wtorek, 19 maja 2009

LEGENDA O MIKOŁAJU ZEBRZYDOWSKIM I WIĘCBORKU

za Gildia miłośników fantastyki (http://www.fantasy.dmkhost.net/)

Dawno temu, gdzieś na wzgórzach nad jeziorem stał prastary dąb. Żył tam pewien pustelnik. Był bardzo stary i bardzo mądry. Posiadł wiedzę tajemną, studiując pradawne, pogańskie księgi. Jego mieszkanie znajdowało się w owym starym dębie, który dawno już usechł i próchnica strawiła go już od środka.
Przejeżdżał tamtędy Mikołaj Zebrzydowski. Był on młodym, silnym i poważanym rycerzem. Miał długie, jasne włosy, piwne oczy, i pociągłą twarz. Wsławił się w wielu ważnych bitwach, więc król pozwolił mu zbudować zamek, gdzie będzie chciał. Mikołajowi bardzo spodobało się to jezioro. Jednak z daleka zobaczył go pustelnik. Szybko wybiegł ze swojego dębu i zaczął prosić Zebrzydowskiego, żeby ten nie ścinał drzewa. Jednak król - Bolesław Chrobry - kazał kiedyś wycinać wszystkie święte dęby, zwane „Dziadami”. Mikołaj postanowił, mimo błagań pustelnika, wyciąć wielkie drzewo i zbudować tam zamek. Nie był to dobry pomysł, gdyż prastary dąb był właśnie dziadem. Za to stary pustelnik w wielkiej furii rzucił na zamek klątwę w bardzo starym języku, a Mikołaj mógł tylko bezsilnie wpatrywać się w starca. Gdy pustelnik skończył Mikołaj stał nadal zdębiały patrząc na oddalającego się w kierunku Łopiennych Bagien pustelnika.
Zebrzydowski nie zważając na klątwy i przestrogi nakazał budowę zamku. Na budowie pracowało trzystu robotników. Prace bardzo się dłużyły, a pracowników wciąż ubywało. Klątwa sprawdzała się i codziennie potęgowała swoją moc. Mikołaj, aby odwołać klątwę udał się do druida po radę. Szedł pieszo przez trzy dni i trzy noce, użalając się nad swoim losem.
Wreszcie doszedł do druida. Starzec miał długą, siwą brodę, sięgającą mu do pasa i szare włosy. Oczy błękitne i bardzo głębokie. Nosił długą, zieloną opończę, przepasaną czarnym pasem. Nie miał połowy zębów, co bardzo pogarszało jego wygląd. Krzaczaste brwi otaczające jego oczy zrastały się nad orlim nosem. Był wysoki i szczupły. Miał długie ręce i palce u rąk.
Jednak Zebrzydowski wiedział, że jest to wielki druid, bo słyszał o nim, aż w Gnieźnie. Jego sława sięgała także daleko na południe i wschód. Mikołaj postanowił opowiedzieć staruszkowi, co się wydarzyło.
- Cóż… Takiego przypadku jeszcze nie miałem – powiedział druid. – Powtórz mi słowa klątwy.
Zebrzydowski posłusznie spełnił prośbę druida, bo choć przez te wszystkie dni starał się wyrzucić z pamięci ten ostro brzmiący język, to zapamiętał klątwę słowo w słowo.
- To bardzo stary język używany na południu Europy – powiedział druid. – Poznałem go wiele lat temu, studiując pradawne księgi.
Zebrzydowski usłyszał, że według klątwy, musi posadzić dwa dęby: jeden w miejscu wschodu słońca w dzień przesilenia letniego, a drugi w miejscu zachodu słońca w dzień przesilenia zimowego.
- Posadź też wiąz, ale koniecznie o północy w Ekwinokcjum, a klątwa będzie darowana – powiedział druid. – Tylko uważaj na Jeźdźców Burzy! Jeśli ich zobaczysz magia liczb, o której mówił pustelnik, spełni się i po paru wiekach nie zostanie nic po zamku i tylko kilka osób będzie pamiętało o zamku i dostatku osady.
Aż do Ekwinokcjum wstrzymano wszelkie prace. Gdy nastała północ, Zebrzydowski posadził wiąz. Klątwa została darowana. Mikołaj wrócił do zamku i usiadł rozmyślając o owych Jeźdźcach. Wyobrażał ich sobie jako dostojnych rycerzy na białych rumakach, w złotych zbrojach. Mikołaja, mimo usilnych starań, zmorzył sen. Przyśniło mu się siedmiu jeźdźców na szkieletach koni w resztkach kropierzy, a oni sami w przerdzewiałych zbrojach i… w trupich maskach! Porywali oni dzieci, palili wsie i zabijali chłopów. Zebrzydowski nie uznał tego jednak za zły znak, gdyż nie miał pojęcia, że tak właśnie wyglądają Jeźdźcy Burzy. Budowę wznowiono z nową siłą. W niecały rok na najwyższym wzgórzu, nad jeziorem, stał ogromny zamek. Zebrzydowski postanowił w nim zamieszkać i założyć osadę. Po długich sporach jak ma się ono nazywać, Wiązowno, od słynnego wiązu posadzonego w Ekwinokcjum, czy Więcbork, od więc – burg, czyli zamek, z języka niemieckiego. Ostatecznie wybrano tę drugą nazwę. I tak, przez kilka pokoleń rozrastał się ród Zebrzydowskich. I choć co siedem lat Jeźdźcy Burzy zabierali im pierworodnego syna, to Zebrzydowscy nie wyjeżdżali z zamku. Jednak sto dwudziestego trzeciego Ekwinokcjum, rozpętała się ogromna burza. Świetlista błyskawica uderzyła kilka łokci od murów zamkowych robiąc ogromną dziurę w ziemi, w którą zapadła się wschodnia część murów. Zerwała się też straszna wichura, która przewróciła ogromny wiąz, dwa dęby oraz pozostałe drzewa na zamek. Ogromne pnie zdruzgotały północną i zachodnią ścianę oraz zabiły setki ludzi. Południowa ściana, która już od kilkunastu lat zapadała się, runęła do jeziora. I tak, żyjący w dostatku Zebrzydowscy musieli ostatecznie opuścić zamek, który z czasem popadł w ruinę. Po budowli zaczął piąć się trujący bluszcz, systematycznie doglądany przez Lecha z Łopiennych Bagien. Dokładnie czterdzieści trzy lata po zniszczeniu zamku zerwała się ogromna burza z piorunami i straszny huragan, który poprzenosił góry piachu i kamieni ze wzgórz. Zamek został zasypany, ale bluszcz, jeszcze przez trzydzieści cztery lata piął się po wzgórzu. W końcu mieszkańcy Więcborka zdecydowali wyrąbać ten bluszcz i spalić go. Dym, z palonego, trującego bluszczu miał kolor granatowy i długo unosił się nad miastem, aż w końcu podmuch wiatru przewiał go nad wzgórza. Tam uformował się w zamek z otwartą bramą, zakończony trzema koronami. To dziwne zjawisko dało początek herbowi Więcborka.
Niestety zdarzenie to zostało przez lata zapomniane, aż Zebrzydowscy, ich zamek oraz pochodzenie herbu popadło w niepamięć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz