za Gildia miłośników fantastyki (http://www.fantasy.dmkhost.net/)
Latem 1099 roku wielki smutek ogarnął hiszpańskie miasto, Walencję. Mieszkańcy chodzili po ulicach z opuszczonymi głowami, z rzadka tylko zamieniając słowo między sobą. Znikł też gdzieś radosny szum i trajkot miejskich targowisk. W karczmach, wśród melancholijnej ciszy, siedzieli goście, popijając z kwart piwo i wino. Karczmarze, którzy zawsze byli w dobrym nastroju, gotowi w każdej chwili uraczyć gościa wesołą historyjką, teraz siedzieli przygnębieni za szynkwasami. Jeżeli ktoś zadawał pytanie, to niezależnie od tego jak brzmiało, zawsze miało ten sam sens:
– Czy są jakieś wieści?
Odpowiedzią było zawsze krótkie „nie” lub smutne, ale jednocześnie jakby nadzieją, zaprzeczenie ruchem głowy. Mieszkańcy Walencji obawiali się bowiem najbardziej dnia, w którym odpowiedź na to pytanie zabrzmi „tak”. Taka odpowiedź oznaczałaby, że El Cid, Roderigo Diaz De Vivar, władca Walencji, nie żyje.
El Cid był już starym człowiekiem, wyczerpanym w wyniku przeszło trzydziestu lat walk i krwawych kampanii. Ze swoimi armiami przemierzył tysiące mil w palących promieniach hiszpańskiego słońca. Walczył zawsze ramię w ramię ze swoimi rycerzami, aby natchnąć ich otuchą i wiarą. Był też wielokrotnie ranny w boju. Teraz wszystkie te lata trudów i niewygód wystawiły El Cidowi słony rachunek.
El Cid był umierający. A najgorsze dla Walencji i jej mieszkańców było to, że śmierci El Cid z niecierpliwością wyczekiwali muzułmańscy wrogowie, aby przystąpić do ostatecznego ataku na miasto. To właśnie Muzułmanie nadali Roderigo Diazowi przydomek „El Cid”, co po arabsku znaczyło „Pan”. Chrześcijańska armia Roderiga miała dla niego inny przydomek „Compeador” co oznacza „zwycięzca w bitwach”. Muzułmanie i Chrześcijanie co do jednego byli zgodni. El Cid był najwspanialszym rycerzem Hiszpanii. W tamtych czasach obie strony walczyły o władzę nad krajem, a armia pod dowództwem El Cid odnosiła zwycięstwa we wszystkich bitwach, co pozwoliło rozszerzyć władzę Chrześcijan w całej północnej Hiszpanii. Po roku 1094 El Cid podbił również ogromne obszary wschodniej Hiszpanii, w prowincji Walencja.
El Cid był tak wspaniałym dowódcą, że rycerze muzułmańscy drżeli na sam dźwięk tego imienia. Wodzowie muzułmańscy wiedzieli, że nie odniosą zwycięstwa nad chrześcijanami dopóki El Cid żyje. Tak więc, Muzułmanie uzbroiwszy się w cierpliwość oczekiwali stosownej chwili.
Na początku roku 1099 dotarła do nich wiadomość, na którą już od dawna czekali. El Cid podupadł na zdrowiu. Słabł z dnia na dzień i z coraz większym trudem przychodziło mu wstawanie z łóżka.
Jego wierna i piękna żona Jimena noce i dnie spędzała u boku męża. Obawiała się, że gdy go opuści nawet na chwilę, El Cid może umrzeć pod jej nieobecność i nie będzie nawet miała możliwości, aby się z nim pożegnać.
Wielka radość zapanowała w obozach muzułmańskich, gdy rozeszła się wieść o chorobie El Cida. Muzułmanie od razu zaczęli gromadzić wojska, aby być gotowym do ataku. Gdy tylko El Cid wyda ostatnie tchnienie.
El Cid wiedział co się dzieje i dlatego przepełniało go uczucie zawodu i wściekłości.
– Cóż mam począć? Mój lud polega na mnie, a ja jestem zbyt chory by im pomóc – rozmyślał.
El Cid wzdrygnął się na samą myśl co mogłoby się stać, gdyby umarł. Łatwo mógł wyobrazić sobie ten widok: dzicy Muzułmanie wdzierający się do miasta, mordujący mężczyzn, kobiety i dzieci, podpalający domy, niszczący kościoły i rabujący wszystkie skarby miasta.
– Muszę jakoś uratować mój lud, muszę – mruczał, leżąc z przymkniętymi oczami. Z dnia na dzień był słabszy, lecz cały czas myślał, jak pomóc swym poddanym.
Pewnego dnia, gdy był tak słaby, że nawet mówienie sprawiało mu trudność zdecydował się. Poprosił Jimenę, aby wezwała dowódcę armii, a gdy ten przyszedł El Cid, odpoczywając po każdym zdaniu, wydał mu rozkazy.
Potem popatrzył na Jimenę i przekazał jej swoją ostatnią wolę.
– Nie opłakuj mnie, gdy umrę – na te słowa, zapłakana Jimena skinęła przytakująco głową i otarła łzy sposobiąc się do najlepszego wykonania woli męża.
– Nikt nie może wiedzieć, że umarłem. Nie od razu przynajmniej. A przede wszystkim muzułmanie nie powinni o tym wiedzieć. Przyrzeknijcie mi wszyscy, że uczynicie tak, jak rozkażę. – mówił szeptem.
– Tak, tak przyrzekamy. Wszyscy zrobimy tak, jak tylko tego sobie życzysz mój ukochany mężu – odpowiedziała Jimena. El Cid uśmiechnął się.
– A więc Walencja zostanie ocalona – rzekł.
Kilka godzin potem El Cid już nie żył. Jimena ucałowała go po raz ostatni, poczym podniosła się blada, z zaczerwienionymi oczyma, lecz całkiem spokojna.
– Wiesz co masz czynić – zwróciła się do dowódcy. Po czym sama pośpieszyła wydać rozkazy rycerzom Walencji, aby przygotowali się do bitwy.
– Uderzcie w bębny! El Cid poprowadzi was do kolejnego wspaniałego zwycięstwa nad Muzułmanami! – rozkazała Jimena.
Początkowo rycerze byli zaskoczeni niezwykłą wiadomością. Była to ostatnia rzecz, której mogli się spodziewać. Lecz w końcu uznali, że widocznie El Cid wyzdrowiał, nakłada zbroję, sięga po swój wierny miecz zwany Tizona, aby poprowadzić ich do boju. Ostatecznie upewnili się w swoich przypuszczeniach, kiedy ujrzeli jak giermkowie prowadzą ze stajni osiodłanego Bavieca – konia El Cida.
Muzułmanie usłyszeli bicie w bębny i szczęk oręża dochodzący zza murów Walencji. Słyszeli też radosne okrzyki tłumu, który wyległ na ulicę, aby pozdrowić kolumny rycerzy maszerujących w kierunku bram miasta.
– Co się dzieje? Czy ci giaurowie oszaleli? Przecież El Cid musiał umrzeć a oni radują się i bawią.
Byli jednak na tyle ostrożni, że rozpoczęli przygotowania do bitwy. Ledwie jednak zdążyli nałożyć swe zbroje, sięgnąć po miecze i włócznie, ledwie zdążyli sformować swoje szyki bojowe, gdy rozwarły się wielkie skrzydła bram Walencji. Wyjechał przez nie pojedynczy jeździec trzymając w ręku białą chorągiew ozdobioną czerwonym krzyżem. W drugiej ręce dzierżył potężny miecz. Za nim postępowały setki jeźdźców, którym towarzyszyły nieprzeliczone szeregi piechoty.
Samotny jeździec podjechał bliżej, by Muzułmanie mogli go rozpoznać.
– To jest El Cid! El Cid prowadzi swoją armię przeciwko nam! – wykrzyknęli z przerażeniem.
To był El Cid, bez wątpienia i to we własnej osobie. Każdy Muzułmanin w Hiszpanii znał tę srogą twarz, to niezachwiane rycerskie wejrzenie i tę wysoką, prostą sylwetkę wodza, który już tyle razy pobił ich w niezliczonych bitwach.
Gdy Chrześcijanie zbliżyli się do nich, Muzułmanie usłyszeli rytmicznie powtarzane dwa słowa: „El Cid! El Cid! El Cid!”. Na dźwięk tego imienia muzułmańscy rycerze popadli w panikę. Cała armia rzuciła się do ucieczki, a konie bez jeźdźców rozbiegły się w różnych kierunkach tratując wszystko dookoła. Chrześcijanie ruszyli za uciekającymi. Pogoń trwała dopóty, dopóki dowódca nie upewnił się, że Muzułmanie nie powrócą. Wtedy wydał wojsku rozkaz powrotu do Walencji. Rycerze chrześcijańscy wracali śpiewając do miasta, gdzie witały ich rozradowane tłumy.
Nikt nie zauważył, że dowódca postępujący przy El Cidzie mocno trzymał w rękach uzdę jego konia Bavieca.
To ostatnie zwycięstwo było twoim największym zwycięstwem, mój panie – szepnął dowódca do nieruchomej, sztywnej postaci, siedzącej prosto w siodle Bavieca.
W podnieceniu przed starciem i w bitewnej wrzawie ani Chrześcijanie, ani Muzułmanie nie spostrzegli, że El Cid był mocno przywiązany do siodła, aby nie mógł zeń spaść. Chorągiew i miecz były podparte żerdziami ukrytymi w rękawach jego kolczugi. Takie bowiem były rozkazy umierającego wodza.
Dowódca ubrał ciało w królewską zbroję i posadził na grzbiecie Bavieca, aby król mógł poprowadzić do boju swoją armię jeszcze ten ostatni raz.
W ten sposób El Cid napełnił otuchą serca swych rycerzy, a zasiał zwątpienie i strach w szeregach Muzułmanów. Sukces był całkowity.
Marsz triumfalny trwał jeszcze trzy dni, ponieważ dowódca spełniając ostatni rozkaz swego pana poprowadził Bavieca z siedzącym na nim, nieżyjącym zwycięzcą, do miasta Burgos w królestwie Kastylii, gdzie El Cid urodził się i gdzie pragnął być pochowany.
sobota, 16 maja 2009
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz