niedziela, 17 maja 2009

OPOWIEŚĆ DAWNYCH FINÓW

za Gildia miłośników fantastyki (http://www.fantasy.dmkhost.net/)

Córa powietrza, ogromna Iltamar zeszła przed prawiekami z górnych przestworzy i zanurzywszy się w morzu dała się unosić falom w powiewach gwałtownego wichru. Na najdawniejszym świecie było to wszystko. Ale za sprawą wiatru dziewica stała się matką. Pływała Iltamar po morskich wodach i oczekiwała chwili porodu.
Kiedyś pojawiła się przy niej kaczka, poszukująca miejsca na uwicie gniazda. Ale nie znalazła suchego miejsca – wszędzie jak okiem sięgnąć był tylko przestwór wodny. Ulitowała się Iltamar nad kaczką, wynurzyła z wody wielkie kolano, a ptak biorąc je za pagórek zbudował na nim swe gniazdo. Kaczka zniosła sześć złotych jaj i siódme żelazne i zadowolona zasiadła na nich. Ogrzewała jajka jeden dzień, drugi, trzeci, czwarty, piąty... Kolano Iltamar stawało się coraz gorętsze, wkrótce żar stał się nie do zniesienia. Zniecierpliwiona bogini wstrząsnęła ogromnym kolanem, a kacze jajka spadły i roztrzaskały się na kawałki. Nie zatonęły jednak wszystkie, bo oto z jednej połowy jajka powstała skorupa ziemska, a z drugiej wyniosłe sklepienie niebieskie. Żółtko i białko prysnęło wysoko w górę. Z żółtka powstało jasne słońce, z białka – księżyc. Z tego, co jasne w jaju – gwiazdy, a z tego, co ciemne – chmury i obłoki.
Mijały lata oświetlone słońcem, księżycem i gwiazdami. Ale Iltamar nadal unosiła się na falach i oczekiwała na urodzenie dziecięcia. Wreszcie, znudzona, przystąpiła do dzieła tworzenia lądu. Gdzie wyciągnęła dłoń – tam wznosiły się od razu szczyty górskie, gdzie wysunęła nogę – tam powstawały bogate w ryby zatoki, gdzie skierowała biodro – tam równinne brzegi, gdzie głowę – tam szerokie zalewy. Tak powstały wyspy, rzeki i pola, kamienie i skały, cały bogaty i mocny stały ląd. Tylko dziecię w łonie Iltamar ciągle pozostawało nie narodzone. Odpłynęła Iltamar od lądu i wśród fal spoczęła na plecach.
Minęło jeszcze wiele czasu zanim w głębinach morskich urodził się Wejnemejnen. Przebywał tam siedem lat w ustawicznej tęsknocie za światłem i ziemią. Ósmego roku wyczołgał się na kolanach z morza na goły, bezdrzewny i bezimienny brzeg. Nie podobała się Wejnemejnenowi pustka na powierzchni ziemi. Bez zwłoki zabrał się do dzieła. Przy pomocy Pellerwojnena, polnego karzełka, na wyniosłych górach zasadził jodły, na niższych pagórkach – świerki, wrzosy na stepach, delikatne zioła w dolinach. Wyrosły też brzozy i olszyny, nie chciały tylko wschodzić dęby. Wtedy na wezwanie Wejnemejnena z morza wynurzyło się pięć dziewic, które zagrabiły trawę ze wszystkich pól, a morski potwór podpalił pokosy, aż zrobił się popiół. Zasadzone w tym popiele nasiona dębu wzeszły.
I wyrosły dęby, a jeden z nich okazalej niż tego pragnął Wejnemejnen.
„Hen wierzchołek bije w niebo. Rozpostarły się gałęzie. Dąb wstrzymuje chmury w biegu. Nie pozwala pędzić dalej. Nie pozwala słońcu świecić. Ani błyszczeć księżycowi”
Jakie byłoby życie bez światła, słońca i księżyca? Ogromny dąb musiał być ścięty. Znów wezwał Wejnemejnen pomocy. Z morza wyszedł karzełek w miedzianych butach, miedzianej czapie, miedzianych rękawiczkach, z miedzianym toporkiem za miedzianym pasem. Zbliżając się do drzewa karzełek rósł, dosięgnął ludzkich rozmiarów, przewyższył je, stał się olbrzymem... Trzema krokami podszedł do dębu, wymierzył mu trzy ciosy i oto zwaliło się z łoskotem gigantyczne drzewo. Nic już nie mogło zasłonić światła niebieskiego i przeszkodzić w rozwijaniu życia na ziemi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz