czwartek, 21 maja 2009

PRZYGODY WIELKIEGO KRÓLIKA

Legenda Algonquinów

Między Micmac a Passamaquoddy na północnym wybrzeżu żył Mahtigwess, królik, który był wielkim sztukmistrzem. Królik ten posiadał m'te'olin, dającą mu wielką magiczną moc.
Żbik był niebezpieczny i dziki. Miał krótki ogon i duże, długie i ostre kły, a jego ulubionym jedzeniem był królik.
Pewnego dnia gdy Żbik był głodny, powiedział do siebie:
"Schwytam Mahtigwessa, Wielkiego Królika i zjem go. Jest on pulchny i z pewnością wystarczy mi na obiad."
Poszedł więc zapolować na Wielkiego Królika.
Jako, że Wielki Królik potrafił z daleka wyczuć myśli innych, więc dobrze wiedział, że Żbik idzie po niego. Zdecydował się użyć swej magicznej mocy przeciw sile Żbika.
Podniósł garść wiórów drzewnych, rzucił je przed siebie i zaczął po nich skakać. A ponieważ Wielki Królik miał m'te'oulin, każdym skokiem przebywał milę. Wykonując tak wielkie skoki, pozostawiał za sobą bardzo niewiele tropów, po których można by go wyśledzić.
Żbik złożył uroczystą przysięgę, że pochwyci Wielkiego Królika, że znajdzie go nawet wtedy, gdyby Mahtigwess uciekł na koniec świata.
W tamtym czasie Żbik miał piękny długi ogon i to na niego złożył swą przysięgę:

"Niech mi ogon odpadnie – a zamiast niego pozostanie malutki kikut - jeśli nie zdołam złapać Wielkiego Królika!"

Przebywszy milę odnalazł tropy królika. Dopiero po kolejnej mili znalazł następne tropy. Żbik także posiadał magię, dzięki której nie przestawał tropić. I tak mila za milą ścigał królika.
W rzeczy samej, Żbik zbliżał się coraz bardziej. Zrobiło się ciemno, a Wielki Królik się zmęczył. Był na szerokiej, pustej, śnieżnej równinie i nie było miejsca, gdzie można by się ukryć, nic oprócz małego świerku. Udeptał śnieg, potem zrobił sobie siedzenie i łóżko wśród konarów świerku.
Kiedy Żbik dotarł do tego miejsca, on znalazł schludny, duży wigwam, przez jego wejście wetknął głowę i zobaczył siedzącego wewnątrz starego, siwowłosego wodza, poważnego i potężnego. Dziwne w nim było tylko to, że miał dwa długie uszy stające po obu stronach głowy.
"Wielki Wodzu", powiedział Żbik, "czy przypadkiem nie widziałeś biegnącego jak szalony sporawego królika?"
"Królika? Ależ oczywiście, setki, tysiące królików szwenda się w okolicy. Ale, ale gdzie się tak śpieszysz? Jest już późno dnie się wyśpi. Jestem samotnym człowiekiem i ucieszę się z towarzystwa osoby tak szanowanej jak ty. Pozostań na noc. Mam tutaj świetny gulasz z królika."
Żbikowi to schlebiło.
"Wielki Wodzu, jestem zaszczycony," powiedział.
Zjadł cały garnuszek smacznego gulaszu z królika i zasnął przy huczącym ogniu. Żbik zbudził się wcześnie rano gdyż bardzo zmarzł.
Znajdował się pośród ogromnego pola śnieżnego. Niczego nigdzie nie było, żadnego wigwamu, żadnego ognia, żaden starego wodza. Wszystko co widział, to kilka małych konarów świerku. Wszystko tamto było snem, iluzją utworzoną przez magię Wielkiego Królika. Nawet gulasz był iluzją, przez co Żbik umierał z głodu.
Drżąc na lodowatym wietrze, Żbik zawył:
"Królik znów mnie oszukał, ale mu się odpłacę. Na mój ogon, przysięgam, że go pochwycę, zabiję i zjem!"
Tymczasem Wielki Królik znowu podróżował swymi milowymi skokami, a Żbik znów tropił go zaciekle.
O zmroku królik powiedział do siebie:
"Czas odpocząć i coś wyczarować."
Tym razem wydeptał duży teren i rozłożył wokoło wiel sosnowych konarów. Kiedy przybył Żbik, zobaczył duża wieś pełną bardzo zajętych ludzi, chociaż, z jakiego byli oni plemienia, nie potrafił stwierdzić. Zobaczył także duży drewniany kościół pomalowany na biało, z rodzaju, który francuscy Jezuici stawiali w wioskach niektórych plemion.
Żbik podszedł do młodego człowieka, który właśnie wchodził do kościoła.
"Przyjacielu, widziałeś może przebiegającego w pobliżu sporawego królika?"
"Bądź cicho", powiedział młody człowiek, "mamy spotkanie modlitewne. Zaczekaj, aż skończy się kazanie."
Młody człowiek wszedł do kościoła a Żbik poszedł za nim. Było tam wielu ludzi siedzących i słuchających siwowłosego kaznodziei. Dziwne w nim było tylko to, że miał dwa długie uszy wystające z obu stron, spod nakrycia jego głowy. Wygłaszał on kazanie, bardzo, bardzo długie kazanie o perfidii dzikich, drapieżnych zwierząt, które rozdzierają ofiary swoimi dużymi i ostrymi kłami a potem je pożerają.
"Takie dzikie diabły zostaną ukarane za swe grzechy," powtarzał w kółko kaznodzieja.
Żbikowi nie podobało się to długie kazanie, ale musiał poczekać aż się skończy. Gdy kazanie dobiegło końca, podszedł do duchownego z długimi uszami i spytał:
"Widział może wasza świątobliwość gdzieś tutaj świętoszkowatego, sporawego królika?"
"Króliki!" wykrzyknął kaznodzieja. "Mamy w pobliżu wilgotne, mgliste cedrowe moczary z tysiącami królików."
"Szukam konkretnego królika. Mówię o Wielkim Króliku."
"Nic o nim nie wiem, przyjacielu. Ale tam, w tym dużym wigwamie żyje mądry, stary wódz, Sagamore. Idź do niego i spytaj czy czegoś o tym króliku nie wie."
Żbik poszedł do wigwamu gdzie znalazł Sagamore’a, imponującą siwowłosą jak kaznodzieja postać, z długimi, białymi kosmykami sterczącymi po obu stronach jego głowy.
"Młodzieńcze", powiedział poważnie Sagamore, "w czym mogę ci pomóc?"
"Szukam sporawego Wielkiego Królika."
"Ach! Jego! Ciężko go znaleźć, a jeszcze ciężej schwytać. Dzisiaj jest już zbyt późno, ale jutro ci pomogę. Siądź, drogi młodzieńcze. Moje córki dadzą ci wyśmienitą kolację."
Córki Sagamore’a były piękne. Przyniosły Żbikowi wiele dużych drewnianych misek pełnych najwyborniejszego jedzenia, a on zjadał to wszystko, ponieważ był bardzo głodny. Ciepło ognia i pełny żołądek spowodowały, że poczuł się senny i córki Sagamore’a przyniosły mu grubą, białą niedźwiedzią skórę, by się przespał.
"Wy ludzie naprawdę wiecie jak traktować gościa." powiedział Żbik i zasnął.
Kiedy się zbudził, znajdował się pośród ponurych, mokrych i mglistych cedrowych moczarów. W pobliżu było tylko błoto i lodowaty, rozmoknięty śnieg oraz wiele króliczych tropów.
Nie było żadnej wsi, żadnego kościoła, żadnego wigwamu, żadnego Sagamore’a, ani pięknych jego córek. Wszystko było ułudą wyczarowaną przez Wielkiego Królika. Smaczne jedzenie także było ułudą i żołądek Żbika burczał z głodu. Znajdował się po kostki w głębokim, lodowatym bagnie. Mgła była tak gęsta, że prawie nic nie widział.
Rozwścieczony, po raz kolejny przysiągł, że znajdzie i zabije Wielkiego Królika nawet, jeśli będzie miał z tego powodu umrzeć. Złożył tę przysięgę na swój ogon, zęby, i pazury – na wszystko to, co kochał. Potem pośpieszył dalej.
Tej nocny Żbik doszedł do dużego, podłużnego tipi. Wewnątrz w wielkiej sala było pełno ludzi. Na wysokim siedzisku siedział wódz, który po każdej stronie głowy nosił dwa długie, białe pióra. Ten czcigodny przywódca też miał piękne córki, które karmiły wszystkich przybyszów, gdyż Żbik trafił właśnie w środek wielkiego święta. Wyczerpany i sapiący złapał oddech i rzekł:
"Czy widział ktoś spo-sporawego W-W-Wielkiego Kr-Kró-Królika?"
"Później, przyjacielu," powiedział wódz z dwoma białymi piórami. "Teraz ucztujemy, tańczmy i śpiewajmy. Wydajesz się wyczerpany, biedaku! Siadaj, złap oddech. Odpocznij. Zjedz coś."
Żbik usiadł. Ludzie urządzali konkurs śpiewu, a wódz ze swego wysokim siedzenia wskazał na Żbik i powiedział, "Nasz gość wygląda na niezłego śpiewaka. Być może zaszczyci nas piosenką." Dziki kot mile tym połechtany, powstał i zaśpiewał:

Króliki!
Jak ja ich nienawidzę!
Jak ja nimi gardzę!
Jak ja je wyśmiewam!
Jak ja je zabijam!
Jak ja je skalpuję!
Jak ja je zjadam!


"Naprawdę cudowna piosenka", powiedział wódz. "Muszę nagrodzić cię za to. Tutaj jest coś, co di podaruję."
I wódz zerwał się na równej nogi ze swego wysokiego siedzenia, przyskoczył do głowy Żbika, w którą uderzył swoim tomahawkiem, trzymanym podczas jednomilowych skoków – i… wszystko znikło.
Długi dom, sala, ludzie, córki, nic nie pozostało. Jeszcze raz Żbik znalazł się sam po środku niczego. Ale tym razem było gorzej niż kiedykolwiek, gdyż na swojej głowie miał głęboką ranę po uderzeniu tomahawka Wielkiego Królika. Jego stopy były obolałe a żołądek pusty. Sił miał by ledwo pełznąć. Ale był bardziej wściekły niż kiedykolwiek.
"Zabiję go!" warknął, "Oddam za to życie! Koniec ze sztuczkami, nie zrobi ponownie ze mnie głupca!"
Tej nocny Żbik dotarł do dwóch wspaniałych wigwamów. W pierwszym była młoda kobieta, oczywiście córka wodza. W drugim był ktoś, kogo Żbik wziął za jej ojca, starszy, siwowłosy, wyglądający łagodnie człowiek. Miał dwie kitki skalpów zaczepione po obu stronach głowy.
"Wejdź, biedaku," powiedział siwowłosy gospodarz. "Jesteś ranny! Moja córka umyje cię i opatrzy twoją ranę. Musimy odbudować twe siły. Mam smaczny rosół i dzban pełen wina, napoju, który robią Francuzi. Ma wzmacniające właściwości."
Ale Żbik był podejrzliwy.
"Jeśli to znów jest przemieniony Wielki Królik, tym razem nie zrobi ze mnie głupka," obiecał sobie.
"Drogi panie", powiedział Żbik, "Waham się, czy o tym wspomnieć, ale te dwie kitki skalpu po obu stronach twej głowy wyglądają jak uszy królika."
"Uszy królika? To zabawne!" powiedział starzec. "Wiedz, przyjacielu, że w naszym plemieniu wszyscy w ten sposób nosimy kitki skalpów."
"Ach," powiedział Żbik, "ale twój nos ma przez środek przedziałek, dokładnie taki jak u królika."
"Nie przypominaj mi tego, przyjacielu. Kilka tygodni temu gdy zbijałem ze sobą paciorki na wampum, kamień, którego do tego używałem pękł się na pół. Odłamek z niego poleciał w górę i ugodził mnie w nos – cóż za nieszczęście - i do tego zniekształcił mi nos."
"O tak. Przykro mi. Ale, dlaczego twoje ręce są żółte, jak łapy królika?"
"Och, to nic takiego. Przygotowałem wczoraj tytoń i sok z niego poplamił mi dłonie na żółto."
Wtedy Żbik powiedział do siebie: "Ten człowiek nie może być królikiem."
Starzec wezwał córkę, która umyła ranę Żbika, położyła na nią uzdrawiającą salve i obmyła twarz. Wtedy starzec dał mu cudownie wzmacniający rosół i duży dzban słodkiego wina.
"To wino jest naprawdę dobre," powiedział Żbik, "najlepsze jakie dotąd kosztowałem."
"Tak, ci biali ludzie, ci Francuzi bardzo dobrze sporządzają tego typu napoje."
Kiedy Żbik się zbudził, zobaczył, oczywiście, że znów został oszukany. Jedzenie, które on zjadł było odchodami królika, a wino było nieświeżą wodą w dzbanie z na wpół zwiędniętej rośliny. Teraz tylko wielka nienawiść trzymała Żbika przy siłach by iść, ale ledwo się wlókł tropiąc królika.
Mahtigwess, miał tylko tyle m'te'oulin, by uczynić tylko jeszcze jedną sztuczkę. Więc powiedział do siebie:
"Tym razem muszę to zrobić porządnie!"
Wielki Królik doszedł do dużego jeziora i rzucił drzewne wióry do wody, które natychmiast zamieniły się w wielki statek, taki jakie budują biali, z wysokimi burtami, trzema masztami, białym żaglem i kolorowymi banderami. Statek ten posiadał na każdej burcie trzy rzędy ciężkich armat.
Kiedy Żbik dotarł do jeziora, zobaczył statek z jego załogą. Na pokładzie był kapitan, siwowłosy człowiek z dużym, trójgraniastym kapeluszem ze złotymi lamówkami, który miał puszyste białe pióra po swojej lewej i prawej stronie.
"Królik!" wykrzyknął Żbik, "Znam cię! Nie jesteś żadnym Francuskim kapitanem, jesteś Wielkim Królikiem. Znam ja cię, Mahtigwessie! Jestem potężnym Żbikiem i przychodzę cię oskalpować i zabić!"
I Żbik skoczył do jeziora i podpłynął do statku.
Wtedy kapitan, który naprawdę był Mahtigwessem, Wielkim Królikiem, rozkazał swoim ludziom wystrzelić z muszkietów i trzech rzędów ciężkich armat. Kule świstały wokół Żbika, kule armatnie leciały ku niemu, cały świat grzmiał i pluł ogniem.
Żbik nigdy wcześniej nie spotkał się z bronią palna białych ludzi, było to do niego całkowitą nowością. Nie miało znaczenia, że statek, armaty, muszkiety, kule armatnie i z muszkietów, ogień, hałas i dym były tylko iluzją wyczarowaną przez królika. Dla Żbika było to jak najbardziej prawdziwe i został na śmierć wystraszony.
Popłynął z powrotem na brzeg i uciekł. I jeśli dotąd nie umarł, to biegnie nadal.
I tak, jako że Żbik przysiągł na swój ogon pochwycić i zabić Królika, ten odpadł precz i odtąd tylko żbiki mają jedynie krótką i krępą jego namiastkę. Z tego to powodu nazywa się je rysiem amerykańskim.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz