowało się, że pójdzie na wojnę. Chłopiec także chciał pójść, pytał różnych ludzi czy może, lecz wszyscy mu odmawiali. Wtedy powiedział, "Pójdę tak czy owak."
Dwudziestu mężczyzn odeszło a wraz z nimi młodzieniec. Gdy nadeszła noc, mężczyźni rozpalili ogniska i przy każdym po dwóch z nich, rozbiło namioty. Chłopiec rozpalił własne ognisko i samotnie przy nim usiadł. Minęło kilka dni. Jednej nocy chłopiec miał sen: Pojawił się pewien człowiek i powiedział: „Jeśli utrzymacie kierunek marszu, zginiecie jutro w południe. Powiedz przywódcy wyprawy o śnie i poproś go o zmianę kursu”. Szli wtedy na południe. Kiedy chłopiec powiedział wodzowi o swoim śnie, ten rozzłościł się i rzekł do swoich ludzi: „Nie chciałem, by ten chłopaczek szedł za nami, on jest zawadą i tchórzem. Idziemy na spotkanie z wrogiem, dlaczego mielibyśmy zawrócić, nawet jeśli dowiedzieliśmy się, że jest ktoś na naszej drodze?”. Zjedli posiłek i poszli dalej nie zwracając najmniejszej uwagi na sen chłopca. Kiedy słońce było prawie pośrodku nieba, chłopiec, który szedł z tyłu – wszyscy szli po szlaku – zobaczył, że wszyscy wojownicy po kolei zatrzymują się. Gdy podszedł do nich, zobaczył, że patrzą na szlak.
„To jest NYAGWAIHE - powiedział wódz - Starożytny Niedźwiedź, który zabija każdego, kogo zobaczy. I nieważne czy ta osoba odejdzie. On pójdzie za nią i ją w końcu dopadnie”.
Chłopiec wysłuchał go i powiedział: "Chciałbym zobaczyć tego niedźwiedzia. "Ludzie powiedzieli: "Nie, wcale nie chcesz tego zrobić, nikt nie chce oglądać tego strasznego stworzenia." Ale chłopiec nalegał. Wtedy wódz powiedział, "Jeśli chcesz spotkać się z niedźwiedziem, to nie możesz iść z nami. My tu zawracamy, ale ty możesz iść dalej. Lecz gdy go spotkasz i będziesz chciał uciec nie uciekaj w kierunku, w którym my odeszliśmy". Potem próbowali jeszcze go przekonać by odszedł z nimi, ale on nie chciał.
Chłopiec powiesił swój tobołek na rozwidlonej gałęzi drzewa i poszedł dalej. Wkrótce, niedaleko przed sobą, zobaczył coś ogromnego. Kiedy się zbliżył, zobaczył, że to był wielki niedźwiedź, który uniósł swój zad, wciąż pozostając odwróconym plecami do młodzieńca. Chłopiec podkradł się blisko i popatrzył na stworzenie. Niedźwiedź nie miał żadnych włosów na ciele za wyjątkiem końca ogona. Chłopiec wystrzelił w jego kierunku strzałę z łuku. Niedźwiedź odwrócił się i skoczył naprzód w pościgu za Indianinem. Wkrótce zbliżył się tak bardzo, że chłopak czuł na plecach jego oddech. Chłopiec przeskakiwał od drzewa do drzewa, kluczył, biegł naprawdę szybko, ale niedźwiedź był wciąż zaraz za nim. Dobiegł do strumienia, który był głęboki i wąski. Przeskoczył przez niego, niedźwiedź za nim. Chłopiec skoczył ponownie i niedźwiedź skoczył. Chłopiec skakał poprzez strumień wiele razy, niedźwiedź zawsze był tuż za nim. Chłopiec czuł się coraz silniejszy, niedźwiedź był coraz słabszy. By jeszcze bardziej zmęczyć niedźwiedzia chłopiec zatoczył wielki krąg zanim skoczył ponownie. Niedźwiedź był coraz bardziej zmęczony i ciężko wspinał się na brzeg strumienia. Wtedy chłopiec wystrzelił kolejną strzałę, która ugodziła niedźwiedzia pośrodku ciała, między przednimi łapami. Niedźwiedź ciężko wspinał się na brzeg człapiąc od drzewa do drzewa. Nagle zatoczył się i spadł w dół. Podniósł się, walcząc o życie, lecz przewrócił się i zdechł.
Chłopiec wziął trzy włosy z bokobrodów niedźwiedzia i jeden ząb z jego szczęki, wrócił do miejsca gdzie zostawił tobołek, wziął go i poszedł w ślad za pozostałymi dwudziestoma wojownikami. Biegł szybko, dogonił ich i powiedział, "Zabiłem NYAGWAIHE, którego wy się tak baliście". Wojownicy bardzo się zdumieli, ponieważ żaden człowiek nigdy nie próbował zabić NYAGWAIHE. Wtedy powiedzieli, "Jeśli żeś to uczynił to musisz mieć wielką władzę. Pójdźmy i zobaczmy". Podróżowali do zachodu słońca. W końcu doszli do miejsca gdzie leżał olbrzymi, martwy niedźwiedź. Wtedy powiedzieli, "Rozpalimy wielkie ognisko i spalimy ciało, a każdy z nas weźmie trochę prochów i kości aby stworzyć sobie amulet i posiąść cząstkę jego mocy". Ogień zgasł nad ranem, wtedy Indianie rozgrzebali prochy by każdy mógł znaleźć dla siebie trochę kości.
Wódz powiedział, "Musicie być ostrożni podczas zabierania prochów niedźwiedzia. Niech każdy wojownikowi, zanim zabierze jego kość, powie jaki prezent-moc chce od niedźwiedzia otrzymać". Większość z nich zażyczyła sobie być dobrymi myśliwymi i odważnymi wojownikami, jeden z nich zażyczył sobie być szybkim biegaczem. Ząb i bokobrody były odpowiednie do jakiegokolwiek wyboru. Chłopiec nie powiedział innym, że je wziął. Teraz niestety wszyscy wojownicy znowu zmienili o nim zdanie i już nie patrzyli na niego jakby tylko on miał wielką moc.
Grupa podróżowała dalej przez wiele dni, obozując w nocy. Jednej nocy młody człowiek miał sen, w którym usłyszał, "Jutro spotkacie wroga o większej sile niż wasza grupa. Między nimi jest człowiek ogromnej władzy. Jest on dużo większy niż reszta ludzi, tak że łatwo go rozpoznasz. Musisz go pokonać. Kiedy spotkacie nieprzyjaciół, powiedz niech zostawi swój tobołek i zacznijcie walczyć". Młody człowiek nie opowiedział innym swojego snu. Po posiłku, grupa ruszyła dalej. Kiedy słońce było wysoko, zobaczyli przed sobą niedźwiedzia. Niedźwiedź wstał, przeciągnął się i popatrzył na nich. Kiedy podeszli bliżej powiedział, "Spotkaliśmy was wreszcie i dostaniemy to czego chcemy". Potem obrócił się i zniknął. Niedźwiedź był sługą wroga, wysłanym, by wyzwać przeciwników. Wódz powiedział do swoich ludzi, "Nasz wróg jest blisko. Bądźcie odważni, zwyciężymy." Poszli dalej i niedługo ujrzeli wroga. Wrogowie też ich zobaczyli, wydali wojenny okrzyk i wystrzelili z łuków. Młody człowiek powiedział, "Niech każdy z wojowników powiesi swój tobołek na drzewie". Oni powiesili swoje paczki i zaczęli walczyć. Młody człowiek pamiętał sen i szukał dużego wojownika. Kiedy go zobaczył, ujrzał, że wojownik ma amulet zawieszony na szyi, chroniący go przed strzałami. Ten amulet był większy niż amulet, jaki posiadał młodzieniec, lecz amulet młodzieńca był bardziej potężny i młodzieniec był pewien sukcesu. Kamiennoskóry, czyli odważny młodzieniec, od urodzenia posiadał potężny amulet, malutką rękę, którą trzymał w swojej dłoni.
Duży człowiek powiedział, "Dostaniesz to, na co zasługujesz, zabiję cię, Kamiennoskóry". Obaj przeciwnicy bardzo w walce uważali, choć pałali chęcią zabicia przeciwnika. Nie zwracali uwagi na pozostałych wojowników. Walczyli maczugami. W końcu młody człowiek chwycił maczugę swojego przeciwnika, odrzucił ją a wroga powalił. Gdy wrogowie zobaczyli, że ich wódz został pokonany, uciekli. Wielu nieprzyjaciół na czele z ich wodzem zostało zabitych. Ludzie północy złożyli ciała zmarłych na stos i spalili je. Zebrali też długi sznur skalpów. Gdy powrócili do wsi i opowiedzieli, co się wydarzyło, młody człowiek został wybrany na wodza. Choć wszyscy wiedzieli, że jest Kamiennoskórym, uważali, że na niego nie wygląda.
Wkrótce została zorganizowana kolejna wyprawa. Wielu się na nią zgłosiło, lecz wybrano tylko trzydziestu. Poszli na południe, tak jak wcześniej. Trzeciej nocy młody wódz śnił o mężczyźnie, który przyszedł do niego i powiedział "Jutrzejszej nocy, gdy rozbijecie obóz, wróg będzie obozował niedaleko. Dowiecie się nawzajem o swoim istnieniu. [Indianie mieli zwyczaj by nie atakować nocą, należało poczekać do świtu]. Świtem bądźcie gotowi by zaatakować". Następnego ranka, gdy wódz opowiedział innym o swoim śnie, ludzie mu uwierzyli. Tej nocy odkryli nieopodal obóz wroga. Wódz kazał swoim wojownikom być gotowym z brzaskiem dnia.
Gdy tylko wzeszło słońce zaatakowali. Gdy się zbliżyli zobaczyli, że wróg był przygotowany na atak. Wódz powiedział do swoich wojowników "Okrążymy ich. Gdy to uczynimy wzniosę wojenny okrzyk i wtedy niech każdy zakrzyknie i zaatakuje". Wódz widział, że jeden z wrogów był większy od innych. Miał on na szyi amulet chroniący przed strzałami, tej samej wielkości, co jego. Wtedy powiedział do swoich ludzi "Musicie walczyć do ostatka sił. Nie wiem jak to się skończy."
Duży wojownik krzyknął, "To ty jesteś Kamiennoskóry? Zamierzam cię zabić". Gdy natarli na siebie, najpierw walczyli maczugami, potem się mocowali. Wódz pochwycił przeciwnika za rękę i rzucił go na ziemię, lecz tamten natychmiast wstał. Po chwili to duży człowiek chwycił rękę wodza i wykonał rzut. Ten także natychmiast się zerwał. I tak raz jeden raz drugi lądował na ziemi. Gdy tak walczyli, odgłosy bitwy ucichły i stały się odległe. Od czasu do czasu słyszeli krzyki, wielu ludzi zginęło. W końcu wódz złapał przeciwnika za głowę, pociągnął i oderwał ją od reszty ciała. Wtedy moc tego drugiego zniknęła. Młody wódz trzymał oba kawałki ciała z dala od siebie, dopóki duży człowiek nie umarł.
Kiedy walka skończyła się, wódz zobaczył, że piętnastu jego ludzi poległo. Reszta powróciła do wioski i przez długi czas nie było wojen.
Gdy wódz dożył swoich lat powiedział "Starzeję się, i chcę pójść na jeszcze jedną wyprawę, wtedy będę usatysfakcjonowany".
Czterdziestu ludzi zgłosiło się. Poszli na południe, aby walczyć z ludźmi z południa. Pewnej nocy wódz śnił o człowieku, który powiedział, "Przyszedłem ci powiedzieć, że twój wróg jest bardzo potężny, i być może nie będziesz w stanie go pokonać. Jutro, tuż przed południem, sowa zawiśnie w locie nad twoim szlakiem i powie, ‘bądź gotowy, wróg jest blisko.’"
Rano wódz opowiedział innym swój sen. W południe usłyszeli głos sowy. Leciała wzdłuż szlaku, zawisła nad drzewem i powiedziała, "Wróg jest blisko". Wódz powiedział do swoich ludzi, "Bądźcie gotowi! Powieście swoje tobołki na drzewie. Jeśli duży człowiek rzuci mną dwa razy, lepiej uciekajcie". Gdy powiesili swoje rzeczy, usłyszeli okrzyk bojowy wroga. Kiedy byli blisko, ludzie z południa krzyknęli: "Przyszliśmy cię zabić. Zniszczyłeś nasze inne wyprawy, teraz my zniszczymy ciebie."
Wódz i wielki człowiek walczyli maczugami. Potem je odrzucili i zwarli się w uścisku. Walczyli nadal. Nagle wielki człowiek przewrócił wodza. Ten jednak szybko się podniósł i tym razem to on rzucił przeciwnikiem. Lecz tamten równie szybko się poderwał. Gdy wódz po raz drugi został rzucony na ziemię, jego ludzie uciekli na pewną odległość, ale zatrzymali się i spojrzeli w tył. Wódz znowu stał na nogach lecz miał opuszczone ręce a jego głowa była oderwana od reszty ciała i daleko odrzucona. Wielu wojowników uciekło do domu, lecz pięciu ukryło się i obserwowało, co się wydarzy. Wróg podniósł ciało wodza. Wszyscy inni myśleli, że pozostali jego ludzie uciekli. Wódz nie żył. Ludzie w ukryciu widzieli, jak wróg podnosi kończyny i ciało wodza i usłyszeli jak mówi: "Zwołamy radę i złożymy dzięki za pokonanie tego człowieka, który zabił tak wielu naszych ludzi". Utworzyli krąg i umieścili w środku szczątki wodza. Złożyli dzięki odśpiewując pieśń wojenną. Wielki człowiek śpiewając podszedł do stóp wodza. Gdy skończyli śpiewać podszedł do głowy wodza i powiedział, "Zostałeś zabity, teraz zapanuje pokój". Wtedy uderzył maczugą w głowę wodza mówiąc, "Ukarzę cię." Głowa potoczyła się wprost do ciała. Z chwilą, gdy kawałki ciała się połączyły, znów stały się żywym wodzem, który się podniósł, zabił pięciu ludzi i się rozpadł już na zawsze. Ludzie z południa rzekli: "Nasz piosenkarz zrobił błąd, lżąc wodza po jego śmierci i dlatego straciliśmy pięciu ludzi. Lepiej go zabić zanim spowoduje więcej nieszczęść". Odcięli też głowę piosenkarza, zaśpiewali wojenną pieśń, lecz żaden nie wzniósł maczugi czy innej broni. Dziesięciu z czterdziestu ludzi wodza powróciło do domu i powiedzieli, "Przyjaciel, który dotąd nam przewodził, nie żyje. Teraz powinniśmy pozostać w domu".
Od tej pory plemię żyło w pokoju.
Tak to odbyła się bitwa pomiędzy zimą a latem. Lato zwyciężyło.
Subskrybuj:
Posty (Atom)